Rozdział 4

Rozdział 4

Z sufitu zwisały trzy duże, podobne do kokonów obiekty. Osobliwość tej sceny początkowo mnie zszokowała, lecz po chwili uświadomiłam sobie że są to po prostu prześcieradła owinięte bandażami na modłę egipskich mumii. Sądząc po wystających z nich czarnych włosach, wewnątrz musieli znajdować się ludzie. Fragmenty kokonów, pod którymi powinny znajdować się ich piersi unosiły się i opadały nieznacznie. Wciąż żyli.
– Ściągnijmy ich.
Wspólnymi siłami unieśliśmy kokony, przecięliśmy bandaże, którymi były uwiązane do sufitu i ostrożnie położyliśmy je na podłodze.
Po odwinięciu prześcieradeł naszym oczom ukazało się troje ludzi. Jednym z nich był mój lekarz, doktor Noguchi. Pozostałymi dwiema osobami okazały się pielęgniarka i sprzątaczka, Seki i Kashimura. Wszyscy troje mieli opaski na oczach i związane przy plecach ręce. Kiedy ich uwolniliśmy i odwiązaliśmy im oczy, usiedli patrząc w przestrzeń pustym wzrokiem i trzęsąc się jak przerażone zwierzęta.
– Nic wam nie jest? – zapytał Satoru.
Nie odpowiedzieli.
– Może są ranni. Wstrząśnienie mózgu czy coś podobnego…
Okano przyjrzała się im uważnie, ale nie znalazła żadnych obrażeń.
– A może są odurzeni…?
Satoru uniósł głowy pracowników szpitala i spojrzał im w oczy.
W całej tej sytuacji było coś, co sprawiało, że zjeżyły mi się wszystkie włosy. Nie byłabym nawet w połowie tak przerażona gdybyśmy znaleźli trzy brutalnie zmasakrowane ciała. Nie potrafiłam pozbyć się wrażenia, że dzieje się tam coś koszmarnie niedobrego.
Nie umiałam jednak jednoznacznie stwierdzić, co jest źródłem mojego niepokoju.
– Hmm, czyli to oni rozpalili tamto światło? – spytała Okano z powątpiewaniem.
– Najwyraźniej. Nie widzę żadnej innej możliwości.
– Skoro tak było, to czy nie powinni być w stanie sami się oswobodzić?
– Nie… Ich możliwości były zbyt ograniczone. Opaski na ich oczach sprawiały, że nie widzieli tego, co robią, a używanie cantusu w takich warunkach jest skrajnie niebezpieczne. Poza tym myślę, że obawiali się też, że spadną z sufitu. Do tego wszystkiego trzeba pamiętać, że cały czas obserwowały ich dziwoszczury.
– Więc skąd tamto światło?
– Musieli próbować odtworzyć z pamięci układ korytarzy szpitala i nałożyć na niego obraz świetlika. Pozostawała im jedynie nadzieja, że ktoś dostrzeże światło i przyjdzie z pomocą.
Kiedy Satoru dyskutował z Okano w końcu udało mi się zrozumieć, dlaczego ta sytuacja wydaje się tak dziwna.
– Satoru… Dlaczego uważasz, że ci ludzie byli zakładnikami?
– Hę? Dlatego, że wpadli w zasadzkę, jak przypuszczam. To nie jest wcale takie zaskakujące. W wyniku planu Yakomaru zginęło już wielu ludzi.
– Ale ci tutaj żyją. Jeśli zaatakowano ich od tyłu, równie dobrze mogli od razu zostać zamordowani. Zamiast tego pojmano ich bez walki. Dziwoszczury były nawet na tyle skrupulatne, że zasłoniły im oczy… To nie jest normalne.
Satoru nie odpowiedział.
– Coś takiego nie powinno się zdarzyć – zauważyła wytrącona z równowagi Okano. – Każdy władający cantusem człowiek broniłby się przed wzięciem w niewolę czy przed każdym innym zagrożeniem. A ich było aż troje…
– Nie mamy jednak pewności, że byli w stanie walczyć. Mogli na przykład zostać ogłuszeni albo odurzeni. Nie ma sposobu, byśmy dowiedzieli się, co tu naprawdę zaszło. – Satoru założył ramię na ramię i zamyślił się.
– Aach… Ach. Aach. – Doktor Noguchi najwyraźniej w końcu zaczął odzyskiwać przytomność.
– Dobrze się pan czuje? Jesteśmy tu, żeby was uratować. Już w porządku. Zabiliśmy wszystkie dziwoszczury – powiedział Satoru, kucając przed nim.
– U-u… uciekajcie. Szybko! – powiedział ochryple doktor Noguchi.
– Czemu? Co się stało?
– O-oni niedługo tu wrócą… Uciekajcie, już!
– Kto taki ma wrócić?
– Czy wszystko w porządku z Oouchim? Był waszym pacjentem.
Podczas gdy Satoru i Okano bombardowali doktora Noguchiego pytaniami, pielęgniarka Seki zaczęła krzyczeć.
Nie wydaje mi się, żeby chciała nam coś przekazać; to był po prostu wyraz czystego, niczym niezmąconego przerażenia. Choć ta cała noc była jednym pasmem strachu i okropieństw, jej wrzask był pierwszą rzeczą, która dosłownie zmroziła mi krew w żyłach. Nigdy wcześniej nie słyszałam człowieka wydającego z siebie podobny dźwięk.
– Seki, uspokój się, proszę! Już wszystko dobrze!
Okano, mimo, że sama była coraz bardziej przerażona, próbowała ze wszystkich sił uspokoić Seki. Nie tylko nie przyniosło to zamierzonego skutku, a sprawiło wręcz, że kobieta stała się jeszcze bardziej roztrzęsiona. Jej wrzaski niosły się echem po zdewastowanym budynku szpitala.
Właśnie wtedy przebudzona hałasem Kashimura zerwała się na równe nogi.
Nie mieliśmy czasu nawet otworzyć ust. Spojrzała na nas przelotnie, obróciła się na pięcie i zaczęła biec. Poruszała się zadziwiająco pewnie; słyszeliśmy, że zbiega w dół pokonując po dwa stopnie naraz.
– Co powinniśmy zrobić? – Spojrzałam pytająco na Satoru.
– Najpierw się stąd wynieśmy. Zabierzemy ich ze sobą do łodzi.
– A co z ludźmi, którzy uciekli?
– Nimi będziemy martwić się później.
Chwyciliśmy doktora Noguchiego i Seki pod ramiona i zmusiliśmy ich, żeby wstali.
– Szybciej, szybciej, uciekajcie…
Kiedy już zdawało nam się, że idący chwiejnym krokiem lekarz wreszcie dochodzi do siebie, ponownie zaczął bełkotać niezrozumiale pod nosem. Seki z kolei w końcu przestała krzyczeć, jednak zaczęła trząść się tak gwałtownie, że najwyraźniej nie była po prostu w stanie wydać z siebie żadnego dźwięku.
Kiedy schodziliśmy po schodach, usłyszeliśmy czyjeś wołanie dochodzące z zewnątrz.
– Kto tam?
Satoru cofnął się na drugie piętro i wyjrzał przez okno. Poszłam za nim.
Zobaczyliśmy sylwetkę człowieka, gnającego ile sił w nogach aby oddalić się od szpitala. W świetle gwiazd nie było wiele widać, ale to prawdopodobnie była Kashimura.
– Hej! Co się stało? Nie musisz już uciekać! – zawołał za nią Fujita, stojący na dziobie łodzi.
Kashimura całkowicie go zignorowała.
Satoru otworzył okno do połowy.
– Fujita, ona jest… – krzyknął do niego.
– Nie! – wydusił ostrzegawczo doktor Noguchi, wydobywając z siebie resztki sił. – Usłyszą cię, jeśli będziesz wrzeszczeć!
Jego głos był cichy, lecz przepełniony taką desperacją, że odruchowo odskoczyliśmy od okien.
– O czym pan mówi? Dziwoszczury już…
– Nie chodzi o nie! On… On tu wróci!
Seki ponownie zaczęła lamentować, wydając z siebie zgrzytliwy, przeszywający pisk, przypominający skrzek jakiegoś piekielnego ptaszyska.
– Zróbcie coś, żeby się zamknęła! Szybko! – rzucił doktor Noguchi.
Okano zatkała jej usta dłonią. W głosie doktora wybrzmiewał taki autorytet, że nie dało się zignorować jego poleceń. Seki zaczęła szarpać się dziko, ale szybko opadła z sił i zamilkła.
– Kim jest „on”? Co tu się stało, u diabła? – spytał Satoru, chwytając Noguchiego za ramiona.
– On… Nie wiem kto to jest. Ale ich zabił. Personel, pacjentów, wszystkich!
Okano zastygła w bezruchu z przestrachu.
– Przeżyła tylko nasza trójka. Prawdopodobnie chciał wykorzystać nas jako zakładników…
– Dlaczego nie walczyliście?
– Mieliśmy stawiać opór? To niemożliwe. Zabił wszystkich, którzy próbowali uciekać.
Usłyszeliśmy ciche zgrzytnięcie. Rozejrzałam się w poszukiwaniu źródła dźwięku, lecz po chwili zrozumiałam, że to tylko doktor Noguchi. Przywołanie tamtego koszmarnego wspomnienia sprawiło, że zaczął w niekontrolowany sposób szczękać zębami.
– Uciekajcie, szybko. Jeśli nie, to…
W jego oczach dostrzegłam błysk szaleństwa.
– Satoru, musimy się stąd wynosić! – krzyknęłam. Towarzyszące mi przeczucie nieuchronnie nadciągającego niebezpieczeństwa przybierało na sile z każdą sekundą.
– W porządku.
Nie tracąc więcej czasu na zbędne rozmowy, wszyscy pognaliśmy w dół po schodach, w stronę holu wejściowego. Kiedy tylko tam dobiegliśmy, usłyszeliśmy wrzask przerażenia.
– Ratunku!
Kashimura wracała w kierunku zniszczonych drzwi, gnając na złamanie karku. Od szpitala dzieliło ją jeszcze jakieś siedemdziesiąt lub osiemdziesiąt metrów.
– Hej! Tędy! – krzyknął Fujita.
– Za późno… Nie możemy wyjść od frontu. Biegiem! Do tylnego wyjścia! – Doktor Noguchi obrócił się na pięcie i, potykając się, popędził z powrotem w głąb budynku.
Reszta z nas zawahała się. Nie byliśmy pewni, co powinniśmy zrobić.
W następnej sekundzie całe ciało Kashimury stanęło w ogniu.
– To… To niemożliwe – wyszeptał Satoru.
Nie wierzyłam własnym oczom. Miałam wrażenie, że senny koszmar stał się rzeczywistością. To po prostu nie mogło dziać się naprawdę. Ktoś, kto był w stanie zrobić coś takiego, musiał być…
Kashimura zwijała się bólu, rozpaczliwie młócąc ramionami. Silny podmuch wiatru uderzył w płomienie, sprawiając, że zaczęły wściekle dygotać.
To był Fujita. Próbował ugasić ogień, wykorzystując swój cantus.
– Musimy im pomóc! – krzyknęłam, szykując się do stłumienia pozostałych płomieni.
– Stój! – Satoru złapał mnie za ręce.
– Musimy pomóc, i to już!
– Nie! Uciekaj!
Satoru siłą wciągnął mnie z powrotem do szpitala. Zdążyłam jeszcze raz obejrzeć się przez ramię.
Ogień płonął jeszcze intensywniej niż poprzednio. Kashimura leżała nieruchomo na ziemi, trawiona przez płomienie.
Dojrzałam też Fujitę. Wybiegł z łodzi, zmierzając w stronę Kashimury, lecz nagle zawrócił, i zaczął gnać w naszą stronę.
Wtedy coś gwałtownie szarpnęło jego ciałem do tyłu.
Zaparło mi dech. Czyli to naprawdę jest… Ale to przecież niemożliwe…
Fujita zawisł w powietrzu. Nie lewitował z własnej woli; ktoś podtrzymywał go swoim cantusem.
Z trudem powstrzymałam się od krzyku.
W obliczu zjawisk absolutnie niepojętych, ludzie tracą wszelką zdolność racjonalnego myślenia, stając się nieruchomymi kołkami, mogącymi jedynie wpatrywać się bezmyślnie w to, co się dzieje. W tamtej chwili ja również zmieniłam się w taki kołek.
Tuż przed moimi oczami, nie dalej niż pięćdziesiąt metrów ode mnie, żywa ludzka istota była rozrywana na kawałeczki, kończyna po kończynie.
– Nie patrz na to. – Satoru odwrócił moją głowę, zmuszając mnie, żebym spojrzała w przeciwną stronę.
– Aaaaaaa…!
Zza naszych pleców dobiegł przerażający wrzask. Powietrze wypełniło się wilgotną wonią krwi.
Satoru złapał mnie za rękę i pobiegł cicho w głąb szpitala.
– Szybko, tędy! – zawołał doktor Noguchi, machając do nas.
Za schodami znajdował się wąski korytarz, którego wcześniej nie zauważyłam. Później dowiedziałam się, że był on wykorzystywany do wynoszenia zwłok z budynku.
– Co to było, do cholery? – spytał drżącym głosem Satoru.
– Przecież wiesz, prawda? Każdy by się domyślił. To jest…
Zamilkł nagle i gestem dał nam do zrozumienia, żebyśmy też się uciszyli. Wytężyłam słuch.
Kroki. Coś niedużego i lekkiego powoli zbliżało się do szpitalnego wejścia. Po chwili usłyszeliśmy trzeszczenie schodowych desek pod stopami istoty.
Spojrzałam przelotnie na Seki. Przeraziło mnie to, co zobaczyłam. Jej twarz była wykrzywiona ze strachu i zdawało się, że za moment znowu zacznie krzyczeć. Gdyby to zrobiła, bylibyśmy skończeni.
Zanim jednak zdążyła otworzyć usta, Okano przystąpiła do działania. Przyciągnęła Seki do siebie, zasłaniając twarz pielęgniarki własnym ciałem i zaczęła rytmicznie gładzić ją po plecach, zupełnie jakby uspokajała dziecko. Seki szamotała się przez kilka chwil, jednak szybko ochłonęła.
Dźwięki kroków oddalały się w stronę pierwszego piętra.
Doktor Noguchi machnął dłonią, poganiając nas. Podkradliśmy się cicho do tylnego wejścia. Lekarz złapał za klamkę i przekręcił ją.
Drzwi ani drgnęły. Zdawało mi się wtedy, że nasze serca zaraz się zatrzymają. Po chwili jednak doktor odsunął blokującą drzwi zasuwę i cicho otworzył je na oścież.
Miałam wrażenie, że właśnie uciekłam z ciasnej, przegniłej trumny, by trafić wprost w nieprzemierzone otchłanie piekieł.
Kiedy zamknęliśmy za sobą drzwi, doktor Noguchi odwrócił się w przypadkowym kierunku i ruszy przed siebie chwiejnym krokiem.
– To niewłaściwa droga – powiedział Satoru, rzucając się do przodu, aby zatrzymać.
Noguchi odtrącił obcesowo jego dłoń.
– Nie idźcie za mną. Wybierzcie jakiś kierunek i uciekajcie.
– Poczekaj…
– Posłuchajcie. Musimy się rozdzielić. I tak wszyscy możemy zginąć, ale dzięki temu, jeśli będziemy mieli szczęście, jedno z nas przeżyje.
Z budynku dobiegł dziwny dźwięk. To było coś pomiędzy krzykiem rozpaczy a zwierzęcym rykiem. Kimkolwiek była istota, która weszła do szpitala, musiała odkryć, że zakładnicy uciekli, a dziwoszczury nie żyją. Musieliśmy jak najszybciej się stamtąd wynosić.
– Osobno nie mamy szans. Musimy walczyć ramię w ramię.
– Ramię w ramię? O czym ty w ogóle mówisz? – Usta doktora Noguchiego wykrzywiły się szyderczo.
Usłyszeliśmy za sobą odgłos schodzenia po schodach. Nie mieliśmy dużo czasu.
– Widzieliście przecież, że dosłownie przed chwilą zabił dwoje ludzi. Nie ma znaczenia czy będzie nas pięciu, czy cała setka. Rezultat się nie zmieni.
– Ale…
– Co chcesz zdziałać przeciwko Bestii? Po prostu uciekaj! – warknął, odpychając Satoru na bok.
Bestia… Krew zamarzła mi w żyłach na sam dźwięk tego słowa.
Logika i zdrowy rozsądek buntowały się przeciwko tej informacji. Jakim cudem Bestia mogła brać udział w ataku dziwoszczurów?
Dowód leżał jednak tuż przede mną. Spopielone i rozczłonkowane ciała dwojga ludzi zabitych przez cantus. Tylko Bestia mogła to zrobić.
– Nie mamy innego wyboru. Musimy pójść inną drogą – powiedział Satoru, spoglądając na oddalającą się sylwetkę lekarza.
– Poczekaj – przerwałam mu, chwytając go za rękaw.
– O co chodzi?
– On tu idzie…! Okrąża budynek.
Ulotny dźwięk niesiony wiatrem dotarł do naszych uszu. Przysłuchałam się uważnie. Nie mogło być wątpliwości. Odgłos nie był tak wyraźny jak wtedy, gdy wchodził do szpitala, ale z pewnością słyszałam zgrzyt piasku i szelest trawy pod jego stopami.
Satoru bez słów przywołał nas do siebie gestem, po czym otworzył drzwi, którymi wyszliśmy zaledwie parę minut wcześniej.
W którymś momencie musiał zdjąć chodaki, ponieważ trzymał je teraz w dłoniach. Okano i ja uczyniłyśmy to samo. Cicho wróciłyśmy do szpitala, mocno ściskając Seki między sobą. Satoru wśliznął się za nami i delikatnie zamknął drzwi.
Rychło w czas. Zanim zdążyliśmy choćby złapać oddech, usłyszeliśmy kroki po ich drugiej stronie, nie dalej niż dwa lub trzy metry od nas.
W tej samej chwili rozległo się dziwne zawodzenie. Zaklęcie recytowane głębokim, ochrypłym głosem. Potem wysoki syczący dźwięk, podobny do tego, jaki wydają węże, kiedy znajdą się w niebezpieczeństwie.
Bestia… Stoi na zewnątrz, oddzielona od nas tylko tą cienką warstwą drewna.
Modliłam się o życie.
Bogowie, proszę, niech on nas nie znajdzie.
Niech coś go stąd odciągnie.
Po prostu niech to wszystko się…
Przerwałam nagle.
Nie słyszałam już żadnych dźwięków. Żadnych kroków. Żadnego przerażającego wycia.
Nie wydawało mi się, żeby sobie poszedł, więc najpewniej nadal stał na zewnątrz. Musiał istnieć jakiś powód, dla którego ucichł.
On tam był i nasłuchiwał. Nie odważyłam się nawet przełknąć śliny. W końcu, wśród tej trwającej całą wieczność ciszy, stało się coś, czego obawiałam się najbardziej. Klamka powoli zaczęła się obracać.
Drzwi jednak nigdy się nie otworzyły.
– Grrrrr…★*∀§▲ЖAД! – Bestia wydała z siebie dziwny, piskliwy dźwięk, który w następnej chwili przerodził się w okrzyk zwycięstwa. Zanim zdążyłam zareagować, rozległ się przeszywający, mrożący krew w żyłach wrzask.
Zatkałam uszy dłońmi. To był głos doktora Noguchiego.
– Kurwa! Odwal się! Pierdolony potwór!
Ponownie rozległ się ten nieznośny krzyk. Bestia zabawiała się z doktorem.
– Tędy! Szybko!
Satoru pognał w stronę frontowego wejścia do szpitala. Zatrzymał się tuż przed dziurą w ścianie i wyjrzał na zewnątrz. Pozostała nasza trójka podążyła zaraz za nim. Moje bose stopy krwawiły, pocięte tuzinami ostrych drzazg, ale, co zadziwiające, niczego nie czułam.
– Kim… Kim ty, do cholery, jesteś? – Krzyki umierającego doktora Noguchiego niosły się echem po szpitalu.
Zacisnęłam zęby i odwróciłam się. Niczego nie mogłam zrobić. Nie pytaj. Nie myśl. Jeśli teraz nie skupisz się wyłącznie na tym, żeby wydostać się stąd żywą, to…
– Łódź wygląda na nienaruszoną! Prędko!
Satoru wyszedł na zewnątrz i przywołał nas do siebie machnięciem dłoni. Biegliśmy tak szybko, jak się dało, ale już po kilku krokach musieliśmy się zatrzymać. Seki zaparła się nogami o ziemię i za nic nie chciała ruszyć dalej.
– Co ty robisz? Musimy stąd zmiatać… Hej, otrząśnij się z tego! – krzyknęłam w desperacji.
– Saki, pośpiesz się. Zostaw ją tam – powiedział spokojnie Satoru.
– Ale…!
– Jeśli tak dalej pójdzie, wszyscy tu zginiemy. Jeżeli nie zdołamy wrócić i ostrzec pozostałych, cały dystrykt zostanie zgładzony.
– Wy dwoje, idźcie – odparła cicho Okano. Ja się gdzieś z nią ukryję. Proszę, wróćcie po nas później.
Mówiła to z takim spokojem, jakby już pogodziła się ze śmiercią.
– Nie ma mowy! Nie mogłabym tego zrobić!
– Nie ma innego wyjścia. Poza tym ucieczka kajakiem byłaby bardziej niebezpieczna. Koniec końców, on z pewnością nie spodziewa się, że ktokolwiek tu zostanie… A teraz szybko, uciekajcie!
– Saki! Chodźmy już.
Satoru ponownie chwycił mnie za rękę i zaczął ciągnąć za sobą.
– Przepraszam… – zwróciłam się do Okano, nie mogąc powstrzymać łez.
Odwróciłam się do niej plecami, i pognałam w kierunku łodzi ile sił w nogach.
Przebiegliśmy obok poczerniałego, zwęglonego ciała. Nadal unosiły się z niego strużki dymu. Po chwili ujrzeliśmy też Fujitę, którego wszystkie kończyny były nienaturalnie powykręcane. Próbowałam odłożyć emocje na bok, ale nie zdołałam uspokoić się na tyle, żeby przestać się trząść w niekontrolowany sposób.
Satoru odcumował łódkę gdy tylko znaleźliśmy się na pokładzie. Powoli ją obrócił i odepchnął. Położyliśmy się na dnie, tuż przy burcie, żeby nie dało się nas dostrzec.
Wszystkim, co mogłam zobaczyć na tle ciemnego nieba, był upiorny budynek szpitala. Cały czas miałam wrażenie, że Bestia pojawi się lada chwila. Całe ciało zwiotczało mi z przerażenia.
Satoru zwinnie manewrował łodzią przez wąski kanał, oddalając się od szpitala. Zastanawiałam się, w jaki sposób może sterować kajakiem, skoro nic nie widzi. Kiedy na niego spojrzałam, zorientowałam się, że kieruje blaskiem gwiazd, odbitym od niewielkiego lustra.
Po pewnym czasie łódka w końcu skręciła łagodnie.
– Jesteśmy już bezpieczni… Nie dojrzy nas teraz ze szpitala – wyszeptał Satoru.
– Więc szybko, rozpędź nas tak bardzo jak możesz! – powiedziałam.
– Powinniśmy jeszcze przez pewien czas być cicho – odparł, kiwając głową. – Nawet jeśli Bestii tu nie ma, w pobliżu wciąż mogą czaić się dziwoszczury. Jesteśmy zbyt blisko brzegów; nie zdołamy uciec, jeżeli zaczną do nas strzelać. Niedaleko jest szerszy kanał. Tam będziemy mogli popłynąć z pełną szybkością.
Wyjrzeliśmy nieśmiało za burtę. Słychać było jedynie cichy szum łódki, sunącej po wodzie.
– Zastanawiam się, czy z Okano wszystko w porządku…
Satoru nie odpowiedział. Prawdopodobnie zdawał sobie sprawę, że nie może udzielić mi żadnej odpowiedzi, która naprawdę by mnie uspokoiła.
– Czy to naprawdę była Bestia?
Satoru przekrzywił głowę, zatapiając się w myślach.
– Nie wiem czym innym mógłby on być.
– A-ale… Skąd on się tu wziął? W dystrykcie nie ma żadnych podejrzanych ludzi. Rada Edukacji obserwuje wszystkich niezwykle uważnie.
– Nie mam pojęcia. Nic teraz nie wiem. Jestem pewien tylko jednej rzeczy.
– Jakiej?
– Powodu zagłady całej armii Kiroumaru. Niezależnie jak doświadczeni byli jego żołnierze, dla Bestii nie byli godnym przeciwnikiem.
– To ma sens.
– I jest coś jeszcze. Przyczyna, dla której Yakomaru wypowiedział nam wojnę. Nie jestem pewien, co łączy Bestię z dziwoszczurami, ale jeśli moje przypuszczenia są słuszne, to…
Przerwał nagle.
– Co się dzieje?
– Cicho… Żadnych gwałtownych ruchów. Po prostu nadal normalnie ze mną rozmawiaj.
– O co ci chodzi?
– Nie zmieniaj tonu.
– No dobrze. Teraz lepiej? Powiedz. Co się dzieje? – odparłam, starając się zachować barwę głosu.
– Śledzi nas inna łódka. Jest jakieś sto metrów za nami.
– Co? Nie… Niemożliwe.
Poczułam się, jakby z całego ciała odpłynęła mi krew.
– To ten kajak, którego używaliśmy jako przynęty. Siedzi w nim Bestia. Jestem tego pewien.
Odwróciłam się powoli i w świetle gwiazd odbitym od tafli wody dostrzegłam sylwetkę drugiej łodzi.
– I co teraz zrobimy…? Dlaczego on nie atakuje? I…
– Nie podnoś głosu. Będziemy martwi w chwili, gdy zorientuje się, że o nim wiemy… Jeśli zaś chodzi o to, czemu jeszcze nie zaatakował, prawdopodobnie chce, żebyśmy doprowadzili go do reszty mieszkańców.
To była najgorsza możliwa sytuacja. Jeśli nie zmienilibyśmy kursu, zaprosilibyśmy mordercę wprost w sam środek dystryktu. Z drugiej strony, nie miałam pojęcia jak moglibyśmy sprawić, żeby Bestia przestała nas śledzić. Desperacko wytężałam umysł, ale strach stępił moją zdolność myślenia i nic nie przychodziło mi do głowy.
– Jeśli popłynęlibyśmy z pełną szybkością, to… To czy dalibyśmy radę uciec do kanału?
– Nie, to niemożliwe – uciął Satoru. – Kanał ma prosty przebieg i nie można ukryć się nigdzie w jego okolicy. Nawet jeśli pognalibyśmy najszybciej jak potrafimy, złapałby nas swoją mocą w mgnieniu oka.
Nie mogliśmy przyspieszyć łódki, ani też jej spowolnić. Bestia zabiłaby nas gdy tylko zrobilibyśmy jakiś podejrzany ruch. Tak długo, jak znajdowaliśmy się w jej polu widzenia, nie mieliśmy najmniejszej kontroli nad sytuacją.
– W takim razie… Czekaj. Mówisz, że nie mamy szans?
– Daj spokój. Myślę. Po prostu cały czas coś mów.
Mogłam polegać jedynie na stoickim spokoju Satoru. Zaczęłam wygadywać wszystko, co ślina przyniosła mi na język.
– Nigdy nie przypuszczałam, że kiedykolwiek znajdziemy się w takiej sytuacji. Wciąż nie mogę uwierzyć w to, co stało się tej nocy. I do tego to przecież Święto Lata… Tylu ludzi zginęło. Niektórzy tuż przed moimi oczami. Nikt ich nie uratował… A to nie wszystko. My też opuściliśmy Okano i innych… Nie. Zostawiliśmy ich na pewną śmierć. Dlaczego doszło do czegoś takiego? Co, do cholery, poszło nie tak?
Po policzkach spłynęły mi łzy.
– Nie chcę tu umierać. Nie chcę zginąć, nie wiedząc co się dzieje. Byłabym jak robak, którego ktoś znienacka rozdeptał. Chciałabym przynajmniej znać powód, dla którego umieram. Nie mogę po prostu odejść i zostawić wszystkiego w takim stanie.
Satoru wciąż główkował z zaciętą determinacją.
– Nie wierzę, że Maria nie żyje. Nie chcę w to uwierzyć. Kochałam ją… Ale to ona uratowała nas dzisiejszego wieczoru, pamiętasz? Kiedy zmierzaliśmy w stronę placu, zobaczyłam jej młodszą wersję. Dzięki temu, że za nią pobiegliśmy, uniknęliśmy niespodziewanej napaści dziwoszczurów. Gdybyśmy dotarli na plac, moglibyśmy zostać zastrzeleni… Tak jak Hiromi Torigai. Nienawidziłam jej. W końcu to ona chciała pozbyć się nas wszystkich jak jakichś szczurów laboratoryjnych. Chciała wysłać na nas te okropne przeklęte koty. Teraz jednak już ją rozumiem Po prostu się bała. Czuła, że jej obowiązkiem jest zapobiec tym potwornym rzeczom, jakie wydarzyły się dzisiaj… To nie znaczy, że zamierzam przebaczyć jej to, co uczyniła Marii. I zresztą nie tylko to. Pamiętam też co zrobiła naszemu przyjacielowi, chłopcu bez twarzy.
Poczułam w piersi ból tak silny, że słowa ledwo przechodziły mi przez gardło.
– Kochałam go. Kochałam z głębi serca. Dobija mnie fakt, że nie mogę przypomnieć sobie jego imienia… Ciebie też kocham, Satoru. Mimo to wciąż nie potrafię rozprawić się z uczuciami, jakimi go darzyłam. Dopóki nie odkryję prawdy, będę tkwić w tym martwym punkcie. Dlatego…
Satoru spojrzał na mnie.
– Czuję się tak samo, Saki. Choć to zawstydzające, że dorosły przyznaje się do czegoś takiego, nie umiem wyzbyć się miłości do niego, ponieważ odebrano mi moje wspomnienia.
– Satoru…
– I właśnie dlatego nie możemy tutaj umrzeć… Może nie zdołamy pokonać Bestii, ale damy radę wywieść ją w pole i uciec.
– Jak?
To był promyczek nadziei, którego tak desperacko łaknęłam. Satoru wyjaśnił swój plan.
– Problemem jest sposób, w jaki wydostaniemy się na brzeg. To może okazać się trudne, kiedy znajdziemy się na szerszym kanale. Musimy wyszukać odpowiednie miejsce, zanim tam dopłyniemy. Jakieś przewężenie.
– Nie, szerszy kanał będzie odpowiedniejszy! – zaprotestowałam żywo. – Bestia nie nabierze żadnych podejrzeń, jeśli właśnie tam zejdziemy na ląd.
Satoru słuchał mojego wytłumaczenia z uśmiechem na ustach.
– W porządku. Tak zrobimy. Nigdy wcześniej nie unosiłem w powietrze innej osoby, ale myślę, że sobie poradzę. Zrobimy to, gdy tylko kanał się poszerzy.
– Jasne.
Jeszcze raz przeanalizowałam w myślach cały plan. Pomimo, że bardzo wiele zależało od tego, czy Satoru zdoła wykonać dwie czynności jednocześnie, to na moich barkach spoczywało upewnienie się, że wszystko się powiedzie. Gdybym zawiodła, cały wysiłek spełzłby na niczym. Mieliśmy tylko jedną szansę.
Łódka poruszała się stałym, powolnym tempem, przez co coraz bardziej się niecierpliwiłam. Gdybyśmy jednak przyspieszyli, ściągnęlibyśmy na siebie uwagę Bestii, więc oczekiwanie było wszystkim, co nam pozostało.
Po pewnym czasie dostrzegliśmy wreszcie w oddali połączenie wąskiego kanału ze znacznie szerszą wodną arterią.
Uświadomiłam sobie, że widzę wszystko nieco wyraźniej. Nie było tak dlatego, że moje oczy przyzwyczaiły się do mroku. Zbliżał się świt.
Nasza sztuczka miałaby większe szanse powodzenia w ciemnościach, ale najwyraźniej nie było nam już dane skorzystać z tego ułatwienia.
Satoru oglądał się przez ramię, próbując ustalić dystans między kajakami. Od podążającej za nami w skupieniu Bestii dzieliło nas około sto metrów.
Nasza łódź dopłynęła do skrzyżowania kanałów i skręciła w lewo. Wodna droga miała kilka tuzinów metrów szerokości, prawie dorównując rzece Tone. Cały czas znajdowaliśmy się w zasięgu wzroku Bestii, która nie wypłynęła jeszcze z węższego kanału.
Satoru poczekał na idealny moment i z chwilą, w której druga łódź wpłynęła do szerokiego kanału, zmaterializował lustro za naszym kajakiem. Prawdopodobnie nigdy wcześniej nie stworzył większego; zajmowało całą szerokość wody.
Zaraz po tym podwoiliśmy dystans do dwustu metrów. Bestia cały czas płynęła za nami, jednak teraz zamiast naszej łodzi, ścigała swoje własne odbicie.
– Gotowa? Przerzucam cię.
– W porządku…!
Moje ciało uniosło się w górę i przefrunęło ponad burtą. Prześlizgnęłam się nad wodą zwinnie i szybko jak sokół.
Nie potrafiliśmy unosić się w powietrzu z taką łatwością jak Maria, ale byliśmy w stanie przenieść się wzajemnie na całkiem sporą odległość.
Kilka chwil później byłam już daleko od łodzi. Powietrzna poduszka wyhamowała mój lot i opadłam łagodnie na brzeg kanału.
Kiedy tylko dotknęłam stopami trawy, przeturlałam się i położyłam płasko przy ziemi, oceniając pozycje łodzi. Kajak Satoru znajdował się już dosyć daleko. Za nim sunęło ogromne lustro, za którym zaś podążała łódź Bestii. Mordercza istota nadal była skupiona na pościgu za swoim własnym odbiciem i najwyraźniej nie zauważyła mnie, kiedy frunęłam w powietrzu.
Teraz nadeszła moja kolej. Uniosłam Satoru ponad łódź i, uważając żeby cały czas pozostawał w cieniu lustra, sprowadziłam go na ląd.
Kiedy Satoru sunął w stronę brzegu, skulił się, obejmując kolana ramionami. Uświadomiłam sobie, że przemieszcza się zbyt szybko, jednak było już a późno żeby zwolnić jego lot. Uderzył z impetem o ziemię, odbił się i przekoziołkował po trawie.
Lustro rozprysło się w obłoczku mgły i zniknęło. Było jeszcze na tyle ciemno, że Bestia najprawdopodobniej nie zauważyła nagłej zmiany wyglądu łodzi.
To nie był jednak koniec naszego planu. Popchnęłam pusty już kajak, rozpędzając go tak mocno jak mogłam. Dno łodzi uniosło się nad taflę wody i zaczęło ślizgać się po jej powierzchni. Kontrolowanie łodzi było znacznie prostsze, kiedy robiło się to z zewnątrz. Bestia nie puściła się w pogoń, cały czas zwiększając dystans.
Właśnie wtedy sprawdziły się przewidywania Satoru. Nasz kajak nagle stanął w płomieniach.
Natychmiast przestałam popychać łódkę, żeby nie dopuścić do nałożenia się mojego cantusu i mocy Bestii. Płonący, rozpędzony kajak cały czas płynął do przodu, aż w końcu uderzył o brzeg kanału. Ogień trawił łódź dopóty, dopóki nie zaczęła powoli znikać pod wodą.
Kiedy ostatnie płomienie zgasły, okolicę ponownie spowiła ciemność.
Satoru zbliżył się do mnie na kuckach. Ostatnie kilka metrów dzielące go ode mnie pokonał czołgając się. Cały czas masował bok, na który najwyraźniej boleśnie upadł podczas lądowania. Ścisnęliśmy się mocno za ręce.
Bestia dopłynęła do miejsca, w którym zatonęła łódka i zaczęła niemalże wyczekująco krążyć w jego pobliżu. Co on tam robi? Obserwowaliśmy ze zniecierpliwieniem. Tak długo jak kręcił się po okolicy, nie mogliśmy nawet drgnąć. Gdybyśmy teraz zostali zauważeni, nie uszlibyśmy z życiem.
W końcu łódź Bestii zawróciła. Wstrzymaliśmy oddech, kiedy przepływała obok nas. Kiedy wyczekiwałam na najgorsze, zjeżyły mi się wszystkie włoski na karku. Nic się jednak nie stało. Bestia zawróciła, odpływając w kierunku, z którego przybyła. Poczułam, że w przypływie ulgi wiotczeje mi ciało.
Nie było jednak czasu na świętowanie. Widząc łódkę oddalającą się w stronę szpitala, ponownie ogarnął mnie niepokój.
Miałam nadzieję, że Okano zdołała uciec. Jeżeli nadal się tam ukrywała, to…
– No dobra, ruszajmy – powiedział Satoru, podnosząc mnie. – Nie mamy już łódki, więc musimy iść pieszo. Musimy się śpieszyć.
– Tym razem będziemy musieli przerzucać się wzajemnie przez pagórki? – spytałam najbardziej nonszalanckim tonem, na jaki było mnie stać, próbując ukryć fakt, że jestem na granicy płaczu.
– Na jakiś czas sobie to podaruję. Już wystarczająco mnie poobijałaś. – Satoru uśmiechnął się cierpko.
Było już na tyle jasno, że wyraźnie go widziałam. Po wschodniej stronie nieba pojawiły się wątłe promyki słońca, które zabarwiły majaczące na horyzoncie wzgórza na barwę głębokiego karmazynu.
Krwistoczerwony świt był niepokojącym widokiem.

Musieliśmy dotrzeć do wioski najszybciej jak było to możliwe, żeby poinformować wszystkich mieszkańców o tym, co widzieliśmy. Popychani tą myślą, parliśmy naprzód bez chwili wytchnienia, jednak obawiając się zasadzki dziwoszczurów, nie mogliśmy poruszać się zbyt szybko.
Co więcej, obydwoje szliśmy na bosaka. Krwawiące rozcięcia na moich stopach coraz bardziej dawały o sobie znać. Satoru zrobił mi nawet prowizoryczne obuwie ze strzępków własnej yukaty, lecz mimo to ból był tak silny, że przemieszczaliśmy się w ślimaczym tempie.
Głowę zaprzątały mi różne myśli. Straszne myśli, które desperacko próbowałam od siebie odpędzić. Starałam się skoncentrować na obecnej sytuacji. Oznaczało to mniej więcej tyle, że skupiałam się na bolących stopach, nie dopuszczając do umysłu straszliwych wspomnień z minionej nocy.
Ostatecznie jednak moja świadomość zaczęła próbować całkowicie odciąć się od rzeczywistości.
Rozmyślałam o starożytnych cywilizacjach.
Pomimo, że w tamtych czasach nie istniał cantus, dokonywano licznych cudów. Oczywiście obecnie jest wiele rzeczy, które możemy zrobić, a wtedy byłyby niewykonalne, jednak starożytni znacznie przewyższali nas szczególnie w dwóch obszarach życia.
Po pierwsze, brakowało nam skutecznych metod komunikacji. Dawne cywilizacje wykorzystywały fale radiowe i mechaniczne urządzenia do błyskawicznego przekazywania olbrzymich ilości informacji. Obecnie używamy głośników, dzięki którym możemy nadawać wiadomości na krótkie dystanse, ale, co oczywiste, ich zasięg nie obejmuje całego dystryktu. Pomijając umiejętność pisania na niebie Shiseia Kaburagiego, nasze metody porozumiewania się na dalekie odległości, czyli gołębie pocztowe i sygnały dymne, są tak prymitywne, że starożytni z pewnością zrywaliby boki ze śmiechu, gdyby o nich usłyszeli. W normalnych okolicznościach te sposoby się sprawdzają, ale w sytuacjach awaryjnych zdolność komunikacji staje się ważniejsza niż cokolwiek innego. Wydaje mi się, że wielu ludzi uświadomiło to sobie dopiero tej nocy.
Drugą kwestią była nasza ograniczona zdolność przemieszczania się. Kamisu 66 było poprzecinane gęstą siecią wodnych kanałów, które przypominały układ naczyń krwionośnych w ciele. Można było transportować nimi ludzi i towary do dowolnego miejsca. Kiedy zimową porą woda zamarzała, pozostawało nam jednak jedynie kilka dróg po których mogliśmy się poruszać, aczkolwiek nie wydawało się to nam szczególnym problemem.
Już niedługo znakomity plan Yakomaru miał obnażyć tę oczywistą słabość, udowadniając wszystkim, że nasz dystrykt jest bardziej bezbronny niż ktokolwiek mógł przypuszczać. Co oczywiste, wtedy nie mogliśmy jeszcze o tym wiedzieć.
Powracając do opowieści, kiedy maszerowaliśmy w stronę wiosek na zakrwawionych, obolałych nogach, w pewnym momencie natknęliśmy się na stojący wśród pól opuszczony dom. Zdecydowaliśmy się wejść do środka i chwilę tam odpocząć.
Miałam wrażenie, że to Maria nas do niego przywiodła. Kiedy wcześniej zabłądziliśmy i sprzeczaliśmy się o to, którą ścieżkę wybrać, zdawało mi się że słyszę, kogoś, jakby anioła-stróża, szeptającego mi do ucha w którym kierunku muszę iść. Satoru powiedział, że przesadzam. Tak czy owak, pomyślałam, że fakt, iż natknęliśmy się na ten budynek jest istnym cudem, gdyż w promieniu pięciu kilometrów nie było żadnych innych domostw.
W zwykłych okolicznościach nigdy nie pomyślelibyśmy nawet o wejściu do czyjegoś domu pod nieobecność gospodarza. W kryzysowych sytuacjach, takich jak ta, znalezienie schronienia było jednak priorytetową kwestią.
Zrzuciliśmy podarte yukaty i włożyliśmy na siebie czyste ubrania, które znaleźliśmy w posiadłości. Niestety, wszystkie ubrania były szyte na mężczyzn – dorosłego i dziecko. Wybrałam bawełniane spodnie i koszulkę w kolorze khaki. Satoru ubrał dżinsy i hawajską koszulę. Co zdumiewające, obydwoje znaleźliśmy dobrze dopasowane buty.
W kuchni odkryliśmy pozostawione do wyrośnięcia ciasto. Wrzuciliśmy je do garnka razem z miso oraz różnymi warzywami, jakie były akurat pod ręką i ugotowaliśmy zupę z pierożkami.
Na tyłach domu stał wóz. Miał dwa spore, drewniane koła i właściwie przypominał duży wózek ręczny, ale dla nas był pojazdem, który mógł umożliwić szybką podróż.
Miałam wyrzuty sumienia, kradnąc go, ale nie mieliśmy wyjścia i zabraliśmy wózek z zamiarem późniejszego zwrócenia go właścicielowi. Oś i koła były solidnie wykonane, dzięki czemu mogliśmy rozwinąć dużą szybkość, jednak liczne wyboje na drodze sprawiały, że pojazd bezustannie chybotał się w przód i w tył. Zaczęło robić mi się niedobrze.
– Już… Już nie wytrzymam.
Wysiadłam, usilnie starając się nie zwymiotować. Pierożki, które przed chwilą zjadłam przelewały się alarmująco w moim żołądku.
– Tak, to coś zdecydowanie nie zostało stworzone do przewozu ludzi.
Satoru również wydawał się lekko zzieleniały. Fakt, że nie przespaliśmy nocy najprawdopodobniej wcale nie polepszał sytuacji.
– Też tak myślę. Popłyńmy kanałami. Kto wie, jak długo będziemy iść, przemieszczając się w takim tempie.
– Ale nie mamy łodzi.
– Wykorzystajmy wóz. Może nie być w stanie utrzymać się na powierzchni, ale damy radę kompensować to cantusem.
Spojrzałam na wózek. Jeśli udałoby nam się zmusić go do utrzymania się na powierzchni, mielibyśmy prowizoryczną tratwę.
– A co, jeśli zostaniemy zaatakowani na wodzie przez dziwoszczury?
Płynąc kanałem byliśmy kompletnie odsłonięci, więc nie mogliśmy przewidzieć kiedy i skąd nadejdzie atak.
– Musimy zaryzykować. Prawdopodobnie i tak jest już za późno, żeby się tym przejmować… Cóż, jest nas dwoje, więc dopóki nie pojawi się Bestia, jakoś sobie poradzimy.
Nie byłam pewna czy optymizm Satoru ma jakieś logiczne podstawy, czy też może jest on po prostu zbyt zmęczony, żeby nad czymkolwiek się zastanawiać.
Kiedy przedzieraliśmy się przez wysoką trawę w stronę kanału, dobiegł nas odgłos odległej eksplozji.
– Co tym razem? – spytał ponuro Satoru.
– Walki nadal trwają…
Po chwili usłyszeliśmy kolejny wybuch, a zaraz po nim następny. Były coraz głośniejsze.
– I tak nie wiemy co się dzieje, więc zostaje nam tylko bezcelowe zgadywanie. Musimy po prostu pośpieszyć się i jak najszybciej wrócić do wioski.
Rozległo się jeszcze jakieś siedem lub osiem kolejnych eksplozji.
Każdy wybuch był jak smagnięcie bicza, poganiającego nas do przodu. Wciąż nie miałam pojęcia, co może się tam dziać. Wiedziałam jedynie, że gdyby to ludzie atakowali, z pewnością nie użyliby materiałów wybuchowych.
W końcu dotarliśmy do głównego kanału wiodącego wprost do centrum dystryktu i Satoru zwodował nasz wózek. Co prawda unosił się na wodzie, ale kiedy spróbowaliśmy do niego wsiąść, woda zaczęła wlewać się bokiem do środka. Zerwaliśmy z kół metalowe obręcze, chcąc trochę go odciążyć, jednak umiarkowanie wysoka fala wciąż mogła zatopić nas w mgnieniu oka.
Nie mogliśmy pozwolić sobie na marnowanie większej ilości czasu, więc popłynęliśmy kanałem. Satoru popychał nas do przodu, podczas gdy ja skupiałam się na tym, aby utrzymać wóz na powierzchni. Miałam nadzieję, że kiedy zakręcę kołami, poprawię trochę jego wyporność, ale niestety, nie przyniosło to żadnego efektu. Udało mi się jedynie odchylić prowizoryczną tratwę do tyłu, przez co o mały włos z niej nie spadliśmy. Chwyciliśmy się przedniej krawędzi wózka, żeby złapać równowagę i odkryliśmy, że to całkiem stabilna pozycja. Utrzymywaliśmy przednią część wozu nieco nad powierzchnią wody i popychaliśmy go od tyłu, zupełnie jakbyśmy korzystali z deski surfingowej. Udało nam się w ten sposób podwoić naszą prędkość. Pruliśmy naprzód, pozostawiając na wodzie spieniony ślad.
Szybko przemierzyliśmy kilka następnych kilometrów. Obydwoje przesiąknęliśmy wodą, ale na szczęście mieliśmy lato, więc nie było to szczególnie nieprzyjemne. Mimo to nieustanne korzystanie z cantusu, trzymając się jednocześnie kurczowo tratwy, było wyczerpujące. Do tego wszystkiego nie widziałam co znajduje się przed wózkiem, więc cały czas musiałam być przygotowana na uderzenie o jakąś przeszkodę.
W porównaniu z pieszą wędrówką na poranionych stopach, cały czas będąc zagrożonymi atakiem dziwoszczurów, ten spływ i tak wydawał się mi sielanką.
Zbliżaliśmy się do skrzyżowania z węższym kanałem. Koła uderzyły o coś znajdującego się pod wodą, sprawiając, że cały wózek się zatrząsł.
– Co to było?
Satoru wyhamował wóz i obniżył jego przednią część tak, żeby leżała płasko na powierzchni wody. Niebezpiecznie wysokie fale niemal zaczęły przelewać się bokiem.
– To prawe koło… Zaczepiło się o coś.
– O skałę?
– Na środku kanału nie powinno być tak dużego głazu. Tu są przynajmniej cztery lub pięć metrów głębokości.
Wychyliliśmy się za krawędź wózka.
Na pierwszy rzut oka ta rzecz wydawała się tak duża, że nie miałam pojęcia na co właściwie patrzę. Woda była jednak na tyle przejrzysta, że zdołałam uzmysłowić sobie, że coś leży na dnie kanału.
– Czym, u diabła, jest to… coś?
Satoru zaniemówił. Czymkolwiek był zagrzebany na piaszczystym dnie obiekt, miał co najmniej dwadzieścia lub trzydzieści metrów długości i zwężał się wrzecionowato na obu końcach. Inaczej mówiąc, wyglądał jak gigantyczna strzykwa.
– To właśnie o to uderzyliśmy?
– Nie wydaje mi się, żebyśmy dosięgli tego z naszego miejsca…
Satoru przysunął głowę do powierzchni wody i wlepił wzrok w dziwną rzecz. Zrobiłam to samo. Niewielki kamyk sunął powoli w kierunku niby-strzykwy. Poruszał nim Satoru. Nie zdążyłam nawet powiedzieć mu, żeby był ostrożny. Kamień przybliżył się do ogona tego czegoś (tak naprawdę nie mam pojęcia, który to był właściwie koniec, ale dla wygody przyjmę, że było zwrócone głową w kierunku, w którym płynęliśmy) i uderzył weń.
Reakcja była błyskawiczna. Podobne do strzykwy stworzenie zaczęło wyginać swoje olbrzymie cielsko, po czym odpłynęło ze zdumiewającą szybkością.
W tym samym momencie zdążyłam chwycić stwora za ogon swoim cantusem. Niby-strzykwa, zupełnie jakby poczuła mój dotyk, odwróciła nagle łeb w naszą stronę i wypluła smoliście czarną chmurę jakiegoś płynu. Było go zadziwiająco dużo. Jego ilość wystarczyła, by zabarwić całą wodę na czarno. Nic nie widziałam.
– Cholera! Szybko, na ląd!
Wyszliśmy pospiesznie z kanału i wyciągnęliśmy wóz na lewy brzeg. Patrząc na czarną wodę nie sposób było określić, skąd zostaliśmy zaatakowani. Zeskoczyliśmy z wózka i ukryliśmy się wśród wysokiej trawy, próbując znaleźć jakiś dogodny punkt obserwacyjny, z którego byłoby widać kanał.
Kiedy ponownie przyjrzałam się wodzie, zobaczyłam, że została zabarwiona na długości około stu metrów.
– To chyba nie jest trucizna, prawda?
Satoru spojrzał na swoją poplamioną rękę. – Nie… Ale nie jest to też nic w rodzaju atramentu ośmiornic czy kałamarnic.
Przyjrzałam się uważniej wewnętrznej stronie swojego przedramienia.
– Ta czarna maź nie jest płynem.
Wyraźnie widziałam drobne czarne cząsteczki zawieszone w kropli czystej wody.
– To jakiś rodzaj drobnego, czarnego prochu.
Satoru spojrzał na kanał i wyszeptał swoją mantrę.
Woda zaczęła się klarować. Sprawił, że smoliste drobinki opadły na dno.
Kiedy kanał został oczyszczony mniej więcej w trzech czwartych, zobaczyłam potwora. Najwyraźniej uświadomił sobie, że jego zasłona dymna znika i zaczął odpływać.
Tym razem jednak byliśmy przygotowani. Ścisnęłam jego ślimakowate ciało i wyciągnęłam go z kanału. Woda spłynęła strugami po stworze, wzbijając w powietrze olbrzymie opary mgły.
Potwór najwyraźniej doskonale zdawał sobie sprawę z tego, co się z nim dzieje, ponieważ zaczął wściekle się szarpać, próbując dojrzeć, gdzie znajdują się jego oprawcy.
Kiedy zobaczyłam jego pysk, wydałam z siebie zduszony okrzyk. Mimo olbrzymiego cielska, głowa nie była ani trochę większa od ludzkiej. Stwór miał duże, czarne oczy, podobne do foczych. Jego paszcza była jeszcze dziwniejsza; długa na dwa lub trzy metry i szpiczasto zakończona jak pysk krokodyla czy ptasi dziób. Gdyby nie jej rozmiary, powiedziałabym, że to głowa jakiegoś insekta.
– To jeden ze zmutowanych dziwoszczurów – powiedział Satoru.
Nie uwierzyłabym w to, gdybym wcześniej na własne oczy nie widziała bombopsów czy drzewnych wojowników Ziemnych Pająków. Niektóre z mutantów, jak na przykład żołnierze-żaby, były przystosowane zarówno do warunków wodnych, jak i lądowych. Ten stwór jednak zdawał się prowadzić wyłącznie podwodny tryb życia.
– Rozumiem… To coś chciało zasnuć dymem cały kanał.
Yakomaru zabarwił na czarno rzekę wiodącą do centrum dystryktu, żeby uzyskać nad nią kontrolę. Po raz kolejny przeraziła mnie jego pomysłowość.
– Ale czy naprawdę ten stwór był potrzebny dziwoszczurom tylko po to? – spytał Satoru, wciąż patrząc na własną dłoń. – Gdyby tak było, mogłyby skorzystać ze zwykłego atramentu ośmiornic lub kałamarnic. Dlaczego akurat czarny proch…?
Nie – westchnął głęboko. – Jest jeszcze inny cel… Już wiem! Tamte wybuchy, które słyszeliśmy!
– O czym ty mówisz?
Zanim skończyłam zadawać pytanie, oczy potwora zwróciły się w naszą stronę. Wpatrywał się w nas bez najmniejszego mrugnięcia. Z głowy wystawał mu długi, trzepoczący na wietrze kolec, który wcześniej umknął mojej uwadze. Wyglądał jak chorągiew albo długa płetwa.
– Uważaj! – wrzasnął Satoru.
Monstrum skierowało pysk w naszym kierunku i wypluło z siebie olbrzymią chmurę czarnego prochu.

poproz2 nasroz2