Rozdział 6

Rozdział 6

Kiedy się obudziłam, niebo dopiero zaczynało się rozjaśniać.
Dom gościnny był zbudowany z bambusowych łodyg, między którymi rozpięto płaty zwierzęcej skóry; bardziej przypominał namiot niż właściwy dom, więc kiedy wstało słońce, przez jego ściany zaczęło przesączać się światło.
Satoru zdążył już wstać i właśnie się ubierał.
– Dzień dobry – powiedziałam.
Satoru skinął lekko głową.
– Dasz radę trochę się pospieszyć? – spytał. – Wygląda na to, że wszystko już gotowe do drogi. Już od jakiegoś czasu słyszę na zewnątrz krzątaninę.
Wokół naszego schronienia z pewnością skrzętnie uwijała się cała zgraja dziwoszczurów.
– W porządku – odpowiedziałam.
Zerwałam się z łóżka i zaczęłam się pospiesznie szykować do drogi. Założenie zimowych ubrań, zasznurowanie butów i upewnienie się, że w plecaku mam wszystkie niezbędne rzeczy nie zajęło mi łącznie nawet dwóch minut.
Kiedy wyjrzałam na zewnątrz ujrzałam czyste niebo i słońce wyglądające dopiero nieśmiało zza horyzontu. Po chwili mój wzrok przykuł jeden z dziwoszczurów, zdejmujący z pobliskiego drzewa coś, co wyglądało na suszone jedzenie. Miało około metr długości, było białe i zdecydowanie za duże na rybę. Gdy przyjrzałam się dokładnie, zrozumiałam, że to wysuszony minoshiro.
Wymieniliśmy spojrzenia z Satoru.
– Nie wierzę, że one to jedzą!
W Kamisu 66 minoshiro były uznawane za święte stworzenia; ich widok w roli pokarmu napełnił mnie niewypowiedzianą zgrozą.
– Minoshiro teraz hibernują. Wygląda na to, że dziwoszczury celowo wykopują je z ziemi, żeby zrobić sobie z nich przekąski.
Satoru wyglądał jakby połknął coś wyjątkowo kwaśnego. Postanowiłam nie mówić mu, że niezidentyfikowanym składnikiem naszej wczorajszej kolacji również mógł być suszony minoshiro.
– Witajcie, bogowie – rzucił na powitanie Yakomaru, idąc w naszą stronę. – Niedługo wyruszymy. Zechcielibyście przedtem zjeść śniadanie?
Straciłam apetyt na samą myśl o tym, czym możemy zostać poczęstowani.
– A co z wami? – spytałam.
– Możemy posilić się po drodze. To jednak tylko wojskowe racje żywnościowe, więc nie są zbyt smaczne.
– W porządku, my też możemy jeść podczas marszu.
– Jak sobie życzycie.
Yakomaru miał na sobie futrzany płaszcz z kapturem narzucony na nitowaną zbroję. Podobnie jak dwa lata temu, w jego wyglądzie wciąż było coś z urzędnika; teraz jednak znacznie bardziej przypominał generała. Zadął w zawierzony na szyi gwizdek. Na tą komendę dwie setki dziwoszczurów uformowały bojowy szyk.
– Hej, czy naprawdę musimy brać aż tylu żołnierzy? – spytał zdumiony Satoru.
– Możemy natknąć się po drodze na jakieś niespodziewane zagrożenie. Przygotowaliśmy się na każdą możliwość i zrobimy wszystko, żeby ochronić bogów – odparł Yakomaru podniosłym tonem.
Dołączyliśmy do niego w środku formacji. Najwidoczniej trzymanie się z tyłu byłoby równie niebezpieczne co marsz w pierwszym rzędzie. Ze wszystkich stron otaczali nas umięśnieni ochroniarze dzierżący ogromne tarcze.
Większość zalegającego wokół kolonii śniegu została uprzątnięta i tylko od czasu do czasu pod butami chrupotały nam drobinki lodu. Założyliśmy swoje narty dopiero, kiedy dotarliśmy do ośnieżonej równiny. Również żołnierze mieli na nogach buty, które kształtem przypominały uproszczone biegówki; przebierając żwawo swoimi krótkimi nogami mogli osiągać całkiem przyzwoitą prędkość. Ponieważ jednak poruszalibyśmy się znacznie szybciej, gdybyśmy użyli cantusu, Satoru zaczął się denerwować powolnym tempem.
– Nie możemy iść trochę szybciej? Jeśli powiecie nam, gdzie dokładnie jest nasz cel, pójdziemy przodem.
– Bardzo mi przykro, lecz nie potrafimy poruszać się tak sprawnie jak bogowie. Do kolonii Trociniarek Czerwic jest już jednak niedaleko, więc proszę, zostańcie z nami. Jeśli się oddzielicie, nie zdołamy się do was dostać, jeśli stanie się coś złego.
Nie mieliśmy więc wyboru. Musieliśmy powoli iść przez równinę, trzymając się blisko dziwoszczurów. Podczas marszu rozdano racje żywnościowe. To były lekko słodkawe placuszki, podobne trochę do dużych kapsułek albo słodkich pierożków. Wydawały się zrobione z mąki ryżowej i nadziewane miodem, orzechami i suszonymi śliwkami. Tak jak mówił Yakomaru, ich smak nie był nadzwyczajny ale przynajmniej nie zawierały mięsa minoshiro.
Niedługo płaski obszar się skończył i musieliśmy wspinać się na całą serię pagórków. Zastanawiałam się, czemu ta okolica jest taka pofałdowana, jednak nie dało się dostrzec, co kryje się pod warstwą śniegu. Mogłam jedynie stwierdzić, że gleba na tych wzniesieniach jest inna niż wszędzie wokół; nawet rosnące tu rośliny wydawały różnić się od typowej flory.
Nagle przez mój umysł przewinęła się dziwna wizja.
To był efekt bitwy pomiędzy użytkownikami cantusu, podczas której jedna ze stron spróbowała pozbyć się przeciwnika jednym ruchem. Wystrzelili gigantyczny głaz a impet jego uderzenia dokonał zniszczeń większych nawet niż broń jądrowa starożytnej cywilizacji. Przypominało to uderzenie meteoru o dziesięciokilometrowej średnicy, takiego jak ten, który sześćdziesiąt pięć milionów lat temu spowodował wyginięcie dinozaurów.
To było absurdalne. Zdrowy rozsądek podpowiadał mi, że coś takiego nie mogło mieć miejsca. Oczywiście, energia cantusu teoretycznie jest nieskończona, ale w rzeczywistości jej wyzwolenie i wykorzystanie podlega wielu ograniczeniom. Żeby zadziałać na coś mocą, trzeba najpierw wyobrazić sobie idealny obraz zmian, jakie mają nastąpić w danym obiekcie. W przypadku czegoś tak wielkiego i złożonego jak meteor ogranicznikiem cantusu byłby sam umysł. Zrobienie czegoś takiego było równie abstrakcyjne jak stworzenie realistycznego obrazu pękającej na pół Ziemi.
Jednak… Spojrzałam na pagórki, zachodzące na siebie jak szczyt w górskim łańcuchu. Nawet początkujący, tacy jak my, byli w stanie wywoływać lawiny i miotać dość dużymi głazami. Nie ulegało wątpliwości, że tacy geniusze jak Shisei Kaburagi potrafili przemieszczać całe wzgórza.
– Już niedługo dotrzemy do celu – ogłosił Yakomaru. – Za następnym zakrętem dojrzycie umiejscowioną w połowie wysokości klifu fortecę Trociniarek Czerwic.
To, co po chwili ukazało się naszym oczom bardziej przypominało ogromny monolit, aniżeli klif. Miał sto pięćdziesiąt metrów wysokości i dwukrotnie tyle szerokości. Skalna ściana była tak stroma, że nie osadził się na niej nawet płatek śniegu i tak gładka, że wspinaczka wydawała się właściwie niemożliwa.
– To tylko klif… Nigdzie nie widzę żadnej fortecy – powiedział Satoru, mrużąc oczy.
– Spójrzcie tam. Widzicie? Za tamtą wyrastającą ze skały sosną jest ukryte wejście do jaskiń.
Niczego nie dostrzegłam, nawet gdy skupiłam wzrok na punkcie, który wskazywał Yakomaru. Nic się nie poruszyło a wokół panowała całkowita cisza.
– Kolonia Trociniarek Czerwic przez ostatni rok wydrążyła w tej skale rozległą sieć tuneli, zmieniając całą górę w swoją warownię.
– Ale którędy tam wchodzą? – Nadal niczego nie widziałam.
– Nie jestem pewien. Ich tunele muszą ciągnąć się aż pod ziemię, a dodatkowe wejścia są dokładnie ukryte. Przypuszczam jednak, że zazwyczaj po prostu zrzucają linową drabinę i korzystają z przejścia przez tamtą jaskinię. Teraz jej nie widać, bo musieli ją zwinąć, kiedy zauważyli, że nadchodzimy. Odmawiają rozmów z innymi koloniami i chowają się gdy nadchodzi ktoś obcy… Muszą jednak wiedzieć, że tym razem to im się nie uda.
Yakomaru zawołał jednego z żołnierzy idącego w tylnym szeregu. Nie wyglądał aż tak dziwnie jak mutanty Ziemnych Pająków, ale miał duże, napęczniałe mięśnie klatki piersiowej i niósł wielką tubę przypominającą megafon.
Dziwoszczur przez minutę słuchał rozkazów Yakomaru, po czym odwrócił się w stronę fortecy Trociniarek Czerwic i zaczął wywrzaskiwać swój komunikat. Był tak głośny, że wydawało mi się, że zaraz popękają mi bębenki. Satoru i ja szybko zatkaliśmy uszy dłońmi, patrząc z niedowierzaniem na dziwoszczury, które stały spokojnie jak gdyby nigdy nic.
Krzyk trwał bez końca; hałas był tak duży, że myślałam, iż zaraz wywoła lawinę. Trociniarki Czerwice nie odpowiadały.
– Cóż, najwyraźniej musimy im pokazać, że przyszliśmy tu w ważnej sprawie.
Na komendę Yakomaru łucznicy ustawili się w szyk i unieśli swoje łuki.
– Czekaj, nie przyszliśmy to walczyć! – zaprotestował Satoru.
– Zgadzam się. Jednak oni z premedytacją ignorują nasze wezwania. Musimy nieźle przestraszyć te nędzne, aroganckie miernoty, żeby zmusić je do posłuchu.
Yakomaru wydał rozkaz,
W jednej chwili tuziny strzał wyleciały po paraboli w kierunku rosnącej na klifie sosny. Większość odbiła się od skalnej ściany, ale kilka wbiło się w pień a jedna nawet utkwiła w szczelinie między głazami.
Nadal nie było żadnej odpowiedzi. Na kolejne polecenie Yakomaru łucznicy ustawili się w rząd i wystrzelili ponownie; tym razem jednak owinęli groty swoich strzał szmatami nasączonymi oliwą i podpalili je. Tysiące ognistych pocisków przecięło powietrze.
Płomienie szybko ogarnęły całe drzewo, z którego momentalnie uniosły się smugi czarnego dymu. W końcu coś się poruszyło. Zobaczyłam, jak ktoś rzuca śniegiem w stronę sosny, jakby chciał ją ugasić od swojej strony.
– Jestem przekonany, że zrozumieli swoją sytuację. Spróbuję jeszcze raz ich wezwać.
Yakomaru uniósł prawą dłoń. Dziwoszczur trzymający megafon ponownie zaczął piskliwie krzyczeć. Pomimo, że nie rozumiałam, co mówi, jego ton był tak agresywny, że zaczęłam mieć wątpliwości czy to aby na pewno tylko prośba o rozmowę.
W końcu nadeszła odpowiedź pod postacią gradu strzał.
Z licznych otworów strzelniczych rozmieszczonych w skale wokół sosny wyleciała cała fala pocisków. Wrogie strzały bardzo szybko nadlatywały z góry prostym torem. Żołnierze Yakomaru nie mieli ze sobą tarcz, więc po chwili musieliby przypominać poduszeczki do szpilek. Tak się jednak nie stało, ponieważ w samą porę deszcz pocisków został rozproszony przez niewidzialną barierę.
Satoru i ja zmieniliśmy kierunek lotu strzał, wykorzystując taki sam sposób jak wtedy, gdy zatrzymaliśmy lawinę. Pomyślałam, że nasze jednoczesne działanie było imponujące. Najprawdopodobniej znaliśmy się już tak długo, że praktycznie potrafiliśmy czytać sobie wzajemnie w myślach.
Trociniarki Czerwice milczały, najwyraźniej zdezorientowane. Strzały mogły zostać zwiane równie dobrze przez silny podmuch wiatru, jednak nawet największy huragan nie sprawiłby, że rozpierzchną się nagle we wszystkie strony, będąc już niecały metr od celu.
– Macie moją dozgonną wdzięczność! Dziękuję wam z całego serca za uratowanie moich wojowników. – Yakomaru głęboko się pokłonił. – Jak jednak widzicie, Trociniarki Czerwice to kolonia bezbożnych pogan! Nakażę im raz jeszcze zastosować się do moich poleceń, ale jeśli nadal będą je ignorować, konieczne może okazać się użycie bardziej stanowczych metod.
Nie czekając na naszą odpowiedź, Yakomaru ponownie wysłał żołnierza z megafonem przed szereg. Nadal nie wiedziałam o czym mówi, ale ton jego głosu był jeszcze surowszy i groźniejszy niż poprzednio. To z pewnością nie było zwykłe wezwanie do zawieszenia broni i podjęcia pertraktacji, a jakiś rodzaj ultimatum.
Trociniarki Czerwice najwyraźniej nie miały pojęcia jak zachować się w obliczu tak niespodziewanej sytuacji, jednak, tak, jak się spodziewałam, kilku ich żołnierzy dało się sprowokować i w stronę dziwoszczura z megafonem pofrunęła pojedyncza strzała.
Tym razem nie zdołaliśmy z Satoru idealnie zsynchronizować naszych ruchów. Obydwoje spróbowaliśmy zatrzymać ten sam pocisk. W efekcie przestrzeń wokół niego zdeformowała się a na niebie pojawił się tęczowy wzór. Takie coś działo się zawsze, kiedy działanie dwóch cantusów nakładało się na siebie. Skutki takiego kontaktu mogły być niewyobrażalnie niszczycielskie. Natychmiast się zatrzymaliśmy, a strzała zniknęła w rozbłysku światła.
To była z naszej strony przesadzona reakcja. Z perspektywy Trociniarek Czerwic musiało to wyglądać na celową demonstrację siły.
– Bogowie! Trociniarki Czerwice wystrzeliły strzałę, wiedząc, że jesteście między nami! To bluźnierstwo! Proszę, ześlijcie na nie boską zemstę!
– Ale to była tylko jedna strzała… Może wystrzeliły ją przypadkowo? – Nie miałam chęci robić tego, co chciał od nas Yakomaru.
– Jedna strzała wystarczy! Samo podnoszenie broni na bogów jest zbrodnią tak poważną, że powinno być ukarane zniszczeniem całej kolonii… Poza tym, mamy impas. Jeśli Trociniarki Czerwice nie będą nas słuchać, nie damy rady odnaleźć waszych przyjaciół.
– Dobra, rozumiem. – Satoru jako pierwszy podjął decyzję.
– Nie bądź zbyt surowy – poprosiłam go.
Bądź co bądź, Squonk uratował życie Mamoru. Wymordowanie jego kolonii z pewnością nie byłoby godną zapłatą za ten czyn.
– Wiem. – Satoru odwrócił się w stronę fortecy i wyszeptał swoją mantrę. Rosnąca przy wylocie jaskini sosna złamała się z suchym trzaskiem, a kryjący się za nią żołnierz znieruchomiał z przerażenia.
W następnej chwili rozległ się donośny huk a skalna ściana pękła, jakby uderzona pięścią olbrzyma. Odłamki kamieni pofrunęły we wszystkich kierunkach. Później było jeszcze jedno uderzenie. I kolejne, i następne… Skały wokoło otworów strzelniczych zostały roztrzaskane na proch a w klifie powstała ogromna dziura.
– Wystarczy! Przestań! – krzyknęłam.
Usłyszałam dobiegające z góry głośne wołanie. Brzmiało tak samo jak wrzaski Łowika z megafonem, ale wydawało się w jakiś sposób bardziej rozpaczliwe.
Podwładny Yakomaru odpowiedział coś ostro przez swoją tubę. Z jaskini wyłoniło się kilka dziwoszczurów. Połowa z nich nosiła łuskowe zbroje, więc przypuszczałam, że muszą być wysokimi rangą oficerami. Żołnierz idący w środku dodatkowo miał narzuconą na plecy pelerynę. Później dowiedziałam się, że był to Quichy, przywódca kolonii Trociniarek Czerwic. Pozostałe dziwoszczury opuściły linową drabinkę.
Na chwilę odwróciłam wzrok i ujrzałam Yakomaru, na twarzy którego malował się dziwny grymas, wyglądający na mieszankę gniewu z niepohamowaną radością.

Nie wydaje mi się, by opisywanie szczegółów spotkania Yakomaru z Quichym miało większy sens. Najprościej mówiąc, ten pierwszy odnosił się do swojego rozmówcy jak zwycięzca do przegranego. Nie rozumiałam ani słowa z tego co mówią, ale najwyraźniej Yakomaru wysunął całe mnóstwo jednostronnych żądań. Sytuacja, w jakiej znalazł się Quichy zmusiła go do przystania na wszystkie te warunki, niezależnie od tego jak absurdalne by nie były.
Coraz bardziej zniecierpliwiony Satoru przerwał w końcu ich wymianę zdań i przypomniał, że chcemy tylko dowiedzieć się, co się stało z Marią i Mamoru. Na rozkaz Quichy’ego przyprowadzono do nas Squonka. Dziwoszczur cały się trząsł, ale nasz widok trochę go uspokoił.
– Squonku, pamiętasz nas?
– Kikikiki… T-tak, bogowie.
– Dokąd poszli Maria i Mamoru? – spytał Satoru, przechodząc od razu do sedna.
– Ni-niewim, b-bogowie.
– Nie wiesz? Nie byłeś z nimi?
– B-błem. Ale oni poszli d-daleko.
Zamknęłam oczy, nie mogąc powstrzymać ogarniającej mnie rozpaczy.
– Daleko? Dokąd?
– Ni-niewim.
– Nie znasz nawet kierunku?
–N-nie, b-bogowie. Ale mam l-list.
Squonk wyciągnął spod swojej postrzępionej szaty kopertę i podał mi ją. Wewnątrz znajdowała się kartka papieru. Rozpoznałam pismo Marii.

Do mojej ukochanej Saki.

W chwili, gdy czytasz te słowa, Mamoru i ja jesteśmy już najprawdopodobniej bardzo daleko.
Nigdy nie przypuszczałam, że kiedyś będę musiała pisać taki pożegnalny list do mojej najdroższej przyjaciółki i kochanki. Szczerze, z głębi serca Cię przepraszam.
Proszę, nie szukaj nas.
Gdy piszę te słowa, ogarnia mnie dziwny smutek. Pamiętam, jak zezłościliśmy się, gdy przeczytaliśmy list Mamoru, tak bardzo podobny do tego. Obawiam się jednak, że nie potrafię przekazać tego w inny sposób.
Bardzo pociesza mnie myśl, że tak się o nas martwisz. Doskonale rozumiem też, jak musisz się teraz czuć. Gdybyśmy zamieniły się miejscami, ja pewnie tak samo umierałabym ze zgryzoty. Jednakże, nie było innego wyjścia.
Nie możemy już mieszkać w Kamisu 66. Dorośli z wiosek nam na to nie pozwolą. Gdyby chodziło tylko o mnie, jakoś bym to zniosła, ale Mamoru został już naznaczony jako ten, który nie zasługuje na życie. Od takiej decyzji nie ma odwrotu. Nie wydaje Ci się czasem, że jesteśmy traktowani nie jak ludzie, ale jak produkty, które można zniszczyć w przypadku wykrycia w nich wady? Kiedy garncarz otwiera swój piec i ocenia gotową ceramikę, przeznacza do roztrzaskania wszystkie wyroby, które mają rysy albo są trochę zniekształcone. Jeśli taki los ma być wszystkim, co nas czeka, wolimy raczej uciec, mając nadzieję, że zdołamy znaleźć dla siebie inną przyszłość.
Mówiąc szczerze, pragnęłam byś poszła ze mną. To niezaprzeczalna prawda. Jednakże, Ty nie jesteś taka jak my. Mówiłam Ci już, że jesteś niewyobrażalnie silna. Nie mam tu na myśli tężyzny fizycznej, silnej woli ani ducha. Tak właściwie to łatwo Cię przestraszyć i szybko wybuchasz płaczem; tą cześć Ciebie też kocham. Nie ma jednak znaczenia z jakimi problemami przyjdzie Ci się mierzyć; nawet jeśli każda komórka Twojego ciała zostanie pochłonięta przez rozpacz, zawsze się pozbierasz. Nie można Cię złamać.
Jestem pewna, że dasz radę dalej żyć i stać się wartościowym członkiem społeczeństwa.
Z Mamoru jest jednak inaczej. Jeśli go opuszczę, nie przeżyje długo. Proszę, zrozum mnie.
Kiedy opuściłam wioskę, wszystko stało się dla mnie jasne. Nasze społeczeństwo jest spaczone, nie uważasz? Czy mieszkańcy dystryktu, którzy zabijają własne potomstwo, żeby utrzymać pokój i harmonię mają prawo uważać się za ludzką społeczność? Zgodnie z tym, co powiedział nam fałszywy minoshiro, cała nasza historia jest splamiona krwią. Nie wydaje mi się jednak aby obecne społeczeństwo było choć trochę lepsze od ludzi żyjących w mrocznych wiekach przeszłości. Kiedy przypomnę sobie wydarzenia, jakie miały miejsce w wioskach, myślę, że wiem, co nas wypacza.
To głęboki strach dorosłych przed dziećmi.
Prawdopodobnie to zawsze była przyczyna. To oczywiste, że widok następnego pokolenia – zwłaszcza gdy chodzi o ich własne potomstwo – niszczącego wszystko, co z wielkim wysiłkiem zdołali zbudować, jest dla nich nie do zaakceptowania.
Dorośli z Kamisu 66 patrzą jednak na swoje dzieci w jeszcze inny sposób. To jak obserwowanie rządku jaj i nerwowe oczekiwanie – czy wyklują się z nich anioły, czy też – w jednym przypadku na milion – demon?
Opierając się tylko na intuicji i przeczuciach, setki spośród tysięcy takich jaj są niszczone i usuwane. Nie zgadzam się na to by być jednym z nich.
Kiedy podjęłam decyzję o opuszczeniu domu, w którym się urodziłam i wychowałam, poczułam się przytłoczona smutkiem i samotnością, jednak gdy pomyślałam o tym, co poczują inni, uświadomiłam sobie ważną rzecz. Gdybym została wyeliminowana, moi rodzice na początku z pewnością byliby zdruzgotani, lecz z czasem zapomnieliby o mnie, tak samo jak Twoi rodzice o swojej starszej córce.
Wierzę, że nasze relacje są inne. Jestem pewna, że jeśli chciano by się mnie pozbyć, nie zostawiłabyś mnie na śmierć. Gdybyś to Ty znalazła się w niebezpieczeństwie, Satoru i ja zrobilibyśmy wszystko, żeby Cię ocalić.
Mieliśmy jeszcze jednego przyjaciela. Nie pozwolono nam nawet pamiętać jego imienia. On, X, również przyszedłby nam z pomocą, prawda?
Właśnie dlatego ja jestem teraz zobowiązana pomóc Mamoru, choć fakt, że muszę rozstać się z Tobą i Satoru jest niewyobrażalnie bolesny.
Na szczęście mamy nasz cantus, potężne narzędzie, dzięki któremu zdołamy przetrwać, nawet gdy będziemy zmuszeni do życia w dziczy. Za tą jedną rzecz jestem wdzięczna wioskom i Akademii Mędrców.
Od teraz Mamoru i ja zaczniemy razem nowe życie.
Na koniec mam do Ciebie prośbę. Jeśli dorośli będą się o nas pytać, powiedz im, że zginęliśmy. Zamierzamy uciec bardzo daleko, do miejsca, gdzie nie sięga ich moc; będę jednak spała znacznie spokojniej, wiedząc, że o nas zapomnieli.
Z głębi mego serca płynie wiara, że nadejdzie jeszcze dzień, w którym się spotkamy.

Na zawsze Twoja,
Maria.

Łzy kapały mi z oczu jeszcze długo po tym, jak skończyłam czytać.
W kopercie była jeszcze jedna kartka – narysowany przez Mamoru szkic przedstawiający Marię i mnie, szczęśliwe i roześmiane.
Satoru wziął ode mnie list i zaczął go czytać, obejmując moje ramię. Próbowałam powstrzymać szloch, ale łzy same cisnęły mi się do oczu.
Przeczucie, że już nigdy nie zobaczę Marii szybko przerodziło się w pewność.

Po tym, jak odkryliśmy, że śnieżna chatka została zniszczona, Squonk pozostawał naszym jedynym tropem; dlatego właśnie poprosiliśmy kolonię Łowików o pomoc w odszukaniu go. Nawet pomimo tego, że nie ufaliśmy do końca Yakomaru, sytuacja była tak beznadziejna, że musieliśmy chwytać się każdej możliwej pomocy.
Ostatecznie okazało się jednak, że to my zostaliśmy wykorzystani. Podpuszczenie dwójki skrajnie zdesperowanych nastolatków było dla przebiegłego dziwoszczura dziecinną igraszką.
Łowiki – owady, od których kolonia wzięła swoje imię, określa się tak z powodu brutalnych metod jakich używają do chwytania innych insektów i wysysania ich wnętrzności. Znaki tworzące ich nazwę, 塩屋, wzięły się od białej końcówki odwłoka samców. Innym gatunkiem zwierząt z taką cechą charakterystyczną są wielkie muchy ptakołowne.1 W starożytnych encyklopediach próżno szukać wzmianek o tych stworzeniach, więc musiały pojawić się w ostatnim tysiącleciu. Nawet dziś nieczęsto się je spotyka poza niewielkim obszarem tuż poza Świętą Barierą. Są dużo większe od łowików, osiągają długość od trzynastu do osiemnastu centymetrów. Ich ciała są podłużne, jak u ważek i posiadają liczne przetchlinki, umożliwiające im efektywną wymianę gazową. Z tego powodu, gdy byliśmy dziećmi nazywaliśmy te owady tysiącokimi ważkami.
Wielkie muchy ptakołowne mają tendencję do zasadzania się za pniami drzew w oczekiwaniu na wróble, drozdy, szlarniki, bogatki, szpaki i inne niewielkie ptaki. Atakują niczego nie spodziewającą się ofiarę od tyłu, przecinając jej rdzeń przedłużony swoimi podobnymi do mieczy szczękami. Następnie piją krew ptaka tak długo, aż stają się tak ciężkie, że nie są w stanie wznieść się w powietrze. Istnieją pogłoski, mówiące, że zdarza im się atakować nawet kruki.
Podczas gdy nazwa kolonii Łowików zdawała się symbolizować początkowe ogniwo łańcucha pokarmowego, ich zamiłowanie do przeciwstawiania się swoim panom czyniło z nich raczej drapieżców, takich jak wielka mucha ptakołowna, aniżeli ofiary.

Po tym jak w końcu udało nam się dostać do kolonii Trociniarek Czerwic, trop Marii nagle się urwał.
Nawet pomimo żarliwych obietnic Yakomaru, który zarzekał się że zrobi wszystko by pomóc nam w poszukiwaniach, nie mieliśmy pojęcia do jakiego stopnia można mu wierzyć. Oczywiste również było, że nie zmieści się w wyznaczonym przez Tomiko czasie. Obietnica odszukania i przyprowadzenia Marii i Mamoru, którą jej złożyłam, stawała się coraz mniej realna do spełnienia.
Satoru i ja omówiliśmy naszą sytuację i opracowaliśmy plan awaryjny.
– Jak sobie życzycie! Zostawcie resztę swojemu słudze Yakomaru
Nie mieliśmy innego wyjścia jak zastosowanie się do pozostawionych w liście wskazówek Marii. Musieliśmy powiedzieć dorosłym, że obydwoje zginęli. Kiedy spytałam Yakomaru, czy poświadczy naszą wersję, zgodził się bez wahania. Byłam przekonana, że nie pochwali naszej prośby o okłamanie Komisji Etyki, ale przystał na nią tak ochoczo, że wydało mi się to wręcz podejrzane.
– Myślę, że najbardziej wiarygodnie zabrzmi, jeśli powiemy, że zostali przygnieceni przez lawinę. Ponieważ nikt nie wie, gdzie dokładnie ich zmiotło, znalezienie ciał będzie bardzo trudne.
To rzeczywiście była najlepsza możliwa historyjka. Śmierć spowodowana upadkiem nieczęsto przytrafia się ludziom, którzy władają cantusem, jednak pomyśleliśmy, że prawdopodobnie uwierzą nam jeśli powiemy, że Maria zginęła, próbując ratować Mamoru, który zsunął się ze swoich sanek.
– To może zająć nam trochę czasu, ale myślę że uda nam się zdobyć kilka kości. Jeśli pokażemy je Komisji, uznają to za dowód na słuszność naszych słów.
Zamarliśmy.
– O jakich kościach mówisz? – Niby skąd chcecie je wziąć? – spytał Satoru ostrym tonem.
– N-nie, nie to miałem na myśli! To nieporozumienie… – wymamrotał pobladły Yakomaru. – Oczywiście zdobycie kości bogów byłoby niemożliwe. Wybaczcie mi tą zniewagę, ale niektóre z naszych kości są wizualnie podobne do waszych. Wyjątkowo wysoki dziwoszczur jest mniej więcej takiego wzrostu jak młody bóg, więc jeśli ostrożnie wyszlifujemy kamieniami kości takiego osobnika, to…
– Dość! Rozumiem. Pozostawiam ci resztę – wtrąciłam się szybko, żeby go uciszyć.
Słuchając Yakomaru poczułam się, jakbyśmy naprawdę planowali zbezcześcić ciała naszych przyjaciół.
– Wedle rozkazu. Pozwólcie mi się wszystkim zająć.
Nie wiedziałam czy Yakomaru zrozumiał wtedy jak się czuję, czy też nie, jednak ukłonił się z szacunkiem.
Nasza dwudniowa wyprawa w górę rzeki spełzła na niczym. Nie potrafiłam powstrzymać westchnięcia. Odrzuciliśmy ofertę Yakomaru i nie pozostaliśmy w kolonii na kolejną noc. Przyszykowaliśmy się do drogi i wyruszyliśmy w stronę miejsca, w którym stały lodowe chatki. Zgodnie z tym, co usłyszeliśmy od Squonka, to właśnie tam rozstał się z Marią.
Nałożyliśmy narty, kierując się do zatoczki, w której stały nasze kajaki. Sądząc po pozycji słońca, minęło właśnie południe, jednak w ogóle nie czułam się głodna. Nie było to spowodowane podwyższonym poziomem adrenaliny; nawet mimo, że czułam jak niecierpliwość wypala mi od środka klatkę piersiową, moje emocje były równie chłodne jak okoliczne ośnieżone wzgórza.
Nie było sposobu, by dowiedzieć się w którą stronę wyruszyli Maria i Mamoru. Nawet o tym wiedząc, nie mogłam przestać jej szukać.
Czułam się jak biegacz, konkurujący z przeciwnikiem, który ma ogromną przewagę. Nawet pomimo tego, że zwycięstwo było niemożliwe, musiałam kontynuować swój daremny wysiłek dopóki, dopóty zawody nie dobiegną końca.
Kogo, na niebiosa, próbowałam oszukać? Czy próbowałam sama przed sobą udawać, że jestem osobą, która nigdy nie opuści najdroższej przyjaciółki? A może robiłam to jedynie dlatego, że był ze mną Satoru?
Spojrzałam na niego. Wydawał się spokojny, ale nie byłam w stanie stwierdzić, co naprawdę odczuwa. Czy podobnie jak ja starał się za wszelką cenę nie wpaść w bezdenną otchłań rozpaczy? Czy też może myślał o czymś zupełnie innym?
Kiedy zorientowałam się, że biegniemy tylko w dwójkę, narta przy narcie, zrozumiałam czego rzeczywiście się tak boję.
Wyłączając moich rodziców, Akademia Mędrców była dla mnie całym światem. Spośród jej uczniów, jedynymi osobami których mogłam nazwać prawdziwymi przyjaciółmi byli moi koledzy z grupy pierwszej. Ci sami, którzy po kolei znikali aż w końcu pozostaliśmy tylko ja i Satoru.
Nie – pomyślałam panicznie. – Nie chcę tracić już więcej przyjaciół.
Nie chciałam by wciąż odchodziły osoby, które kocham.
Sylwetka Satoru rozmyła się i stała się zarysem kogoś innego.
Bez namysłu wyciągnęłam dłoń. Znajoma postać, zagrzebana w grobowcu mojego umysłu, na sekundę stanęła mi przed oczami. Nie było to jednak nic więcej jak iluzja, która zniknęła równie szybko jak się pojawiła.
Musiałam wrócić do zimnej, trudnej rzeczywistości. Do świata, w którym było tylko nas dwoje.
Maria prawdopodobnie czuła się tak samo osamotniona jak ja. Nie – pomyślałam – ja nie mogę się nawet do niej porównywać. Ona porzuciła dosłownie wszystko i odeszła.
W przeciwieństwie do wczorajszej paskudnej pogody, dziś niebo było czyste a oślepiające promienie słońca odbijające się od śniegu sprawiały że ledwo dało się na niego patrzeć. Mimo tej przyjaznej aury, nie mogłam otrząsnąć się z ponurego nastroju, który otoczył mnie jak burzowa chmura.
Dzięki niesamowitemu zmysłowi orientacji Satoru szybko odnaleźliśmy nasze ślizgacze. Zdjęłam narty a Satoru popchnął obydwie łodzie na wodę.
– Ja posteruję, możesz trochę odpocząć – oznajmił, odwracając się w moją stronę.
– Dlaczego? Nie jesteś zmęczony? – spytałam, choć muszę przyznać, że zrobiłam to jedynie z przyzwyczajenia.
– W porządku, dam sobie radę – odparł, odpychając mnie delikatnie.
Straciłam jakąkolwiek ochotę na protestowanie i położyłam się na wznak na dnie łódki, szepcząc jedynie ciche „dziękuję”.
Prawie natychmiast zaczęłam drzemać. Miałam wrażenie że zaraz przelecę przez pokład wprost w ręce kappy2, czekającego już żeby mnie zaciągnąć na dno rzeki.
Pogrążyłam się we śnie. Na początku nawiedziły mnie jedynie niespójne koszmary, spowodowane stresem i przemęczeniem, ale szybko ustąpiły miejsca dziwnym potworom, wypełzających z głębin mojej podświadomości.
Były tam demony, kręcące się bez celu i wymachujące długimi, podobnymi do owadzich czułkami. Nad głową przeleciała mi grupka jednookich goblinów, za którymi pozostała strużka pyłku opadającego z ich motylich skrzydeł.
Tuż obok wlekły się do przodu przykute do siebie łańcuchami dusze potępieńców, które mogły jedynie wydawać z siebie żałosne pojękiwania. Nie były w stanie uciec nawet gdyby tego chciały, ponieważ do brzucha każdej z nich przyssany był olbrzymi, w pełni kontrolujący gospodarza krowi worek.
Ciała półprzezroczystych, różowawych minoshiro falowały kusicielsko. Ich czułki były penisami we wzwodzie; leżące u ich podstaw łechtaczki kurczyły się i rozszerzały jak morskie ukwiały.
Po przeciwnej stronie bezgłośnie przemykał bóg śmierci pod postacią cienia ogromnego kota.
Dziwoszczury węszyły w powietrzu swoimi ohydnymi pyskami. Ich oblicza były całkowicie gładkie i pozbawione wyrazu, za to z licznych fałdek na skórze wyzierały błyszczące ostre zębiska oraz niezliczone, wirujące bez ustanku oczy.
Najstraszniejsze były jednak Bestie; dzieci z twarzami pokrytymi przez plamy zaschniętej krwi. W spowodowanej rzezią ekstazie ich gałki oczne wywinęły się w tył tak, że widać było tylko ich białka.
Potworne stworzenia wiły się i kotłowały.
Był też on, na samym końcu, za wszystkimi tymi okropnościami.
Do połowy skryta w cieniu sylwetka chłopca. Widziałam całe jego ciało od stóp aż po szyję, jednak głowę kompletnie otulał mrok.
Chłopiec bez twarzy. Desperacko próbowałam go zawołać, lecz nie byłam w stanie przypomnieć sobie jego imienia. Najwyraźniej mnie rozpoznał, jednak niczego nie powiedział. Ostatnio mogłam go usłyszeć, ale go nie widziałam. Tym razem było dokładnie na odwrót.
Zdołałam jednak zrozumieć wiadomość, którą chciał mi przekazać – obawę i troskę.
– Nie rozumiem. Co powinnam zrobić?
Nie odpowiedział.
– Proszę, powiedz mi! Co, na niebiosa, mam robić?
Ponownie nie usłyszałam nawet słowa; nie mogłam również zobaczyć jego ust, lecz w jakiś dziwny sposób wiedziałam co mówi.
Stałam jak wryta w ziemię. Nie mogłam pojąć, dlaczego powiedział coś takiego. Jego następne słowa były jednak jeszcze gorsze; uderzyły mnie z siłą piorunu.
Nie, to niemożliwe… Co ty wygadujesz? To takie okrutne…
Próbowałam protestować, ale nie mogłam się odezwać.
– Saki! Saki! – Usłyszałam wołający mnie głos.
Otworzyłam oczy, wyrwana gwałtownie ze snu.
– Saki, śnił ci się koszmar?
Ujrzałam Satoru, wpatrującego się we mnie z zatroskaną miną.
– Tak… Można tak powiedzieć.
Byłam cała zlana potem. Próbowałam się uśmiechnąć, ale prawdopodobnie nie wyszło mi z tego nic poza nienaturalnym grymasem.
– Jesteśmy na miejscu. Stąd musimy już pojechać na nartach. – Satoru wyglądał na zmartwionego. – Chcesz tu zaczekać? Myślę, że dam sobie radę sam.
– Idę z tobą – odparłam, kiwając przecząco głową.
– W porządku… Łapię.
Najwyraźniej uświadomił sobie, że nie da rady mnie przekonać.
W okolicy miejsca, w którym stały chatki nadal były widoczne liczne nasze ślady. To stąd wczoraj wyruszyliśmy. Wszystkim, co osiągnęliśmy podczas minionej doby było zatoczenie ogromnego koła i powrót do punktu wyjścia.
Nie, to było nawet gorsze. Wczoraj wiedzieliśmy, że czeka nas ciężka podróż, lecz byliśmy też pewni, że zdołamy odnaleźć Marię. Teraz nie było już żadnej nadziei.
Mimo to włożyliśmy narty i ruszyliśmy przed siebie, licząc na łut szczęścia.

Drugie poszukiwania również okazały się bezowocne.
Maria i Mamoru zdołali najwyraźniej odkopać sanki i zabrać je ze sobą, jednak nie znaleźliśmy żadnych śladów płóz nawet po przeczesaniu całego obszaru w promieniu dziesięciu metrów od miejsca, w którym były zagrzebane. Maria musiała przewidzieć, że ludzie z miasteczka przeszukają najbliższa okolicę i przetransportować je w powietrzu. Kiedy już wystarczająco się oddalili, mogła opuścić je na ziemie i zacierać za sobą ich ślady.
Kiedy patrzyłam na słońce, chowające się za zachodnim górskim łańcuchem, nagromadzona we mnie cicha rozpacz i rezygnacja wzięły nade mną górę.
– Saki… – Satoru objął mnie od tyłu ramieniem. – Nie płacz… Zrobiliśmy wszystko, co mogliśmy.
Dopiero wtedy uświadomiłam sobie, że z oczu kapią mi łzy. Nie wiedzieć czemu, wcześniej nie poczułam nawet ich ciepła na policzkach.
– Jutro będziemy jeszcze mieli trochę czasu. Gdy tylko wstanie słońce, pójdziemy na północny zachód. Może tam znajdziemy jakieś pozostałości ich śladów.
Wiedziałam, że po prostu próbuje mnie pocieszyć. Żeby ich znaleźć, musielibyśmy być trzema książętami z Serendipu.3
Mimo to jego słowa nadal były pokrzepiające.
Przygotowaliśmy się do spędzenia nocy wśród ośnieżonych pól. Przynieśliśmy ze sobą namioty z łodzi, jednak postanowiliśmy pójść w ślady Squonka i zbudować chatkę z śniegu.
Najpierw nagromadziliśmy leżący wokół biały puch, zmieniając go w twardy, ubity kopiec, który później wydrążyliśmy. Myślałam, że mając cantus, zrobimy to sprawniej i porządniej od Squonka, jednak zadanie okazało się zdumiewająco trudne. Tak właściwie to łatwiej byłoby chyba ubijać śnieg łopatą. Prawdziwym problemem było jednak to, że nie byliśmy ani trochę skupieni na budowaniu.
Kiedy kryjówka była już gotowa, nadszedł czas na przyrządzenie kolacji. Nie miałam apetytu, ale jako, że od śniadania nic nie jadłam, zmusiłam się do przełknięcia kilku kęsów.
Satoru wyrzeźbił ładny kamienny garnek, napełnił go śniegiem i zawiesił nad ogniem. Włożył do środka ryż i miso a następnie zaczął przygotowywać kleik.
Jedliśmy w ciszy. Satoru próbował wciągnąć mnie w rozmowę, jednak nie wykrzesałam z siebie wystarczająco dużo energii, żeby mu odpowiadać. Pomimo tego nie przestawał jednak mówić.
– …Chciałbym więc złapać fałszywego minoshiro i sprawdzić, na ile prawdziwy jest jego opis z książki…
Nie próbowałam celowo go ignorować, jednak do mojego umysłu docierały tylko urywki zdań.
– …Czy to nie oczywiste, że coś tak potężnego jak cantus nie może być napędzane niewielką ilością energii powstającej podczas metabolizmu glukozy? Dlatego autor wysunął dwie hipotezy na temat źródła tej mocy. Pierwsza mówiła, że za każdym razem gdy ludzie używają cantusu, czerpią energię bezpośrednio ze słońca. Nie do końca rozumiem, w jaki sposób to działa, ale zgodnie z tą teorią z cantusu można korzystać tylko znajdując się w Układzie Słonecznym. Zakładając, że ktoś by go opuścił, nie mógł by korzystać z mocy, lub, przynajmniej musiałby aktywować ją w zupełnie inny sposób. Interesujące, prawda? Oczywiście, jako że tej teorii nie da się ani potwierdzić, ani obalić, równie dobrze może być całkowicie wyssana z palca…
– …Korzystanie z psychokinezy, czyli inaczej mówiąc – cantusu, kradnie energię ze Słońca i obniża jego entropię, sprawiając, że gwiazda szybciej się starzeje. Przewidywany czas życia Słońca to jakieś pięćset tysięcy lat4, ale jeśli będziemy korzystać z cantusu, jego śmierć może nastąpić znacznie szybciej…
– …Druga z hipotez jest jeszcze trudniejsza do zrozumienia. W mechanice kwantowej istnieje efekt obserwatora, który mówi, że samo patrzenie na obiekt sprawia, że zachodzą w nim zmiany. Dotyczy to wszystkiego co nas otacza – od skali mikroskopowej do makroskopowej. To tak, jak mówił fałszywy minoshiro; istnienie cantusu zostało pierwszy raz udowodnione podczas eksperymentu, który przeprowadził tamten naukowiec…
– …Krótko mówiąc, czas, przestrzeń i materia są sprowadzane do prostej informacji. Cantus ma niewyobrażalną moc dowolnego zmieniania każdej z tych informacji, które tworzą Wszechświat. Kiedy spojrzy się na to z tej strony, można dojść do wniosku, że możliwe jest nagięcie całego kosmosu do swojej woli. To rozległa, zapętlona koncepcja. Najpierw tworzone są podstawowe drobinki tworzące wszystko co nas otacza, poczynając od kwarków, przez pierwiastki i materię organiczną, a kończąc na życiu samym w sobie. Później powstają gatunki, które ewoluują tak długo, aż rozwiną złożony umysł, pozwalający im na przekształcanie Wszechświata…
– …Najbardziej fascynujące jest to, w jaki sposób psychologiczne mechanizmy sterujące cantusem prawie całkowicie pokrywają się z tymi, które wykorzystywali szamani w prymitywnych społecznościach. Frazer, antropolog społeczny, podzielił zjawisko magii na dwie kategorie – magię sympatyczną i magię przenośną. Zwłaszcza ta druga jest wyjątkowo…
– Hej, Satoru – przerwałam mu. – Czy my też zapomnimy o Marii i Mamoru?
– Prędzej umrę niż to się stanie – odparł z zawziętym wyrazem twarzy.
– Ale jeśli Rada Edukacji zmieni nasze…
– Nie pozwolę im znowu tego zrobić – powiedział. – Grubo się mylą, jeśli uważają że mogą kontrolować moje myśli i wspomnienia. Jeśli jeszcze raz spróbują nas do czegoś zmusić, po prostu uciekniemy z dystryktu.
– My?
– Pójdziesz ze mną, prawda? – Satoru trochę się zasmucił.
– Jest inny sposób – odparłam, uśmiechając się.
– Jaki?
Ja ucieknę. A ty pójdziesz za mną.
Satoru przez chwilę wyglądał na zbitego z tropu, ale po chwili odpowiedział uśmiechem. – No tak. To też zadziała.
– Hej, jeśli opuścimy dystrykt, poszukajmy Marii i Mamoru i zamieszkajmy razem z nimi.
– No jasne, w czwórkę zawsze jest lepiej niż we dwoje.
– Dokładnie! A kiedy już ich znajdziemy, to… – przerwałam nagle. Nie mogłam już niczego powiedzieć, zupełnie jakby coś uwięzło mi w gardle. Cała zaczęłam się trząść i zalałam się łzami.
Kiedy odzyskałam mowę, mogłam jedynie wydać z siebie żałosny jęk.
Satoru cały czas mnie przytulał gdy płakałam.

Tamtej nocy spaliśmy razem w śnieżnej chatce.
To był mój pierwszy raz z mężczyzną, i był bardziej bolesny niż się spodziewałam. Eksperymentowałyśmy trochę z Marią, ale współżycie kobiety i mężczyzny było czymś zupełnie odmiennym. I sprawiało ból.
– W porządku? Boli cię? – dopytywał się Satoru, przestając na chwilę się poruszać.
– Mmmm… Poczekaj chwilkę. Zaraz się do tego przyzwyczaję – odparłam przez zaciśnięte zęby.
Dlaczego życie jest tak niesprawiedliwe w stosunku do kobiet? – pytałam się w myślach. Musimy przez czterdzieści tygodni znosić niedogodności związane z ciążą tylko po to, żeby podczas porodu doznać cierpień, jakich nie zniósłby żaden z mężczyzn. Dlaczego więc seks też musi boleć?
– Nie zmuszaj się.
– To nic takiego… Ciebie to nie boli?
– Ani trochę.
Nagle zorientowałam się, że pomimo pełnej świadomości mojego cierpienia, Satoru był zbyt napalony, żeby przestać. Co więcej, daleko mu było do współczucia mi; wręcz przeciwnie – prawdopodobnie jeszcze bardziej go to podniecało. Co za dupek.
Ból jednak szybko minął i poczułam, że robię się mokra. Poczucie bycia zmuszaną do czegoś nieprzyjemnego szybko ustąpiło miejsca prawdziwej rozkoszy.
– Przyjemnie ci? – spytał Satoru, słysząc moje jęki.
– Ty idioto.
To pytanie było zbędne. Zamiast odpowiadać, wbiłam mu pożądliwie paznokcie w plecy.
Nie byłam już dziewicą. Od teraz musiałam głowić się nad tym, jak uda mi się przejść przez następne coroczne badania. To kolejna przeszkoda, której musi sprostać kobieta.
Ruchy Satoru stały się bardziej gwałtowne. Pomimo, że mi również było coraz przyjemniej, na moment ogarnęła mnie panika. Gdybym zaszła w ciążę, wszystko naprawdę mocno by się skomplikowało.
Satoru zatrzymał się nagle zanim zdążyłam mu o tym powiedzieć. Pomyślałam, że sam uświadomił sobie ten problem, jednak nie to było prawdziwą przyczyną.
Kiedy na mnie patrzył, na jego twarzy malowała się taka namiętność i rozrzewnienie, że wydawało mi się, że zaraz się rozpłacze. Nagle zdałam sobie z czegoś sprawę. On nie patrzył na mnie. W jakiś sposób zdawał się dostrzegać mnie jedynie w cieniu chłopca, którego nigdy nie przestał kochać.
W tej samej chwili poczułam płynącą z głębi serca tęsknotę za tym samym chłopakiem.
Satoru ponownie zaczął się poruszać, tym razem energiczniej. Szybko osiągnęłam orgazm. Kiedy szczytowałam, znajdująca się przed moimi oczami twarz nie należała do Satoru, lecz do innego chłopca.
Każde z nas wykorzystało partnera po to, żeby tak naprawdę kochać się z kimś, kto nie należał już do tego świata. To mogło wydawać się skrajnie dziwne; ktoś mógłby nawet uznać, że zdradziliśmy się wzajemnie, jednak oboje o tym wiedzieliśmy i tego chcieliśmy.
Kiedy już doszłam, Satoru wysunął się ze mnie i wytrysnął na ścianę chatki.
Przez dłuższy moment po prostu leżeliśmy obok siebie, dysząc głęboko.
Nawet podczas tych rozkosznych chwil tuż po seksie, słowa, które wypowiedział w moim śnie chłopiec bez twarzy, nie przestawały zaprzątać moich myśli.
Dlaczego powiedział mi to, co powiedział?
Mówił, żebym nie szukała Marii.
I że ona musiała umrzeć.

1 塩屋大鳥引 (shioya ootorihiki) – nazwa nieistniejącego gatunku, wymyślonego na potrzeby powieści (dosłownie: wielki łowca ptaków o białej końcówce); nazwa dzieli trzon 塩屋 oznaczający biały koniuszek ze słowem 塩屋虻 (shioya abu), określającym gatunek owada z rodziny łowikowatych, Promachus yesonicus, od którego w oryginalnym wydaniu nazwano kolonię; ta swojego rodzaju gra słów wyjaśnia, dlaczego Saki porównuje kolonię Łowików do obu tych gatunków.

2 Kappa (jap. 河童?) – japoński złośliwy demon wodny. Kappy przebywają w rzekach i jeziorach oraz w lasach i na pustkowiach, zawsze w pobliżu zbiorników wodnych. To istoty bardzo złośliwe, nawet o skłonnościach morderczych (wabią dzieci do rzek, żeby je tam utopić, często wysysając organy wewnętrzne, lub – według innych wersji – krew, wątrobę lub siłę życiową przez odbyt). Obwinia się je także o porywanie dzieci i gwałcenie kobiet.

3 Trzech książąt z Serendipu – bajka perska, której bohaterowie obdarzeni byli darem przypadkowego znajdowania cennych rzeczy, nawet jeśli ich nie szukali.

4 W rzeczywistości ten czas wynosi pięć miliardów lat; nie wiem czy to pomyłka autora, tłumacza na język angielski, czy też może Satoru miał błędne informacje.

poproz2 nasroz2