Rozdział 1

Rozdział 1

Po około godzinnym marszu, nasze lekkie z początku plecaki zaczęły ciążyć coraz bardziej i bardziej, aż ostatecznie wydawało nam się, że zapakowaliśmy do nich kajaki. Nasze tempo spadło tak bardzo, że ledwo co się przemieszczaliśmy.
Od czasu, gdy tylko rozpoczęliśmy naukę w Akademii Mędrców, polegaliśmy na cantusie w celu wykonywania wielu czynności i prawdopodobnie zaniedbaliśmy sprawność fizyczną naszych ciał. Odebranie nam mocy sprawiło, że poczuliśmy się tym bardziej słabi i bezradni.
Co jakiś czas Rijin schodził ze swojego siedziska zrobionego z lotosu i obserwował nasze ślimacze ruchy z pogardą i rozdrażnieniem; nigdy jednak nie odezwał się ani słowem. Najpewniej uważał, że rozmowa z nami jest bezcelowa.
Lotosowy fotel unosił się dwa metry nad ziemią. Rijin siedział w nim po turecku, medytując. My wlekliśmy się jakieś trzydzieści metrów za nim, a gdy na niego patrzyliśmy, było to zupełnie jakbyśmy obserwowali go z dna stawu.
– To jest dopiero prawdziwa lewitacja – szepnął Shun, próbując stłumić emocje.
Nawet dorośli, którzy wyuczyli się wszystkiego, co oferuje Akademia Mędrców, nie w każdym przypadku umieli zrobić coś takiego. Natomiast w porównaniu do naszego przyspieszania płynących kajaków, był to zupełnie inny poziom.
– Rozumiem, w jaki sposób sprawić, żeby lewitował przedmiot, na którym się siedzi, ale jaki dokładnie obraz on sobie wyobraża, by napędzać w powietrzu samego siebie?
Na początkowych lekcjach korzystania z cantusu, uczyliśmy się, jak poruszyć nieruchomym obiektem. Aby poruszać w powietrzu samym sobą, trzeba skoncentrować się na punkcie w stałej odległości od własnego ciała, co jest znacznie trudniejsze. Ludzie, tacy jak Rijin, którzy trenowali latami, wyobrażają sobie prawdopodobnie siebie jako wspomniany nieruchomy punkt, względem którego przesuwa się reszta świata.
– Obraz, który widzi nie ma już żadnego znaczenia, nie? – powiedział posępnie Satoru. – Nie zanosi się na to, byśmy kiedykolwiek mogli ponownie używać swojego cantusu.
Wszyscy zamilkliśmy. Pozostający przez ten cały czas na granicy łez Mamoru w końcu wybuchnął płaczem. Również Maria zaszlochała.
– To nieprawda. Nie gadaj takich rzeczy! – spojrzałam na Satoru. – Z pewnością go odzyskamy!
– Skąd możesz to wiedzieć? – odparł Satoru, oglądając się do tyłu z nietypową dla siebie zaciekłością.
– Nie straciliśmy mocy. One zostały tylko tymczasowo zapieczętowane.
– Naprawdę myślisz, że zamierzają je odpieczętować? – Satoru pochylił się w moim kierunku. W jego głosie dało się wyczuć delikatną nutkę groźby. – Pamiętasz, co mówił fałszywy minoshiro, prawda? Jesteśmy zgniłymi jabłkami, które za dużo wiedzą. Wkrótce zostaniemy przeznaczeni do likwidacji.
– To…
Nie potrafiłam mu odpowiedzieć.
Shun odwrócił się w moją stronę.
– Nie zauważyłaś niczego dziwnego, Saki? – spytał, jeszcze ciszej niż Satoru.
– Dziwnego?
– Ten cały Rijin. Od jakiegoś czasu nienaturalnie się zachowuje.
– Nie widzę niczego podejrzanego. Czy on taki nie był od początku? – wymamrotał Satoru, zerkając przelotnie na mnicha.
– Moment… Rzeczywiście wygląda dziwnie.
Nie zauważyłam tego wcześniej, gdyż do tej chwili byłam skupiona jedynie na własnych problemach. Rijin rzeczywiście zachowywał się nietypowo. Ruchy jego ciała były nienaturalne. Siedział w pozycji medytacyjnej, więc powinien oddychać, wykorzystując mięśnie brzucha, jednak wyraźnie było widać, jak z każdym oddechem unoszą się jego ramiona. Do tego tył jego głowy błyszczał się od potu.
– Może jest chory? – podsunął Shun.
– A co to nas obchodzi? Czemu mielibyśmy się nim przejmować? – burknął Satoru.
– Nie… Jest tak, jak podejrzewałem. – Coś najwyraźniej potwierdziło przypuszczenia Shuna.
– Więc co, według ciebie, mu jest?
– To klątwa fałszywego minoshiro.
– Przecież już mówiłem, że to było kłamstwo, pamiętasz? – prychnął Satoru. – To tylko taka plotka, nic więcej.
– Nie, zdaje się, że to nie jest taka zupełna bzdura. Pamiętasz, jak fałszywy minoshiro płonął? – Pytanie Shuna było skierowane do mnie.
– Tak, pewnie.
– Na krótką chwilę pojawił się nad nim obraz człowieka, zgadza się? Matki trzymającej dziecko.
– Co to ma do rzeczy?
– Uważam, że używał tego obrazu w celu obrony przed ludźmi.
– Też tak pomyślałam.
– Kiedy to zobaczyłem, zrobiło mi się naprawdę niedobrze. Wam też, nie mylę się? Skoro Rijin był osobą atakującą fałszywego minoshiro, to nie ulega wątpliwości, że odczuł to znacznie silniej od nas. Płomienie zgasły prawdopodobnie dlatego, że został zdekoncentrowany.
– Więc myślisz, że to… uczucie jest efektem tamtego widoku?
Wciąż nie domyśliłam się sensu jego słów.
– To uczucie jest śmiertelnym sprzężeniem zwrotnym. Dokładnie tak, jak mówił minoshiro.
Zaparło mi dech. Dlaczego wcześniej sobie tego nie uświadomiłam?
– Po tym, jak fałszywy minoshiro wyświetli obraz, wszystko czego potrzebuje to sekunda przerwy w ataku wroga, pozwalająca na ratowanie się ucieczką. Jednak dla ludzi, ta jedna chwila wystarczy, by aktywować mechanizm sprzężenia. Mimo to śmierć nie jest natychmiastowa, ponieważ celem ataku nie jest prawdziwy człowiek.
Analiza przeprowadzona przez Shuna była zdumiewająco dogłębna. W przyszłości prawdopodobnie zostaną przeprowadzone badania nad podatnością aktywacji mechanizmu śmiertelnego sprzężenia zwrotnego na klątwę fałszywego minoshiro, lub raczej na wyświetlane przez niego obrazy. Po ujrzeniu takiej sceny, nawet wiedząc, że jest to tylko iluzja, w podświadomości zadomawia się wizja ohydnego aktu wyrządzania krzywdy innemu człowiekowi. Po miesiącu lub dwóch, racjonalna kontrola nad wspomnieniem osłabia się i zaczyna ono powracać, powodując aktywację śmiertelnego sprzężenia zwrotnego, skutkującego natychmiastowym zgonem.
– Więc mówisz, że on umrze za jakiś miesiąc? – spytał triumfalnie Satoru. – To będzie kara za niszczenie własności biblioteki.
– Prawdopodobnie nawet szybciej – odparł Shun, patrząc w zamyśleniu na Rijina.
– To nawet lepiej, nie? Jeśli umrze, nie będzie mógł nikomu donieść o tym, co zrobiliśmy.
– Nie wygaduj takich głupot! – wysyczałam. – Teraz żadne z nas nie może używać cantusu, zapomniałeś? Jeżeli on zginie i nas tu zostawi, to jak, na bogów, wrócimy do domu?
To były moje własne słowa, a pomimo tego, gdy ujrzałam w oczach przyjaciół strach, sama zadrżałam. Ponownie uderzył mnie ogrom naszej bezradności wobec całej tej sytuacji.
Gdybyśmy jednak mieli dalej zmierzać w kierunku Świątyni Czystości, nie wydawało mi się, byśmy mogli oczekiwać w tamtym miejscu ciepłego przyjęcia, tak jak powiedział Satoru. Bez względu na to, jak długo o tym myślałam, pozbycie się nas było jedyną możliwą rzeczą, której mogliśmy tam oczekiwać. Nawet jeśli o tym wiedzieliśmy, podjęcie zuchwałej próby ucieczki mogłoby okazać się jeszcze gorsze w skutkach. Z deszczu pod rynnę. Byliśmy w sytuacji bez wyjścia.
Na takich rozmyślaniach upłynęły dwie godziny. Nasze tempo stawało się coraz wolniejsze, aż w końcu zaczęło się nam wydawać, że przegralibyśmy wyścig nawet ze ślimakiem. Wątpiłam, że w ogóle uda nam się dojść do Świątyni Czystości, jeśli pójdzie tak dalej.
Nagle coś zaszeleściło w krzakach po mojej lewej. Rijin odwrócił się, a liście i gałązki uniosły się w powietrze. Gdy kamuflaż został zniszczony, ujrzeliśmy stworzenie, które próbowało się przed nami ukryć.
– Dziwoszczur – wyszeptał Shun.
Sięgnęłam pamięcią do tamtego dnia, gdy po szkole spotkaliśmy dwa dziwoszczury, które o mało co nie utopiły się w kanale. Ten tutaj był prawie dwa razy większy, być może nawet równie wysoki jak ja. Wyglądało na to, że jeszcze nie zdaje sobie sprawy z tego, co się stało; węszył w powietrzu swoim pomarszczonym pyskiem.
– Ale wygląda jakoś inaczej…
Miałyśmy z Marią takie same odczucie. Na plecach dziwoszczura znajdował się łuk i strzały, a poza tym był ubrany w coś przypominającego skórzany pancerz, jednak to nie ten ekwipunek był najdziwniejszy. W jego wyglądzie brakowało czegoś ważnego.
– Co jest z nim nie tak? Czemu zachowuje się tak zuchwale?
Satoru trafił w samo sedno. Żaden z dziwoszczurów, które wcześniej widzieliśmy nie prezentował takiej postawy. Tamta dwójka z Trociniarek Czerwic, którą uratowaliśmy, była tak posłuszna, że praktycznie płaszczyła się nawet przed nami, dziećmi. Dla kontrastu, ten dziwoszczur nie okazywał nawet cienia strachu, gdy stał przed lotusowym siedziskiem Rijina.
Stworzenie nagle, bez uprzedzenia, odwróciło się.
– Gagagaga! Grrrrr. Chichichichichichi. ☆▲Å! – zaczęło wywrzaskiwać.
To, co stało się później, było kompletnie nie do uwierzenia. Dziwoszczur wyciągnął jedną ze strzał i wycelował ją w Rijina, mrużąc swoje czerwone, perliste oczy.
W ułamku sekundy zarówno łuk jak i strzały zostały pochłonięte przez białe płomienie. Dziwoszczur upuścił je z piskiem i próbował uciekać, ale Rijin użył cantusu do schwytania i przyciągnięcia do siebie wierzgającego i wrzeszczącego stwora.
– Ty, zwykłe zwierzę, ośmielasz się unosić na mnie rękę? – spytał chłodno Rijin wydającego niezrozumiałe dźwięki dziwoszczura, po czym zrzucił jego stożkowate nakrycie głowy. – Brak tatuażu, co? Skąd jesteś?
Dziwoszczur obnażył swoje żółte zęby i groźnie zawarczał. Najwyraźniej nie rozumiał naszej mowy.
– W Japonii nie ma dzikich kolonii. Musisz być z obcego plemienia – mruknął Rijin.
Mnich obrócił dziwoszczura do góry nogami, podobnie jak my uczyniliśmy to z krabem tygrysim. Następnie zrobił ponownie, jednak tym razem pozostawiając głowę stwora nieruchomo. Dziwoszczur wydał z siebie ostatni pisk, po czym zawisł bezwładnie ze skręconym karkiem. Rijin odwrócił się w naszą stronę, pozwalając, by zwłoki upadły na ziemię.
– Wygląda na to, że obce plemiona w jakiś sposób zdołały wedrzeć się na nasze ziemie – powiedział. – Jako, że jestem odpowiedzialny za to, byście dotarli bezpiecznie do świątyni, może okazać się to małym problemem – skrzywił się. – Oznacza to, że musicie mi trochę pomóc. Oczywiście na tyle, na ile możecie.
Usłyszeliśmy ulotny dźwięk, który sprawił, że Satoru wzdrygnął się i obrócił na pięcie, żeby spojrzeć do tyłu. Malująca się na jego twarzy panika zaczynała mnie coraz bardziej stresować.
– Skoro masz zamiar odwracać się co dziesięć sekund, czemu nie zaczniesz po prostu iść tyłem?
– O co ci chodzi? Jak ty właściwie możesz iść sobie tak beztrosko? Tak jak już ci mówiłem, jesteś totalnie oderwana od rzeczywistości – odburknął Satoru.
– Spójrz na Shuna i Marię. Idą zupełnie z przodu, ale żadne z nich nie boi się tak, jak ty.
– Nie rozumiesz, kretynko? Ostatniej osobie zawsze grozi największe niebezpieczeństwo. – Twarz Satoru poczerwieniała z gniewu. – Nie pamiętasz już, że tamten dziwoszczur nawoływał coś, co znajdowało się za naszymi plecami? Jego pobratymcy mogą być wszędzie!
– Wiem.
– Nie uważasz więc, że będą chcieli go pomścić? I czy w takim razie zaatakowaliby nas od frontu? Przecież wtedy byśmy ich zobaczyli, prawda?
Rozumowanie Satoru było słuszne. Nie chciałam jednak tego przyznawać, aby nie dawać mu satysfakcji. Rijin również musiał być świadomy tego, że na tych, którzy stanowią straż tylną, czyha większe zagrożenie. Mówiąc inaczej, prawdopodobnie uznał, że Maria i Shun są na tyle wartościowi, że zasługują na ochronę, natomiast strata Satoru i mnie byłaby do zaakceptowania.
Podążając tym tokiem rozumowania, najwyraźniej osobą o największej wartości był ten z nas, kto został potraktowany najokrutniej – Mamoru. Siedział on na lotosowym fotelu, który stał się sterowanym mocą Rijina punktem obserwacyjnym, unoszącym się wcześniej niż poprzednio, bo około trzy metry nad ziemią. Dla wszystkich było jednak oczywiste, że mnich używa Mamoru jako przynęty.
Rijin trzymał się niedaleko z tyłu, obserwując wszystkie kierunki swoimi bystrymi, sokolimi oczami. Bardzo silnie się pocił, co było efektem stworzonej przez minoshiro projekcji, ale od czasu, gdy zabił dziwoszczura, stało się to znacznie widoczniejsze.
– Coś tam jest! – krzyknął Mamoru z lotosowego siedziska.
– Wszyscy stać! – zakomenderował Rijin.
Zatrzymaliśmy się, rozglądając się nerwowo dookoła.
– Co widzisz?
– Nie jestem pewien, ale coś się… Coś się porusza. Jakieś sto metrów przed nami – odpowiedział Mamoru. Jego usta drżały.
Rijin wyglądał na głęboko pogrążonego w myślach
– O czym on myśli? – zapytałam Satoru.
Satoru oblizał usta.
– Jeśli dziwoszczury czekają w ukryciu, a my nie przestaniemy iść do przodu, znajdziemy się w zasięgu ich strzał – wyjaśnił spokojnie. – Nieważne, jak dużą mocą dysponuje mnich, wciąż jest tylko człowiekiem. Jest wrażliwy na ataki wroga z zaskoczenia, więc w sytuacji takiej jak ta, najlepiej jest poruszać się z dużą ostrożnością.
Nawet posiadając wszechpotężną moc, którą jest cantus, nadal umiera się od strzały. To pobudza do refleksji.
Gdyby więc rzeczy rzeczywiście miały się potoczyć w taki sposób, lepiej byłoby, gdyby nasz cantus nie został zapieczętowany. Jestem pewna, że Rijin też żałował wtedy, że to zrobił. Miałam nadzieję, że zdecyduje się na odpieczętowanie naszych mocy, niestety, jak się okazało, nie dane nam było takie szczęście.
– Mamoru Itou – powiedział Rijin, spoglądając w górę, na lotosowy fotel – Posłuchaj uważnie. Czy widzisz jakieś dziwoszczury? Dobrze się przyjrzyj. Nie bój się. Obronię cię swoim cantusem. Nie dosięgnie cię ani jedna z ich strzał.
Gdy Mamoru uświadomił sobie, co ma za chwilę nastąpić, jego twarz stała się zupełnie biała.
– N-nie… Przestań!
Reszta naszej grupy wstrzymała oddech, gdy lotosowe siedzisko podryfowało w kierunku miejsca, gdzie mogły ukrywać się dziwoszczury i zatrzymało się tam. Fotel obrócił się raz lub dwa wokół własnej osi. Czekaliśmy w napięciu, jednak nic się nie wydarzyło. Ostatecznie Rijin przyciągnął z powrotem olbrzymi kwiat lotosu i zmierzył Mamoru ostrym wzrokiem.
– No i? Gdzie są dziwoszczury?
– Nie wiem. – Z twarzy Mamoru odpłynęła cała krew; chłopiec trząsł się jak małe, przerażone zwierzątko. – Niczego… Niczego nie widziałem.
– Nie mówiłeś wcześniej, że widziałeś, jak coś się porusza?
– Ale teraz niczego nie dostrzegłem. Poprzednio musiało mi się wydawać.
Rijin skinął głową, ale nie wznowił od razu marszu. Był nie tylko wprawnym użytkownikiem cantusu; cechowała go też przebiegłość. Po krótkim namyśle spojrzał ponownie w górę.
– Twierdziłeś, że dostrzegłeś ruch gdzieś tam – powiedział do Mamoru, wskazując kierunek.
Mamoru przytaknął bezgłośnie.
– Więc czas na sterylizację.
Usłyszeliśmy dudniący dźwięk, gdy niedaleko przed nami ziemia zaczęła się poruszać. Drzewa padały jedno po drugim. Kiedy kamienie i błoto zaczęły przecinać ze świstem powietrze, mieliśmy wrażenie, że ziemia zwija się niczym olbrzymi wąż. W niecałe pięć minut piękny zielony zagajnik został pogrzebany pod górą gleby. Nie mieliśmy pojęcia, czy rzeczywiście kryły się tam dziwoszczury, jednak teraz przestało już to mieć jakiekolwiek znaczenie. Od teraz mieliśmy przemieszczać się jeszcze wolniej.
Nie trzeba nadmieniać, że byliśmy dość ostrożni, idąc przez obszar „wysterylizowany” przez Rijina. Wyglądało to tak, jakby sam Niszczyciel Śiwa przetoczył się tamtędy z całą swoją destrukcyjną mocą, siejąc spustoszenie wśród pięknej scenerii i pozostawiając za sobą orszak śmierci i strachu. Nieważne, jak bardzo wojownicze były tamte obce dziwoszczury; gdyby teraz choćby pomyślały o zaatakowaniu nas, byłoby to skrajną głupotą.
Efekty zniszczeń były jednak niekorzystne dla obu stron. Droga dziwoszczurów została zablokowana, więc nie musieliśmy już obawiać się frontalnego ataku, ale również my pozbawiliśmy się najszybszego sposobu na dotarcie do Świątyni Czystości przed zmrokiem.
Nie muszę dodawać, że jedynym powodem, dla którego w ogóle się śpieszyliśmy była obecność obcych dziwoszczurów. Przyczyna i skutek były jednym i tym samym; jedno wynikało z drugiego, przypominając węża, zjadającego własny ogon.
Kiedy wspięliśmy się na połowę wysokości nowo uformowanego wzgórza, ujrzeliśmy pierwsze rzędy obronnej formacji dziwoszczurów.
– Och! Co to jest? – krzyknął idący z przodu Shun.
Kiedy dotarliśmy na szczyt, naszym oczom ukazały się nagle setki sylwetek. Wszystkie dziwoszczury uderzały w swoje bronie, gongi i inne metalowe przedmioty, czyniąc rozdzierający hałas, będący specyficznym wezwaniem do bitwy.
– Wygląda na to, że przygotowują się do szarży na nas. – Głos Marii w połowie zdania zamienił się w pisk.
– Nie ma dla was miejsca w trzech wymiarach; tylko łaska Buddy pozwala wam istnieć w waszych zwierzęcych powłokach. A wy nadal w swej głupocie próbujecie rzucać mi wyzwanie – powiedział Rijin śmiertelnie poważnym tonem. – Niech i tak będzie; unicestwię was wszystkich.
Nie – pomyślałam. One nie mają zamiaru nas zaatakować.
Gdyby rzeczywiście ich intencją była napaść, uderzyłyby na nas od tyłu. Nie zrobili tego jednak, kierując się zamiast tego drogą, która, jak miały nadzieję, pozwoli im uniknąć konfrontacji. Gdy dobrze się wsłuchałam, to co wzięłam za okrzyk bitewny brzmiało raczej jak chóralne, pełne bólu błaganie, a nie jak wezwanie do walki.
Poczułam na policzkach podmuch wiatru. Uniosłam wzrok i ujrzałam, że Rijin stworzył coś, co wyglądało jak olbrzymia trąba powietrzna. W odpowiedzi zawodzenie dziwoszczurów jeszcze bardziej przybrało na sile. W następnej chwili, wszystkie uwięzione w powietrznym wirze głazy runęły w dół i zaczęły staczać się po zboczu. Fruwające kłody i kamulce miażdżyły całe rzędy dziwoszczurów zanim zdążyło się choćby mrugnąć okiem.
Nastąpiła sekunda ciszy, po czym powietrze rozdarł przeraźliwy, przepełniony strachem i gniewem wrzask. W naszą stronę poleciał prawdziwy grad strzał. Nie były jednak one żadnym wyzwaniem dla rozszalałego wiatru, który sprawił, że zostały daleko odrzucone w dzikim, wirującym tańcu.
– Wy plugawe robale… Unicestwię was – wysyczał złowrogo Rijin zachrypniętym głosem.
– Przestań! – krzyknęłam. Nikt mnie jednak nie słuchał.
Mój głos został zagłuszony przez wycie wiatru, które brzmiało jak ostrze noża rozdzierające jedwab, albo podwyższony o oktawę kobiecy pisk. W tamtym momencie wydawało mi się, że widzę nieprzebrane zastępy skrzydlatych, uzbrojonych w kosy demonic, wynurzających się spod ziemi i nacierających na dziwoszczury. Niezależnie od tego, czy ta wizja była prawdą czy tylko iluzją, dziwoszczury padały jeden po drugim. Zdałam sobie sprawę, że patrzę na Kamaitachi.1 Silny wir powietrzny z podciśnieniem we wnętrzu, działający jak niezliczone noże, siekające ofiarę w plasterki. Żeby stworzyć coś takiego przez cantus, trzeba precyzyjnie wyobrazić sobie ruch powietrza – coś, co z natury jest niewidzialne i pozbawione formy. Jest to więc skrajnie trudna technika, którą udało się opanować tylko niewielu.
W okamgnieniu armia dziwoszczurów została zdziesiątkowana. Czułam jak moja głowa wiruje. Pomimo, że w rzeczywistości stałam zbyt daleko, by było to możliwe, mogłabym przysiąc, że widzę bryzgającą krew i czuję jej okropny zapach.
– Tak! Udało mu się… Spójrz, tam! Uciekają!
Stojący przy mnie Satoru krzyczał podekscytowanym glosem, zupełnie jakby cala ta masakra była tylko jakąś grą.
– Zgłupiałeś? Co cię tak bawi? – zapytałam ostro.
– Ale… One są naszymi wrogami, nie? – odparł, patrząc na mnie beznamiętnie.
– To nie są nasi prawdziwi przeciwnicy.
– Więc kto nimi jest?
Zanim zdążyłam odpowiedzieć, było już po wszystkim. Hekatomba w imię Buddy, dokonana przez mnicha, który przysiągł mu służbę. Na wzgórzu nie pozostał nawet jeden żywy dziwoszczur.
– No dobrze… Kontynuujmy – zarządził Rijin. W jego głosie było słychać znużenie.
Satoru i ja spojrzeliśmy na siebie nawzajem.
Gdy wspinaliśmy się na szczyt wzgórza, mieliśmy okropny widok na miejsce śmierci dziwoszczurów. Stosy porozrywanych ciał, odciętych głów i poszatkowanych kończyn walały się u naszych stóp. Wszystko wokół nasiąkło rdzawą krwią, łącznie z glebą, która zabarwiła się od niej na czarno. Jej smród wwiercał się w moje nozdrza i oczy. Muchy, które wydawały się pojawić znikąd, zaczęły już swoją ucztę na zwłokach. Idący z przodu Maria i Shun zawahali się na chwilę widząc ogromną chmarę tych owadów.
Rijin wiedział, że wszyscy mamy nadzieję, że pozbędzie się much, jednak mnich zastygł w miejscu, nie wykonując nawet najmniejszych ruchów.
– Co się dzieje? – spytał cicho Satoru.
Sylwetki – pomyślałam instynktownie. Z dużej odległości nie sposób było odróżnić zarys człowieka od sylwetki dziwoszczura. Rijin znajdował się już pod wpływem klątwy fałszywego minoshiro, więc gdy zabijał dziwoszczury wietrzną kosą, jego podświadomość prawdopodobnie zinterpretowała to jako morderstwa dokonywane na kolejnych ludziach. Jeśli tak było w istocie, tym razem śmiertelne sprzężenie zwrotne mogło zadziałać z pełną mocą.
– Rijin, wszystko z tobą w porządku? – zapytał Shun.
– Tak… Nie martwice się – odparł mnich po krótkiej pauzie. W jego oczach było widać pustkę, a głos brzmiał dziwacznie. Skupiliśmy na Rijinie całą naszą uwagę, więc nie zauważyliśmy, że pod osłoną kurtyny z much coś podpełza do ciał.
– C-co to jest? – wydusiła Maria, odwracając się do tyłu.
To było dziwne zwierzę.
Wielkością zbliżone do psa, pokryte długą, czarną sierścią. Z potężnym, zwalistym cielskiem kontrastowała nienaturalnie mała głowa, którą trzymało zwieszoną tak nisko, że skradając się w naszą stroną, prawie szorowało nią po ziemi.
– Bombopies! – wrzasnął Mamoru zduszonym głosem.
– O czym ty gadasz? One są zmyślone – uciął Satoru, kompletnie ignorując fakt, że jeszcze całkiem niedawno ze śmiertelną powagą próbował nas przekonywać o ich istnieniu.
– Jakby na to nie patrzeć, jeden właśnie przed nami stoi – odparł Mamoru, broniąc własnego zdania.
– I myślisz, że zaraz zacznie nadymać się do rozmiarów balonu? Coś tak głupiego nie…
Jakby na komendę, po usłyszeniu słów Satoru, bombopies nagle zaczął puchnąć, podwajając swoją wielkość.
– Och, naprawdę się nadął!
Myślałam, że zwierzę po prostu wciąga powietrze, by sprawić wrażenie powiększania się, ale gdy tylko bombopies na nas łypnął, zaczął pęcznieć jeszcze bardziej.
– Wszyscy do tyłu!
Na słowa Shuna wszyscy zaczęliśmy biec, starając się jak najbardziej powiększyć dystans między nami i bombopsem.
– I co teraz się stanie? – spytałam.
– Nie mam pojęcia. – Shun wyglądał na zafascynowanego. – Ale jak na razie, zachowuje się dokładnie tak, jak w historii Satoru. Być może będzie nadal się nadymał, aż w końcu eksploduje.
Jak na rozkaz, bombopies ponownie zwiększył swoje rozmiary.
– Ale po co?
– To groźba – wyszeptał Shun.
– Groźba?
– Prawdopodobnie chce nas odstraszyć od tego miejsca.
Bombopies powoli przemieszczał się w kierunku Rijina, jedynego z naszej grupy, kto się nie wycofał. Nie widząc żadnej reakcji ze strony mnicha, nadął się jeszcze mocniej. Był teraz wielkości wyjątkowo grubego barana.
Dlaczego Rijin się nie rusza? – pomyślałam. Zerknęłam na niego z ciekawością, ale mnich nie rozbił nic poza staniem tam z zamkniętymi oczami. Możliwe, że był ogłuszony.
Bombopies zatrzymał się na chwilę, czekając w ciszy, po czym raptownie trzykrotnie zwiększył swoją objętość. Jego ciało było teraz prawie idealnie kuliste, a spomiędzy szorstkiego włosia zaczęły prześwitywać białe promienie światła.
– To znak ostrzegawczy…? O nie, w nogi! – wrzasnął Shun.
Uciekaliśmy jakby goniła nas sama śmierć, gnając w dół zbocza ile sił w nogach. Pozostali biegli bez oglądania się za siebie, ale w moim przypadku ciekawość wzięła górę i zatrzymałam się, spoglądając za siebie. Zobaczyłam, że bombopies nadął się już do nieprawdopodobnych, przerażających rozmiarów.
Rijin w końcu otworzył oczy. Nie zdążył jednak nawet otworzyć ust, zanim bombopies stanął w oślepiających płomieniach.
Usłyszeliśmy ogłuszający huk, a gwałtowny podmuch wiatru ściął nas z nóg.
Byliśmy na zboczu, jakieś trzydzieści metrów poniżej bombopsa. Jestem pewna, że gdybyśmy stali na płaskiej powierzchni, wybuch zabiłby nas.
Naprawdę wolałabym nie opisywać tego, co stało się później, Po chwili, jaką potrzebowaliśmy na otrząśnięcie się z szoku, cofnęliśmy się, by zajrzeć do pozostałego po eksplozji krateru.
Rijin znajdował się tak blisko centrum wybuchu, że jego ciało zmieniło się w niezidentyfikowaną miazgę. Ponieważ nie mogliśmy skorzystać z cantusu, by go pochować, przysypaliśmy tylko lekko ziemią jego zwłoki. Sama ta prosta czynność sprawiła, że zebrało mi się na wymioty.
– Saki, spójrz na to – powiedział Shun, pokazując coś, co właśnie wygrzebał głęboko spod ziemi.
– Co to jest? – Zawahałam się i nie wzięłam przedmiotu do rąk.
Shun zaprezentował mi trzymaną rzecz w taki sposób, bym mogła się jej dobrze przyjrzeć. Wyglądało to jak dysk otoczony obwódką z sześciu piórkowatych kolców sterczących w różnych kierunkach.
– Przypomina turbinę wodną.
– To prawdopodobnie część kręgosłupa bombopsa.
– Kręgosłupa?
Satoru podszedł bliżej i wziął przedmiot od Shuna, a następnie obrócił go kilkukrotnie w dłoniach.
– Jest twardy jak skała. I ciężki. Gdybyśmy tym oberwali, pewnie już byśmy nie żyli.
– Są tak ukształtowane, by po eksplozji bombopsa mogły wyfrunąć w różnych kierunkach.
– Ale po co?
– Żeby zabić wrogów.
Gdy się rozejrzałam, zobaczyłam więcej takich części wystających z gleby. Ramiona pokryła mi gęsia skórka. Bombopies był w stanie dokonać tak ogromnych zniszczeń…
Satoru przysunął nos do kości i powąchał ją.
– Co ty wyprawiasz? – Wyobraziłam sobie zapach krwi i mimowolnie się skrzywiłam.
– Pachnie trochę jak fajerwerki.
– Naprawdę? Więc chyba już mam – powiedział Shun, najwyraźniej sam do siebie. – Wnętrzności bombopsów są prawdopodobnie wypchane siarką i saletrą, z których może powstać proch. Samo nadymanie się aż do momentu pęknięcia nie wywołałoby tak potężnej eksplozji… Niektóre z ich kości działają jak krzesiwo, produkujące iskrę, która rozpoczyna całą reakcję.
– C-co? Naprawdę istnieją zwierzęta które wyewoluowały by być zamachowcami-samobójcami?
W świecie zwierząt zjawisko powiększania rozmiarów w celu odstraszenia przeciwnika nie jest niczym niezwykłym, ale czy wysadzanie się w powietrze, gdy wróg ignoruje sygnały ostrzegawcze nie przynosi efektu odwrotnego do pożądanego?
– Ta. Shun, mówiłeś to już wcześniej, zanim tu trafiliśmy. Jeżeli bombopsy tylko by wybuchały, ich gatunek wymarłby w mgnieniu oka.
– Tak też myślałem. Ale właśnie przypomniało mi się, że w jednej ze starych ksiąg biologicznych, które czytałem, natknąłem się na opis podobnego zwierzęcia – odparł.
– To ich jest więcej? – spytaliśmy jednocześnie z Satoru.
– Tak. I przez analogię, wiem mniej więcej czym naprawdę są bombopsy.
– Czym?
– Och tak? Więc są bardziej psem czy bardziej balonem? – zażartował Satoru.
To była nasza reakcja na szok – dać choć na chwilę upust emocjom.
– Przestańcie gadać o bzdurach – Maria w końcu nie wytrzymała i wybuchła gniewem. – Czy wy w ogóle zdajecie sobie sprawę, w jakiej sytuacji się właśnie znaleźliśmy? Pozostawieni sami sobie pośrodku niczego, a do tego żadne z nas nie może użyć cantusu…
Przestaliśmy się uśmiechać.
– Masz rację – przyznał Shun po chwili zupełnej ciszy. – W każdym razie, wróćmy tam, skąd przybyliśmy. Dzisiejszej nocy będziemy musieli spać pod gołym niebem.
– Hej…! – powiedział nerwowo Satoru, ciągnąc Shuna za ramię. Wskazał ruchem policzka na krater.
Podążyliśmy za nim wzrokiem i zamarliśmy. Trzydzieści lub czterdzieści metrów przed nami stała grupa postaci, obserwując nas w milczeniu. Dziwoszczury.
– I co teraz zrobimy…? – spytała Maria łamiącym się głosem.
– Czy to nie oczywiste? – odpowiedział Satoru. – Ruszymy w ich stronę i zaatakujemy.
– Zaatakujemy? Niby jak mamy to zrobić bez cantusu? – odparłam.
– One tego nie wiedzą. Jeśli zaczniemy uciekać, okażemy swoją słabość i zaczną nas ścigać.
– Ale jeżeli pójdziemy naprzód, zostaniemy schwytani – powiedział Mamoru cienkim głosikiem.
– Dokładnie! Musimy zwiewać – dodała Maria.
Kiedy spojrzałam na dziwoszczury, utwierdziłam się silniej w swoim przekonaniu. – One nie mają zamiaru walczyć. Chcą tylko, byśmy się oddalili – powiedziałam.
– Skąd wiesz? Jeśli tak jest, to one powinny stąd pójść – upierał się Satoru.
– Tutaj są ich nory.
To właśnie było powodem, dla którego ta grupa walczyła, nie zważając na śmierć. Bombopies musiał też…
– No dobrze, wycofajmy się powoli – powiedział Shun. Przejmował dowodzenie tylko wtedy, gdy było to absolutnie konieczne. – Zachowajcie ciszę i nie prowokujcie ich. Jeśli pomyślą, że się boimy, będzie po nas.
Nie musiał już niczego dodawać. Cofaliśmy się najciszej, jak potrafiliśmy. Szybko zapadł zmierzch, i za każdym razem gdy usłyszałam chrzęst kamienia pod butem, zamierałam ze strachu.
Dziwoszczury obserwowały bacznie nasz odwrót po zboczu wzgórza, ale nie okazywały żadnych zamiarów podjęcia pogoni.
– Saki miała chyba rację. Nie chcą walczyć – powiedziała Maria z ulgą.
– Jest zbyt wcześnie, by stwierdzić to z całą pewnością – stwierdził ponuro Satoru. – Mogą po prostu odwlekać atak do momentu, aż nasza czujność zostanie uśpiona.
– Czemu wciąż gadasz takie rzeczy? – warknęłam. – Cieszy cię to, że się nas obawiają?
– Spoko, mam powiedzieć coś bardziej optymistycznego? – odburknął Satoru.
– Satoru ma prawdopodobnie rację – odezwał się niespodziewanie Shun.
– Dlaczego?
– Saki nie myliła się, twierdząc, że nie chcą walczyć w tamtym miejscu. Może dlatego, ze znajdują się tam ich gniazda. Jednak kto wie, co zrobią, gdy dostatecznie się oddalimy.
– Ale… Co miałyby osiągnąć, atakując nas?
– Człowieku, nie widziałeś, co zrobił wcześniej Rijin? Jak myślisz, ile dziwoszczurów zabił? Śmierć tylko jednego z nas ich nie usatysfakcjonuje.
Rozumowanie Satoru było przygnębiająco logiczne.
– Ale one są przekonane, że wciąż mamy cantus, prawda? Będą chciały uniknąć większej ilości niepotrzebnych ofiar – powiedziała Maria.
– Jak wspomniał wcześniej Rijin, to obce plemię. – Shun pokręcił głową. – Kiedyś mogły być ucywilizowane, ale przez długi czas nie miały kontaktu z ludźmi. Pamiętacie tego pierwszego zwiadowcę, którego złapaliśmy? Nie miał pojęcia, czym jest cantus.
– To prawda, ale teraz już wiedzą. Czy to nie nauczyło ich, że powinny się go obawiać? – spytałam cicho, próbując przeanalizować sytuację z punktu widzenia dziwoszczurów.
– Dokładnie tak. Dlatego właśnie jeszcze nas nie zaatakowały. Jednak w najlepszym wypadku, jednie połowicznie wierzą w nasze umiejętności.
– Czemu?
– Prawdopodobnie uznały, że gdyby to one dysponowały taką mocą, jak nasza, zmasakrowałyby nas już dawno temu.
Zapadła cisza tak ciężka, że trudno było oddychać.
– Jak myślisz, jakie mają teraz zamiary? – spytał Shuna Satoru.
– Gdy oddalimy się wystarczająco od gniazd, bardzo prawdopodobne jest, że na nas ruszą.
– I co stanie się, jeśli nie będziemy w stanie nawiązać walki?
Milczenie Shuna wystarczyło za odpowiedź.
– Więc jak duża odległość od gniazda jest dla nich wystarczająca? – zapytała zatroskana Maria.
– Nie potrafię powiedzieć tego z całą pewnością – Shun spojrzał w górę. – Ale najniebezpieczniejszym miejscem prawdopodobnie jest podnóże wzgórza.

1 Kamaitachi (jap. 镰鼬?) – yōkai występujący w japońskim folklorze, najczęściej spotykany w regionie Kōshin’etsu. Nazwa składa się z dwóch słów: kama oznacza sierp, itachi – rodzaj łasicy. Jest tłumaczona jako „łasica o pazurach jak sierpy”. Najczęściej jest przedstawiany jako jedna z trójki łasic o ostrych pazurach, zdolna zadawać rany cięte z prędkością wiatru lub dosiadająca wirów powietrznych.

poproz2 nasroz2 

Dodaj komentarz