Rozdział 2

Rozdział 2

Chcę opowiedzieć trochę dokładniej o swoim dzieciństwie.
W Kamisu 66 dzieci zaczynają uczęszczać do szkoły, gdy osiągną wiek sześciu lat. Ja chodziłam do Szkoły Harmonii; poza nią istnieją jeszcze dwie podobne placówki – Szkoła Przyjaźni i Szkoła Moralności.
Populacja dystryktu wynosiła wtedy nieco ponad trzy tysiące mieszkańców. Studiując historię starożytnej edukacji uświadomiłam sobie, że liczba szkół była nieproporcjonalnie duża dla tak niewielkiej społeczności. Wiem już, że był to kolejny dowód na to, że prawdziwa natura wspólnoty, wśród której się wychowałam nie jest taka, jaką wydawała się na pierwszy rzut oka. Kolejnym wartym wspomnienia faktem jest to, że z jakiegoś powodu ponad połowa dorosłych obywateli trudniła się zawodami związanymi z edukacją.
Miałoby to zapewne ogromy wpływ na gospodarkę, jednak w społeczeństwie opierającym się na wzajemnej współpracy nie potrzebowaliśmy pieniędzy. W naturalny sposób radzono sobie z zapotrzebowaniem na ludzi wykonujących określony zawód; gdy ktoś miał odpowiednie zdolności, zaczynał po prostu robić z nich użytek.
Szkoła Harmonii znajdowała się dwadzieścia minut drogi piechotą od mojego domu. Podróż łódką byłaby jeszcze krótsza, ale ciężar wioseł był zbyt duży, by mogło unieść je dziecko.
Szkoła leży w cichej okolicy, niedaleko od centrum dystryktu, przy południowej granicy Zbożowego Kręgu. To jednopiętrowa budowla w kształcie litery A, wykonana z ciemnego, polerowanego drewna. Pierwszą rzeczą, która rzuca się w oczy po wejściu przez główne wrota, umiejscowione w łączniku pomiędzy ramionami „A”, jest zawieszony na ścianie napis głoszący: RADUJ SIĘ HARMONIĄ. To pierwszy wiersz z Konstytucji Siedemnastu Artykułów, napisanej w zamierzchłych czasach przez mnicha zwanego Księciem Shoutoku. Jej przesłaniem jest budowanie wszystkiego na fundamentach harmonii – stąd właśnie wzięła się nazwa szkoły. W pozostałych dwóch szkołach również znajdują się podobne napisy powitalne; nie znam jednak ich treści.
Po obu stronach wejścia znajdują się sale lekcyjne i pomieszczenia dla nauczycieli; większa ich część leży w prawym skrzydle budynku. Pomimo, iż liczba osób w szkole, wliczając w to personel, nigdy nie przekraczała stu pięćdziesięciu, mieliśmy ponad dwadzieścia sali lekcyjnych. Po lewej stronie od głównych drzwi skupiały się pomieszczenia administracji, do których uczniowie nie mieli wstępu.
Na placu przed szkołą znajdowało się boisko, dobrze wyposażony plac zabaw i zagrody dla zwierząt, gdzie trzymano między innymi kurczaki, kaczki, króliki i chomiki, którymi opiekowali się dyżurni uczniowie. W narożniku placu stało duże, drewniane pudło z narzędziami. Nikt nie wiedział do czego ono służy; przez sześć lat które spędziłam w szkole nigdy nie zostało użyte.
Dziedziniec, otoczony z trzech stron budynkiem szkoły był wielką tajemnicą. Uczniom pod żadnym pozorem nie wolno było tam wchodzić; nic nie usprawiedliwiłoby złamania tego zakazu.
Na dziedziniec nie wychodziły żadne okna, nie licząc tych ze skrzydła administracji. Zerknąć na niego udawało się nam tylko czasami, gdy prowadzące doń drzwi były akurat uchylone.
– Jak uważacie, co jest na dziedzińcu? – zapytał się nas Satoru z szelmowskim uśmiechem. Wszyscy wstrzymaliśmy oddech.
– Czekaj, przecież ty też nie wiesz co tam jest, co nie? – Nie mogłam znieść dłużej napięcia.
– Ale znam kogoś, kto wie – odparł Satoru, niezadowolony z tego, że mu przerwałam.
– Kogo?
– Nie znasz go.
– To uczeń?
– Już nie. Ukończył szkołę.
– Co to ma właściwie znaczyć? – odparłam z coraz silniejszym przekonaniem, że Satoru zmyśla.
– A czy to ważne? – wtrąciła się Maria. – Po prostu powiedz nam, co widział ten ktoś.
Wszyscy mruknęli z aprobatą.
– No dobrze. Ale ci, którzy mi nie wierzą wcale nie muszą słuchać. – Satoru spojrzał na mnie spode łba.
Udałam, że tego nie widzę. Chciałam przekonać się, co ma do powiedzenia, nawet jeżeli nie miałoby to być nic wartego uwagi.
– Kiedy uczniowie są w szkole, – kontynuował – nauczyciele nigdy nie zostawiają otwartych drzwi na dziedziniec, prawda? Pewnego razu zapomnieli jednak przez przypadek sprawdzić czy nikogo nie ma w pobliżu i nie zamknęli ich.
– To już słyszeliśmy – ponaglił kolegę Ken.
– Wewnątrz były… groby. Ogromna ilość grobów. – Satoru z pewnością przesadzał, ale wszyscy pozostali oniemieli z wrażenia.
– Och…!
– Kłamie.
– To okropne! – Maria zakryła uszy dłońmi. Powiedziałam jej, że to niepoważne.
– I czyje niby były te groby?
– Hę? – Satoru wyraźnie czerpał satysfakcję z efektu, jaki wywarła jego straszna opowieść na reszcie grupy.
– Skoro było ich tak wiele, to kto był w nich pochowany?
– Nie mam pojęcia. W każdym razie były ich setki.
– Czemu ktoś miałby stawiać celowo stawiać groby na szkolnym dziedzińcu?
– Jak już mówiłem, nic więcej nie wiem.
Wyglądało na to, że Satoru próbuje wymigać się od wyjaśnień, zasłaniając się tym, że jego informacje są z drugiej ręki, przez co nie muszą być kompletne.
– A może to mogiły uczniów? – zastanowił się na głos Ken. Wszyscy zamilkli.
– Uczniów? Kiedy umarli? Dlaczego tak wielu? – spytała Maria niskim głosem.
– Nie jestem pewien, ale słyszałem gdzieś, że osoby, którym nie udało się ukończyć szkoły po prostu znikały.
Uczniowie we wszystkich trzech szkołach zaczynali naukę w tym samym wieku; z powodów które później przedstawię, czas jej ukończenia był mimo tego kwestią indywidualną. Słowa Kena w pewien sposób dotknęły wtedy jednak tematu, który był głębokim tabu i nikt z nas nie wiedział, co odpowiedzieć.
Właśnie wtedy siedzący dotychczas z boku Shun spojrzał na nas znad książki, którą czytał. W padającym z okien świetle zauważyłam, że ma naprawdę długie rzęsy.
– Nie ma żadnych grobów – powiedział.
Jego odpowiedź nieco wszystkich uspokoiła, jednak pozostawiła ważną kwestię do wyjaśnienia.
– Co masz na myśli? Skąd wiesz? – zapytałam w imieniu nas wszystkich.
– Nie widziałem ich na dziedzińcu – odpowiedział z nonszalancją.
– Co?
– Naprawdę widziałeś dziedziniec, Shun?
– Powaga?
– Żartujesz sobie, nie?
Zasypaliśmy go pytaniami. Satoru stał z boku rozczarowany tym, że nie jest już w centrum uwagi.
– Nigdy wcześniej o tym nie opowiadałem. W zeszłym roku niektórzy zapomnieli oddać na lekcji prace domowe – wiecie, te sprawozdania z obserwacji na przyrodę. Nauczyciel poprosił mnie więc, abym zebrał je od wszystkich i zaniósł mu do skrzydła administracyjnego.
Wszyscy czekaliśmy z zapartym tchem na ciąg dalszy, ale Shun nie śpieszył się; włożył zakładkę do książki, oznaczając miejsce w którym przerwał lekturę i dopiero wtedy kontynuował opowieść.
– Jeden z pokoi jest wypełniony książkami po sufit i znajduje się w nim wychodzące na dziedziniec okno. Nie ma tam żadnych grobów, chociaż rzeczywiście znajduje się tam kilka dziwnych rzeczy.
Wyglądało na to, że Shun w tym miejscu chciał zakończyć rozmowę. W mojej głowie kotłowały się tysiące pytań, powstrzymałam się jednak przed wyrzuceniem ich z siebie, biorąc głęboki wdech.
– To niedorzeczne – odparł Satoru z niecodziennym dla siebie drżeniem w głosie. – Co to za „dziwne rzeczy”? Wyjaśnij nam to!
Przez myśl przeszło mi, że przed chwilą sam wzbraniał się przed wytłumaczeniem swoich rewelacji; chciałam jednak usłyszeć co odpowie Shun, więc powstrzymałam się od komentarza.
– Cóż, nie wiem jak to dobrze opisać. Na przeciwległym końcu dziedzińca znajdowało się pięć małych, ceglanych budowli. To było coś w rodzaju magazynów z dużymi, drewnianymi drzwiami na frontowych ścianach.
Jego słowa w dziwny sposób zdawały się prawdziwe, mimo że niczego nie wyjaśniały. Satoru syknął cicho, nie mogąc wymyślić kolejnych pytań.
– No więc, Satoru? Przypomnij nam raz jeszcze, co widziała ta osoba, która ukończyła już szkołę – naciskałam na niego. Najwyraźniej zrozumiał, że znalazł się w nieciekawej sytuacji i zawahał się przed odpowiedzią.
– Jak mówiłem, słyszałem to od kogoś innego, więc nie mam pewności. Może ten ktoś się pomylił, a może w tamtym dniu na dziedzińcu naprawdę były groby – coraz bardziej plątał się w zeznaniach Satoru.
– Gdzie więc się one podziały?
– Nie mam pojęcia… Ale wiecie co? Ten gość widział coś jeszcze, i było to znacznie straszniejsze od grobów – próbował zmienić temat.
– Co to było? – Maria, czego można było się spodziewać, połknęła haczyk.
– Nie możesz pytać o to tak od razu. Satoru potrzebuje czasu na wymyślenie wystarczająco przerażającej odpowiedzi – wtrąciłam złośliwie, ale Satoru zachował powagę.
– Nie kłamię. On naprawdę coś widział. Może nie było to do końca na dziedzińcu, ale…
– Tak, tak, jasne.
– No więc co to w końcu było? – Ken nie mógł już wytrzymać napięcia.
Pomyślałam, że Satoru zaraz uśmiechnie się tajemniczo w swoim stylu, ale tak się nie stało; zamiast tego z jego twarzy zniknęły wszelkie emocje.
– Niewyobrażalnie wielki cień kota – odpowiedział.
Zapanowała zupełna cisza.
Podziwiałam wtedy Satoru za to, że był doskonałym mówcą. Jeżeli kiedykolwiek potrzebna byłaby osoba parająca się opowiadaniem strasznych historii, to jestem pewna, że wybrano by właśnie jego na to stanowisko. Nie wyobrażam sobie jednak, że mogłoby istnieć społeczeństwo, które potrzebowałoby kogoś wykonującego tak kretyński zawód.
– Czy to był… zmyłkot? – Maria przerwała zbiorową zadumę, zapoczątkowując całą lawinę pytań.
– Wygląda na to, że zmyłkoty upodobały sobie pokazywanie się w szkołach podstawowych.
– Ale dlaczego?
– Czy to nie oczywiste? Polują na dzieci!
– Ponoć często pokazują się jesiennymi nocami.
– Słyszałem, że czasami kręcą się w pobliżu domostw, ale tylko o północy.
Wszyscy obawialiśmy się ciemności, ale zarówno byliśmy nią zafascynowani. Mieliśmy obsesję na punkcie strasznych opowieści o złych duchach rzek i gór, jednak to historie o zmyłkotach powodowały, że ze strachu dostawaliśmy gęsiej skórki. Krążące wśród dzieci relacje były oczywiście ubarwione, ale wszyscy zgadzali się, że zmyłkoty co najmniej dorównują wysokością dorosłym. Pomimo, że mają koci pysk, ich kończyny są nieproporcjonalnie długie, przez co sprawiają wrażenie cienia, skradającego się za dziećmi. Kiedy ich cel znajdzie się w odosobnionym miejscu, skaczą na niego i przygwożdżają go do ziemi. Zaatakowane dziecko staje się otępiałe, jakby było zahipnotyzowane; następnie zmyłkot szeroko rozwiera swą paszczę i zaciska zęby na szyi ofiary tak, by nie mogła się uwolnić. W ten sposób nie uroni ona ani jednej kropli krwi, jej ciała nie da się odszukać, i tak dalej, i tak dalej…
– Co działo się później? Gdzie spotkał zmyłkota?
– Nie wiem nawet, czy to był zmyłkot, czy nie. Wszystko co widział, to cień – powiedział Satoru, odzyskując dawną pewność w głosie. – A działo się to całkiem niedaleko dziedzińca.
– Gdzie dokładnie? Przecież nie można dostać się na dziedziniec bezpośrednio z zewnątrz budynku ani opuścić go w ten sposób.
– To nie było na zewnątrz.
– Hę? – wątpiłam w słowa Satoru, ale i tak z jakiegoś powodu przeszły mnie ciarki.
– Widział go, jak znika tuż przed drzwiami na dziedziniec, na końcu korytarza w skrzydle administracyjnym.
Nikt nie był w stanie wydusić z siebie słowa. Chcąc czy nie chcąc, musiałam przyznać Satoru, że udało mu się osiągnąć zamierzony efekt. Bądź co bądź, była to tylko jedna z tych zmyślonych historyjek, krążących wśród dzieci, jednak wtedy wciąż w nie wierzyłam.
Gdy teraz o tym pomyślę, lata, które spędziłam w Szkole Harmonii były bardzo szczęśliwe. Sam fakt, że mogłam tam spotykać się z przyjaciółmi sprawiał, że każdy dzień był równoznaczny z doskonałą zabawą.
Dzień zaczynaliśmy matematyką, następnie był japoński, nauka o społeczeństwie, przyroda i inne nudne lekcje. Nauczyciele pilnie nas obserwowali i upewniali się, że każdy zrozumiał materiał; zawsze cierpliwie wyjaśniali niejasne kwestie, tak, aby nikt nie pozostał w tyle. Robili też nam dużo sprawdzianów – raz na trzy dni, o ile dobrze pamiętam. Większość z nich nie miała jednak związku z przerabianym materiałem. Były to raczej krótkie wypracowania na tematy w stylu: „Jestem dziś smutna, ponieważ…”, więc ich pisanie nie było specjalnie stresujące.
Trudniejsze były zadania domowe do samodzielnego wykonania. O ile rysowanie czy rzeźbienie w glinie było dobrą zabawą, o tyle codzienne prace pisemne potrafiły być frustrujące. Prawdopodobnie jednak to właśnie dzięki nim nabrałam wystarczającej wprawy, by nie mieć teraz szczególnych problemów z napisaniem tej historii.
Kiedy nudne lekcje dobiegały końca, opuszczaliśmy szkołę i całe popołudnia spędzaliśmy na zabawie na świeżym powietrzu. Mieliśmy także dwudniowe weekendy, podczas których mogliśmy do woli biegać i bawić się na zewnątrz.
Jeszcze zanim zaczęłam uczęszczać do Szkoły Harmonii, poznałam wszystkie zakamarki łagodnie wijących się kanałów. Podczas wypraw, obserwując szpiczaste dachy domów, docierałam aż do Złocistej Wioski. Jej nazwa wzięła się od złotych, ryżowych kłosów, którymi mieniła się cała osada podczas jesieni. Bardziej interesująco było w niej jednak wiosną i latem. Gdy przyjrzało się polom ryżowym, można było zobaczyć pływające w wodzie piskorze i gambuzje, a także ślizgające się po powierzchni nartniki oraz próbujące ukryć się wśród rosnących na dnie wodorostów przekopnice. W kanałach i zbiornikach dostarczających wodę gospodarstwom żyły olbrzymie wodne pluskwiaki, płoszczyce, topielnice, pływaki żółtobrzeżki i wiele innych owadów. Pluskały się tam też karasie i różne inne ryby. Starsze dzieci nauczyły nas, jak łowić raki za pomocą nitki bawełny i przynęty z suszonej mątwy; w ciągu dnia potrafiliśmy złapać ich całe wiadro.
W okolicach Złocistej Wioski żyło też wiele ptaków. Wiosną wszędzie wkoło rozbrzmiewał śpiew skowronków, a latem, zanim posadzono ryż, na pola zlatywały się całe stada ibisów polujących na piskorze. Podczas zimy łączyły się one w pary i budowały gniazda na pobliskich drzewach; ich młode opuszczały lęgowiska następnej jesieni. Pomimo, że ich krzyki nie były zbyt przyjemne, to widok klucza tych jasnoróżowych ptaków w locie był naprawdę majestatyczny. Oprócz nich można było też często zaobserwować fruwające nad głowami kanie czarne, bilbile, sikory, turkawki, wróble balonowe czy kruki trójskrzydłe.
Od czasu do czasu spotykaliśmy też minoshiro, które w poszukiwaniu roślin i małych zwierząt zgubiły drogę i wywędrowały z lasu aż w pobliże pól ryżowych. Te istoty nie tylko użyźniają glebę, ale również pozbywają się szkodników – dlatego też oparte na rolnictwie społeczności traktują je z szacunkiem, a ich pojawienie się uznają za dobrą wróżbę. Przeciętny minoshiro ma około metra wysokości, ale zdarzają się osobniki wielkie na ponad dwa metry, pokryte licznymi, falującymi czułkami. Poruszają się z niezwykłą gracją; nie mam wątpliwości, że to właśnie dlatego bywały uznawane za boskie stworzenia.
Wśród zwierząt, którym oddawano cześć były też białe i paskowane węże zbożowe – na oba te gatunki polowały minoshiro. Wielką zagadką pozostaje, jak ludowym wierzeniom udało się pogodzić te dwie kwestie.
Uczniowie wyższych klas odbywali wycieczki do najbardziej wysuniętej na zachód wioski Dębowy Gaj, do położonych na południe od Białego Piasku wydm plaży Hasaki oraz do źródeł rzeki Tone, gdzie przez cały rok kwitły kwiaty. Przy brzegu odpoczywały stada czapli i biegusów łyżkodziobych, do których czasami dołączały żurawie mandżurskie. Świetną zabawą było wypatrywanie gniazd trzciniaków zwyczajnych wśród przybrzeżnych zarośli oraz legowisk sianokułek na szczytach wzgórz, wśród rozległych połaci trawy. Fałszywe jaja, wytwarzane przez sianokułki były świetne do robienia różnych psikusów.
Nieważne jednak ile zwierząt widzieliśmy – dopóki znajdowaliśmy się wewnątrz Świętej Bariery, nie można było powiedzieć, że to prawdziwa natura; byliśmy raczej w miniaturowym ogrodzie. W przeszłości zwierzęta, jakie trzymaliśmy w ogrodach zoologicznych, zasadniczo były takie same, jak ich żyjący na wolności krewni. Słonie, lwy, żyrafy i inne zwierzęta, jakie możemy oglądać dzisiaj są tak naprawdę mutantami stworzonymi przez nasz cantus. To fałszywe słonie, imitacje lwów i podrobione żyrafy – zmodyfikowane tak, aby nie były w stanie wyrządzić krzywdy człowiekowi w przypadku gdyby udało im się uciec z zagród. Całe środowisko wewnątrz Bariery jest zmienione w taki sposób, by było bezpieczne dla ludzi. Później stało się to dla mnie oczywiste, ale gdy byłam dzieckiem nie zastanawiało mnie, dlaczego możemy bawić się wśród dzikiej przyrody bez obaw przed ukąszeniami jadowitych węży i insektów. Bariera odgradzała nas od niebezpiecznych gadów, takich jak grzechotniki. Wewnątrz żyły tylko niegroźne gatunki węży, jak zaskrońce, połozy japońskie, japońskie węże leśne czy węże różańcowe. Rosnące w lasach cyprysy i świerki wydzielały substancję o niezwykle silnym aromacie, która miała działanie zabójcze dla zarodników pleśni, kleszczy, roztoczy i bakterii, które mogłyby być groźne dla zdrowia.
Pisząc o dzieciństwie, muszę wspomnieć też o naszych corocznych świętach i obrzędach. Przekazywane z pokolenia na pokolenie tradycje w pewnym sensie wyznaczały rytm naszego życia.
Pierwszym, co przychodzi mi na myśl jest wiosenny rytuał odpędzania złych duchów; podczas tej pory roku odbywało się też święto modłów o pomyślne zbiory oraz o brak chorób. Lato było czasem Święta Lata, Święta Ognia i Święta Latarni. Jesienią miał miejsce Dzień Pierwszego Sierpnia oraz ceremonia ofiarowania bogom zbiorów ryżu. Zima natomiast kojarzy mi się z Festiwalem Śniegu oraz Dniem Nowego Roku.
Ze wszystkich wymienionych obrzędów najbardziej w pamięć wrył mi się pierwszy z nich.
Święto to, zwane też dniem pogoni za demonami jest jedną z naszych najstarszych tradycji; liczy ono sobie przeszło dwa tysiące lat.
Porankiem tego dnia dzieci zbierały się na placu. Wszyscy mieliśmy na twarzach „maski czystości” wykonane z utwardzonej gliny pokrytej kredą; w roli shinshi braliśmy udział w przedstawieniu będącym częścią obrzędu. Ta ceremonia zawsze mnie przerażała, zwłaszcza z powodu dwóch spośród używanych masek.
Przedstawiały one Bestię i karmicznego demona. Maska Bestii przedstawiała wykrzywioną paskudnym, złowieszczym uśmiechem twarz. Później, gdy już przywrócono wolny dostęp do informacji, starałam się znaleźć w archiwach coś na temat początków tego święta, lecz wszystkie informacje były niejasne. Udało mi się jedynie ustalić, że wygląd maski wywodzi się od starożytnego zakrycia twarzy przedstawiającego węża, wykorzystywanego w ceremonii Noh, reprezentującego ostatnie z trzech stadiów transformacji człowieka w demona. Z kolei maska karmicznego demona wyobrażała oblicze pełne strachu i udręki; rysy twarzy były zniekształcone i wydawały się rozpływać, co nadawało jej nieludzki wygląd.
Rytuał, będący głównym wydarzeniem dnia, rozpoczynał się od rozsypania białego piasku po placu, na końcach którego rozpalano małe ogniska. Następnie dwudziestu lub trzydziestu shinshi przechodziło między płomieniami, skandując w specyficznym rytmie słowa: „Przepadnijcie, demony! Przepadnijcie, demony!”.
W dalszej kolejności na placu pojawiał się ubrany w tradycyjne szaty egzorcysta, dzierżący w dłoniach ogromną włócznię. Rzeczą, która najbardziej przykuwała uwagę była jednak jego złota maska o czterech oczach. Dołączał on do nas, i wraz z shinshi krążył pomiędzy ogniskami intonując te same słowa i rozrzucając wkoło ziarna fasoli – miało to odpędzać kataklizmy i nieszczęścia.
Potem zaczynała się straszna część. Kapłan bez ostrzeżenia zwracał się w kierunku shinshi i rzucał w ich kierunku pozostałymi fasolkami. Nieczystość jest wśród nas! – krzyczał, a my powtarzaliśmy za nim. Na ten sygnał dwoje spośród shinshi występowało z szeregu – reprezentowali oni Bestię i karmicznego demona.
Gdy brałam udział w tym przedstawieniu, było to dla mnie na tyle przerażające, że ledwo mogłam złapać oddech. Jednego roku stojący bezpośrednio obok mnie shinshi okazał się być Bestią; reszta dzieci, przekonanych że widzą prawdziwe demony, rozbiegła się w popłochu.
– Przepadnij, nieczystości! – grzmiał egzorcysta, mierząc w obydwa demony włócznią. Udawały one, że opierają się jego rozkazowi, jednak gdy tłum dołączył się do krzyku kapłana, uciekły. W ten sposób rytuał dobiegł końca.
Wciąż mam przed oczami drżącą twarz Satoru, zdejmującego swoją maskę.
– Jesteś blady jak duch – powiedziałam, patrząc jak trzęsą się jego usta, z których odpłynął cały kolor.
– I co z tego? Ty też.
W swoich oczach ujrzeliśmy wzajemnie niczym w zwierciadłach nasze najgłębiej skrywane lęki.
Satoru szeroko otworzył oczy i wskazał policzkiem coś za moimi plecami. Gdy się odwróciłam, ujrzałam, jak kapłan powraca na plac, ściągając swoją maskę.
Egzorcystą zostaje wybrana osoba, która posiada najpotężniejszy spośród wszystkich cantus. Z tego co mi wiadomo, Shisei Kaburagi nigdy nie pozwolił nikomu odebrać sobie tego stanowiska.
Kapłan wyczul, że wpatrujemy się w niego i uśmiechnął się lekko. Pod maską, którą przed chwilą zdjął nosił jeszcze jedną, zakrywającą górną połowę twarzy. Plotka głosiła, że nikt nigdy nie widział jego prawdziwego oblicza. Jego usta i nos były zupełnie zwyczajne, ale ciemne okulary skrywające oczy nadawały mu złowieszczy, groźny wygląd.
– Przestraszyliście się? – zapytał niskim, dźwięcznym głosem. Satoru przytaknął, oniemiały z wrażenia. Shisei Kaburagi skierował swój wzrok na mnie. Patrzył – jak mi się wtedy zdawało – wyjątkowo długo.
– Interesujesz się wieloma rzeczami, prawda? – zapytał.
Zamarłam, nie wiedząc jakiej odpowiedzi oczekuje.
– Czy przyszłość przyniesie ci szczęście? Czy może pecha? – Shisei Kaburagi oddalił się z twarzą ozdobioną cieniem uśmiechu.
Przez chwilę stałam niczym zahipnotyzowana.
Satoru westchnął. – Ten gość mógłby rozerwać Ziemię na pół jeżeli wystarczająco mocno by się skoncentrował – wyszeptał.
Z reguły nie przywiązywałam większej wagi do bzdur, jakie miał w zwyczaju wygadywać Satoru, lecz tym razem jego słowa na długo zapadły mi w pamięć.
Szczęśliwe dni nigdy nie trwają długo.
Moje dzieciństwo nie było odstępstwem od tej reguły; ironią losu jest jednak fakt, że wtedy martwiłam się, że to szczęście nie chce się skończyć.
Jak już wspomniałam, czas ukończenia Szkoły Harmonii dla każdego z nas był inny. Pierwszy dokonał tego Shun. Chłopiec, który zawsze miał najlepsze oceny, był bardzo dojrzały i dorównywał mądrością dorosłym pewnego dnia po prostu nie pojawił się w naszej klasie. Nasz nauczyciel, Sanada, z dumą ogłosił pozostałym uczniom ukończenie przez niego szkoły.
Od tego dnia zaczęłam marzyć aby i mnie spotkało to samo, żebyśmy mogli znowu uczęszczać do tej samej klasy. Niestety, moi koledzy jeden po drugim opuszczali szkołę a moja kolej wciąż nie nadchodziła. Kiedy odeszła Maria, poczułam się strasznie osamotniona. Nikt nie mógł zrozumieć, jak się wtedy czułam, niezależnie od tego jak bardzo starałam się tłumaczyć swoje uczucia.
Gdy kwiaty wiśni zaczęły opadać, z dwudziestopięcioosobowej klasy została nas już tylko piątka – w tym Satoru i ja. Zazwyczaj zuchwały Satoru jakby przygasł. Każdego poranka upewnialiśmy się, ze nikt więcej nas nie opuścił, wzdychaliśmy i staraliśmy się normalnie funkcjonować. Chcieliśmy ukończyć szkołę jednocześnie, ale w sekrecie każde z nas marzyło o tym, by uprzedzić przyjaciela.
Wraz z nadejściem maja Satoru – mojej ostatniej ostoi – udało się ukończyć szkołę. Dwóch kolejnych uczniów praktycznie natychmiast poszło w jego ślady. Zostało nas dwoje.
Mimo, że wydaje się to dziwne, nie jestem w stanie przypomnieć sobie jak nazywał się mój ostatni towarzysz, nieważne jak usilnie próbuję to zrobić. Nawet jeżeli był najgorszym uczniem w klasie i niczym szczególnym się nie wyróżniał, wątpię by było to powodem mojej luki w pamięci. Myślę, że podświadomie stłumiłam wspomnienia o tym kimś.
W tamtym okresie po powrocie ze szkoły zamykałam się w pokoju i z nikim nie rozmawiałam. Przez takie zachowanie moi rodzice zaczęli się o mnie martwić.
– Bądź cierpliwa, Saki – powiedziała moja matka pewnego wieczoru, gładząc mnie po włosach. – Czas ukończenia szkoły nie ma żadnego znaczenia. Wiem, że czujesz się samotna, ponieważ wszyscy cię opuścili, ale wkrótce ponownie spotkasz się z przyjaciółmi.
– Nie jestem wcale samotna ani nic takiego – odparłam, ukrywając twarz w poduszce.
– Szybkie ukończenie szkoły nie jest niczym szczególnym, wiesz? Nie ma to nic wspólnego z siłą i jakością twojej mocy. Wspominałam ci już, że zarówno ja jak i tata też długo czekaliśmy na swoją kolej?
– Ale żadne z was nie było ostatnie, prawda?
– Nie, ale…
– Nie chcę zostać wymazana!
– Nie mów takich rzeczy! – powiedziała matka zaskakująco poważnym głosem. – Gdzie o tym usłyszałaś?
Wtuliłam twarz głębiej w poduszkę i niczego nie odpowiedziałam.
– Czas ukończenia szkoły to decyzja bogów, więc wszystko co musisz zrobić to cierpliwie czekać. Nawet nie zauważysz, jak dościgniesz wszystkich kolegów.
– A co, jeśli…
– Hmm…?
– Co, jeśli nie uda mi się ukończyć szkoły?
Mama oniemiała na ułamek sekundy, jednak po chwili uśmiechnęła się szeroko.
– Naprawdę się o to martwisz, głuptasku? Wszystko będzie dobrze. Na pewno ci się uda, to tylko kwestia czasu.
– Ale takie sytuacje się zdarzają, prawda?
– Tak, ale szansa wynosi mniej niż jedna na milion.
Zerwałam się z łóżka i nasze spojrzenia się napotkały. Z jakiegoś powodu moja matka wyglądała na trochę wstrząśniętą.
– To prawda, że osoby, które nie mogą ukończyć szkoły stają się ofiarami zmyłkotów?
– Nie bądź dziecinna, zmyłkoty nie istnieją. Niedługo staniesz się dorosła; jeśli będziesz mówiła takie rzeczy, ludzie będą się z ciebie śmiać.
– Ale ja widziałam zmyłkota.
Gdy spojrzałam na matkę, zobaczyłam coś, czego nie dało się z niczym pomylić. Na jej twarzy przez chwilę zagościł cień strachu.
– O czym ty mówisz? Musiało ci się wydawać.
– Widziałam go – powtórzyłam, obserwując mamę; chciałam upewnić się, czy rzeczywiście moje słowa tak ją przeraziły. Zresztą mówiłam prawdę. Naprawdę wydawało mi się, że widziałam zmyłkota; działo się to jednak tak szybko, że sama próbowałam sobie wmówić, że to tylko wyobraźnia spłatała mi figla. – To było wczoraj, o zachodzie słońca, tuż przed domem. Stałam na rozdrożu, gdy nagle zobaczyłam jak coś wyglądającego jak zmyłkot przecina jedną ze ścieżek. Cokolwiek to było, natychmiast zniknęło mi z oczu.
Mama westchnęła.
– Wiesz skąd wzięło się określenie „bać się własnego cienia”? Jeżeli będziesz myśleć bez przerwy o strasznych rzeczach, wszystko co cię otacza będzie się wydawało przerażające. Zwierzę, które widziałaś to był pewnie kot albo łasica. Niełatwo jest prawidłowo rozpoznawać kształty w półmroku. – Głos mojej matki przybrał dawny, pogodny ton. Życzyła mi dobrych snów i zgasiła światło, a ja od razu zasnęłam.
Całe poczucie spokoju i bezpieczeństwa runęło jednak, kiedy obudziłam się w środku nocy.
Szeroko otworzyłam oczy. Serce waliło mi niczym młot, ręce i nogi miałam zimne jak lód. Zaczęłam pocić się ze strachu.
Słyszałam dziwny odgłos drapania w boazerię między sufitem a dachem. Gdy dobrze się wsłuchałam, brzmiało to, jakby po panelach przesuwały się ostre pazury.
Czy przyszedł po mnie zmyłkot?
Nie mogłam się ruszyć, zupełnie jakbym była sparaliżowana.
Rozpaczliwie próbowałam odzyskać kontrolę nad ciałem; ostatecznie udało mi się przezwyciężyć niemoc i wstać z łóżka. Podeszłam do drzwi i cicho je uchyliłam. Światło księżyca wpadało przez okna, oświetlając korytarz. Pomimo, że była już późna wiosna, wyczuwałam wyraźny chłód desek pod bosymi stopami. Jeszcze kawałeczek, już prawie – mówiłam sobie w myślach. Sypialnia rodziców była zaraz za rogiem. Odetchnęłam z ulgą, gdy zobaczyłam wąski pasek światła wydobywającego się ze szczeliny pod drzwiami. Już chciałam je otworzyć, kiedy usłyszałam dźwięki rozmowy. W glosie mojej matki rozbrzmiewało zmartwienie, jakiego nigdy wcześniej w nim nie słyszałam. Moja dłoń zamarła w powietrzu.
– Martwię się. Jeśli tak dalej pójdzie, to ona…
– Nie możesz tego okazywać. Źle to wpłynie na Saki – powiedział ojciec ściszonym głosem.
– Ale jeżeli nic się nie zmieni… Czy Rada Edukacji wykonała już ruch?
– Nie wiem.
– Ciężko wywrzeć na nich wpływ będąc opiekunem biblioteki. Nakładanie ograniczeń leży w twojej gestii. Czy nie możesz więc czegoś na to poradzić?
– Rada jest niezależną strukturą. Nie mam możliwości kwestionowania ich decyzji, a jako że jestem ojcem Saki, moje sugestie znaczą dla nich jeszcze mniej.
– Nie chcę stracić kolejnego dziecka!
– Jesteś zbyt głośno.
– Ona widziała przeklętego kota!
– Pewnie tylko jej się wydawało.
– A co, jeśli nie? Co wtedy zrobimy?
Cofnęłam się spod drzwi. Nie rozumiałam treści ich rozmowy, jednak oczywiste było, że usłyszałam coś, co nigdy nie miało być przeznaczone dla moich uszu.
Powróciłam do pokoju, stąpając równie cicho jak poprzednio. Na oknie siedziała bladoniebieska ćma wielkości mojej dłoni. Była niczym zwiastun złych wydarzeń wysłany z zaświatów. Nie było zimno, a mimo to nie mogłam przestać się trząść.
Co się dzieje? – pomyślałam. Po raz pierwszy w życiu czułam się zupełnie odsłonięta i opuszczona, nie było nikogo, kto mógłby mi pomóc. Co się, do cholery, ze mną dzieje?
Z sufitu dochodziło nieprzyjemne zgrzytanie.
Coś się zbliżało. Coś równie wielkiego jak mój strach. I było coraz bliżej i bliżej.
Ćma zerwała się z okna i zniknęła w mroku.
W następnej chwili framuga okienna zaczęła się trząść i klekotać, pomimo, że nie było wiatru. Trzęsła się coraz mocniej i mocniej, zupełnie jakby ktoś z zewnątrz próbował wyrwać ze ściany okno razem z ramą.
Drzwi otworzyły się szeroko, po czym zatrzasnęły z hukiem.
Wydałam z siebie zduszony odgłos. Ledwo byłam w stanie oddychać. Próbowałam brać głębokie wdechy, ale płuca odmawiały mi posłuszeństwa. Coś nadchodzi! Nadchodzi! Nadchodzi…!
Nagle wszystkie przedmioty w pokoju zaczęły dziko łomotać. Krzesło wraz ze stołem zaczęły podskakiwać, niczym wierzgające kopytami dzikie konie; ołówki i pióra przeleciały przez izbę i wbiły się w drzwi. Łóżko zaczęło lewitować, zmierzając w kierunku sufitu.
Wrzasnęłam.
Z korytarza dobiegły mnie odgłosy biegu. Rodzice, wykrzykując moje imię, otworzyli na oścież drzwi i wbiegli do pokoju.
– Już dobrze, Saki! – powiedziała mama, mocno mnie przytulając.
– To coś… Co to jest?! – krzyknęłam.
– W porządku, nie bój się. To Błogosławieństwo! Wreszcie się doczekałaś!
– T-to…?
Z chwilą pojawienia się moich rodziców, niewidzialny potwór, demolujący mój pokój zaczął pomału się uspokajać.
– To znaczy, że od teraz jesteś dorosła, Saki – powiedział ojciec. W jego uśmiechu wyraźnie widziałam uczucie ulgi.
– Więc teraz ja…
– Ukończyłaś Szkołę Harmonii. Od jutra zaczynasz pobieranie nauk w Akademii Mędrców.
Pływająca leniwie w powietrzu książka opadła bez życia na podłogę. Łóżko zachwiało się i upadło z hukiem, zupełnie jakby pękła niewidzialna, utrzymująca je lina.
Matka uścisnęła mnie tak mocno, że aż poczułam ból.
– Dzięki niebiosom! Nie musimy się już niczym przejmować! – wykrzyczała.
Poczułam ciepłe łzy płynące po karku i ogarnęło mnie uczucie ogromnej ulgi. Zamknęłam oczy.
Nigdy już jednak nie zapomniałam widoku mojej matki krzyczącej z przerażeniem, że nie chce stracić kolejnego dziecka.

poproz2  nasroz2 

Dodaj komentarz