Rozdział 3

Rozdział 3

Całkiem niedawno, studiując starożytną literaturę, natknęłam się na opis zjawiska znanego jako poltergeist.
Jestem w posiadaniu kilku książek, które udało się ocalić z biblioteki, nad którą pieczę sprawowała moja matka. Na ich okładkach stemplem wykonano znak: 訞 – oznacza on, że zaklasyfikowano książkę jako „przeklętą, oczarowującą”. Dla uczniów Szkoły Harmonii dostępne były tylko księgi klasy pierwszej, oznaczone jako „zalecane”, „wyśmienite” lub „dobre”. Do książek klasy czwartej, takie jak ta, którą teraz trzymam, miała dostęp tylko garstka ludzi. Zrządzeniem losu to właśnie tak sklasyfikowane dzieła ocalały z pożaru, jako że trzymano je głęboko ukryte w podziemnych magazynach.
Według książki, którą trzymam teraz w dłoniach, w przeszłości, gdy nie wszyscy posiadali cantus, mówiło się czasami o duchach stukających w ściany, latających sztućcach, meblach, które same się ruszały, skrzypiących dźwiękach w opuszczonych domostwach i o innych dziwnych zjawiskach. Większość opisanych przypadków ma wspólną cechę – praktycznie zawsze wiązały się one z obecnością dzieci, które wkraczały w wiek dojrzewania. Jedna z tłumaczących tą zależność teorii mówi, że w tym okresie największego rozchwiania emocjonalnego znajdowały one podświadomie ujście dla swojego popędu płciowego, co manifestowało się jako psychokineza.
Inaczej mówiąc, poltergeist to nic innego jak epizody nawracającej spontanicznej psychokinezy (NSPK). Nietrudno się domyślić, że Błogosławieństwo, które przyszło i do mnie, nie było niczym innym jak przejawem NSPK.
Wiele wydarzyło się w ciągu trzech kolejnych dni po tamtej nocy. Przedstawiciele Rady Edukacji odwiedzili nasz dom wkrótce po tym, jak rodzice poinformowali ich, że obudził się mój cantus. Wśród nich były dwie kobiety – starsza, odziana w białe szaty i młodsza, o wyglądzie nauczycielki, a także mężczyzna w średnim wieku, którego ubranie przypominało robocze stroje mnichów. Starsza z kobiet nie tracąc czasu od razu przeszła do zadawania mi szczegółowych pytań na temat zdrowia i stanu emocjonalnego. Myślałam, że za chwilę zostanę oddelegowana do Akademii Mędrców, jednak to był dopiero początek procedury.
Powiedzieli mi, że muszą zabrać mnie z domu na pewien czas. Ubrana na biało kobieta wytłumaczyła mi, że nie muszę się niczego obawiać, bo to normalne postępowanie przed wstąpieniem do Akademii. Rodzice pożegnali mnie z uśmiechem na ustach; nie wyczułam by ukrywali jakieś obawy.
Zostałam zaprowadzona na pozbawioną okien barkę, gdzie podano mi miskę czegoś, co miało być środkiem zapobiegającym chorobie lokomocyjnej. Lek był słodki niczym brązowy cukier, ale pozostawiał straszliwie gorzki posmak. Gdy opróżniłam zawartość naczynia, poczułam jak moje myśli odpływają.
Wyczuwałam, że łódź porusza się dosyć szybko, lecz nie miałam pojęcia w którym kierunku zmierzamy. Rzeka, po której płynęliśmy nie mogła być zbyt szeroka; domyśliłam się tego po sposobie w jaki fale uderzały o barkę oraz po dźwięku wiatru. Przypuszczałam, że płyniemy głównym nurtem rzeki Tone. Chciałam się o to zapytać, jednak pomyślałam, że lepiej się nie odzywać, jeżeli nie jest to konieczne. Młodsza kobieta, która cały czas mi towarzyszyła, bez ustanku zadawała mi pytania. Nie dotyczyły jednak one żadnej konkretnej kwestii; nie zauważyłam też, by zapisywała moje odpowiedzi.
Trzy godziny później, po przebyciu wielu zakoli i zakrętów, łódź się zatrzymała. Przystań była obudowana, nie mogłam więc dostrzec, co znajduje się na zewnątrz.
Następnie weszliśmy na schody, prowadzące do wyglądającej jak świątynia budowli, jednak, jak można się było spodziewać, z nich również nie dało się zobaczyć otoczenia.
Na powitanie wyszedł młody mnich ze świeżo ogoloną głową, ubrany w czarne szaty. Wraz z nim i trójką przedstawicieli Rady weszłam do środka, gdzie zostałam zaprowadzona do pustego pokoju, urządzonego w tradycyjnym stylu. Na ścianie wisiał zwój z niedawno wykonaną kaligrafią. Nie umiałam przeczytać jego treści, ale przypominał wyglądem ten, który wisiał w Szkole Harmonii.
Uklękłam na macie tatami, ale idąc za przykładem mnicha szybko zmieniłam pozycję na kwiat lotosu, kładąc stopy na udach. Wydawało mi się, że chce on, abym pomedytowała i pozbierała myśli. Nie było to dla mnie niczym nowym; w Szkole Harmonii codziennie medytowaliśmy. Żałowałam jednak, że nie ubrałam jakiejś wygodniejszej pary spodni.
Wzięłam głęboki wdech i jak najszybciej spróbowałam oczyścić umysł. Jak się okazało, pośpiech nie był potrzebny bo i tak musiałam czekać jeszcze jakieś dwie lub trzy godziny. Podczas oczekiwania uświadomiłam sobie, że już zaszło słońce. Czas wydawał się tu płynąć w innym tempie. Nie potrafiłam w pełni poświęcić się medytacji; z jakiegoś powodu trudno było mi się skupić na jednej myśli.
Gdy w pokoju zaczęło robić się ciemno, poczułam się trochę nieswojo. Na początku nie wiedziałam dlaczego, jednak po chwili zrozumiałam, że pomimo zachodu słońca nie usłyszałam „Powrotu do domu”. Nawet w najodleglejszym zakątku Kamisu 66 można było usłyszeć tę melodię; jeżeli do tego miejsca dźwięki nie docierały, mogło to oznaczać tylko, że jestem poza Świętą Barierą. Czy to w ogóle możliwe? – pomyślałam.
W końcu natura dała o sobie znać i poczułam, że muszę wyjść za potrzebą. Poinformowałam o tym głośno, ale nikt mi nie odpowiedział; uznałam więc że nie mam innego wyjścia i muszę opuścić pomieszczenie. Korytarz był wyłożony słowiczą podłogą¹ , która skrzypiała za każdym razem gdy postawiło się na niej krok. Łazienka znajdowała się na szczęście zaraz za rogiem.
Kiedy wróciłam do swojej izby, świeciło się w niej światło, a na środku podłogi siedział stary, zgarbiony mnich o białych wąsach. Miałam tylko dwanaście lat, a mimo to byłam od niego wyższa. Wyglądał na naprawdę bardzo sędziwego. Nosił proste, wielokrotnie łatane szaty; od razu dało się zauważyć że bije od niego szlachetność, nawet jeżeli nie odezwał się ani jednym słowem. Uklękłam przed nim.
– Jak się czujesz? Jesteś głodna? – zapytał z uśmiechem.
– Troszeczkę.
– Przebyłaś długą podróż, chętnie ugościłbym cię naszymi wegetariańskimi potrawami. Niestety, do jutrzejszego poranka musisz pościć. Wytrzymasz?
Jego słowa trochę mnie zawiodły, ale przytaknęłam.
– Przy okazji, jestem głównym mędrcem w tej świątyni. Mam na imię Mushin.
Wzdrygnęłam się bezwiednie. Nie było w Kamisu 66 osoby, która nie znałaby imienia tego uświęconego kapłana. Shisei Kaburagi cieszył się respektem za siłę swojego cantusu; Mushina szanowano w takim samym stopniu za jego charakter.
– Ja… Ja jestem Saki Watanabe.
– Dobrze znam twoich rodziców. – Pokiwał głową. – Byli niesamowitymi dziećmi i spodziewałem się, że wyrosną na ludzi, na których będzie mogła polegać cała wioska. Nie zawiedli moich oczekiwań.
Nie wiedziałam co odpowiedzieć, ale przyjemnie było słuchać, jak chwali moich rodziców.
– Twój ojciec lubił płatać figle. Każdego dnia obrzucał szkolny posąg z brązu fałszywymi jajami sianokułek. Smród był okropny i nie mogliśmy się go pozbyć. Tak przy okazji, to był mój posąg. Byłem wtedy dyrektorem Szkoły Harmonii.
– Naprawdę? – Pierwszy raz usłyszałam że Naczelny Mnich Mushin był w przeszłości dyrektorem. Równie ciężko było mi przyjąć do wiadomości, że mój ojciec miał taką samą osobowość jak Satoru.
– Saki, niedługo wstąpisz do Akademii Mędrców i staniesz się dorosła. Jednak zanim to nastąpi musisz spędzić w samotności noc w świątyni.
– A gdzie jest ta świątynia? – Wiedziałam, że to nieuprzejmie przerywać jego wypowiedź, ale zżerała mnie ciekawość.
– Jesteśmy w niej. To jest Świątynia Czystości. Zazwyczaj można mnie spotkać w Świątyni Nieskalanej Ziemi w Zbożowym Kręgu, której przewodzę, ale zawsze przybywam tutaj na ceremonie przejścia w dorosłość, aby spalić cedrowe gałązki.
– Czy to możliwe, że znajdujemy się poza Świętą Barierą?
Naczelny Mnich Mushin spojrzał z lekkim zdziwieniem.
– Tak jest w istocie. Po raz pierwszy w życiu znalazłaś się poza Barierą. Nie ma się jednak czym martwić, to miejsce jest chronione równie silną mocą.
– Rozumiem – odpowiedziałam. Łagodny głos Mushina mnie uspokoił.
– Cóż, czas się przygotować. Palenie gałązek cedru samo w sobie nie jest niczym nadzwyczajnym; to normalny rytuał. Przedtem jednak muszę wygłosić kazanie. Nie będzie ono zbyt formalne, więc nie musisz się przejmować. Możesz podczas niego stać się śpiąca, ale nie będę miał nic przeciwko temu jeżeli uśniesz.
– Ale to…
– Nie, nie. Naprawdę, to nic takiego. Dawniej przysyłano nawet do mojej świątyni ludzi cierpiących na bezsenność, żebym pomógł im w ten sposób. Zaczęło się to od pewnego razu, gdy miałem wygłosić przemówienie, ale nikt nie chciał go słuchać. Zebrałem więc grupkę ludzi mających problemy ze snem. Osobiście uważam, że spędzanie całej nocy nie śpiąc, ale nie robiąc też nic innego jest stratą czasu. W każdym razie po dziesięciu minutach wszyscy już chrapali.
Mowa Naczelnego Mnicha Mushina nie była powolna i nudna jak większości ludzi w jego wieku; w jego głosie był jakiś czar powodujący że chciało się go słuchać. Z łatwością przychodziło mi rozmawianie i śmianie się z nim.
Jeśli chodzi o kazanie, to nie okazało się na tyle nudne, żebym usnęła, ale muszę przyznać, że nie było też specjalnie porywające. Dotyczyło ono Złotej Zasady: traktuj innych tak, jak sam chciałbyś być traktowany, stawiaj się na miejscu drugiej osoby i pomyśl jak czułbyś się w jej sytuacji.
– To wydaje się proste, ale dokładne zrozumienie jest trudne – mnich ciągnął swoje przemówienie. – Dla przykładu: wraz z przyjacielem wspinasz się na górę i stajesz się coraz bardziej głodna. Twój kompan wyciąga ryżową kulkę, którą zabrał ze sobą i zaczyna ją jeść, podczas gdy ty nie masz pożywienia. Pytasz się, czy się z tobą podzieli, ale on odpowiada, że to niepotrzebne.
– Dlaczego?
– Bo on może znieść twój głód.
Odpowiedź mnie zszokowała. Nawet jeśli miała być to jakaś alegoria, było to kompletnie niewytłumaczalne.
– Nie wydaje mi się, żeby ktoś mógł zachować się w taki sposób.
– Masz rację, ale gdyby jednak tak się stało? Co byś pomyślała? Co w takim zachowaniu jest niewłaściwe?
– Co jest niewłaściwe? – Nie bardzo wiedziałam co odpowiedzieć. – Myślę… Myślę, że to pogwałcenie Kodeksu Etyki.
Mushin skinął głową uśmiechając się nieznacznie. – Czegoś tak oczywistego najprawdopodobniej próżno szukać w Kodeksie Etyki.
Jego słowa miały sens. Gdyby Kodeks regulował tak drobne szczegóły życia, musiałby mieć tyle tomów, że dałoby się z nich ułożyć ścieżkę od biblioteki po samą Świętą Barierę.
– Odpowiedź na to pytanie nie jest racjonalna; chodzi o uczucia. – Naczelny Mnich uderzył się w klatkę piersiową.
– Mam to poczuć w sercu?
– Dokładnie tak. Czy potrafisz poczuć swoim sercem cierpienie przyjaciela? Jeżeli tak, to na pewno chciałabyś mu jakoś pomóc, prawda? To najważniejszy aspekt człowieczeństwa.
Przytaknęłam.
– Czy potrafisz poczuć cierpienie drugiego człowieka?
– Tak.
– Nie chodzi tylko o teorię. Czy naprawdę potrafisz wczuć się w inną osobę i odczuć jej ból jako swój własny?
– Tak, potrafię – odpowiedziałam z pewnością w głosie. Myślałam, że to koniec rozmowy, ale Mushin powiedział coś, czego zupełnie się nie spodziewałam.
– Dlaczegóż by więc tego nie sprawdzić?
Podczas gdy zastanawiałam się, o co mu chodzi, mnich wyciągnął spod swych szat nóż, prezentując jego chłodne, błyszczące ostrze. Byłam zszokowana.
– Oto na czym będzie polegał eksperyment: sprawdzimy czy poczujesz moje cierpienie, jeżeli zrobię coś takiego. – Bez ostrzeżenia dźgnął się nożem w nogę.
Patrzyłam w osłupieniu.
– Po odpowiednim treningu można nauczyć się znosić ból zadawany ciału. Poza tym, w moim wieku nie krwawi się już zbyt mocno – wymamrotał niewyraźnie.
– Przestań, proszę! – krzyknęłam, gdy otrząsnęłam się z pierwszego szoku. Mój głos się łamał, a serce dziko łomotało w piersi.
– To dla ciebie. Czy naprawdę, prawdziwie czujesz mój ból? Jeżeli tak, to przestanę.
– Czuję, więc przestań, błagam!
– Nie, nie czujesz. Wciąż tylko go sobie wyobrażasz. Prawdziwe cierpienie płynie z serca.
– Więc… – Nie wiedziałam co mam robić. Nogi odmawiały mi posłuszeństwa.
– Rozumiesz? Dopóki nie poczujesz bólu, muszę to robić. Tylko w ten sposób mogę cię czegoś nauczyć.
– A-ale jak mogę…?
– Przestań używać wyobraźni. Poczuj to. To… ty… mi… to… robisz. – Głos Naczelnego Mnicha Mushina był pełen bólu. To… przez… ciebie… cierpię.
Myślałam, że moje serce zaraz się zatrzyma. Co, na niebiosa, mogłam zrobić żeby go powstrzymać?
– Pomóż mi, proszę – powiedział niskim, zachrypniętym głosem. – Powstrzymaj to, pomóż mi.
Nie bardzo wiem jak wytłumaczyć, co się wtedy stało. Choć było to zupełnie irracjonalne, zaczęłam pomału wierzyć, że to rzeczywiście ja torturuję mnicha. Z oczu popłynął mi strumień łez.
Naczelny Mnich Mushin zajęczał z bólu. Ręka trzymająca zagłębiony w łydce nóż drżała.
Wtedy stało się coś niesamowitego. Moje ciało zesztywniało i straciłam możliwość ruchu, pole widzenia znacznie się zwęziło a na piersiach poczułam ogromny ciężar, uniemożliwiający mi złapanie oddechu.
– Proszę… nie… zabijaj… mnie.
Te słowa coś we mnie wyzwoliły. Po lewej stronie klatki piersiowej poczułam ostry, kłujący ból promieniujący po sam czubek głowy. Straciłam równowagę i upadłam na tatami.
Moje serce. Mój oddech. Nie mogłam złapać tchu, moje usta otwierały się i zamykały, jak u ryby wyciągniętej z wody.
Zobaczyłam nad sobą Naczelnego Mnicha, obserwującego mnie jakbym była zwierzęciem laboratoryjnym.
– Już wystarczy, pozbieraj się. – Jego głos wydawał się dochodzić z bardzo daleka. – Wszystko w porządku, Saki. Spójrz, nic mi nie jest.
Jak przez mgłę zobaczyłam, jak staje przede mną jak gdyby nic się nie stało. Nigdzie nie widziałam rany.
– Popatrz dokładnie, nie zraniłem się. Ten nóż jest fałszywy, specjalnie wykonany tak, aby niczego nie mógł przekłuć.
Kiedy popchnął ostrze, schowało się ono do rękojeści.
Przez dłuższą chwilę leżałam jeszcze na podłodze, wciąż totalnie oszołomiona. Wkrótce jednak ból ustąpił i znów mogłam się poruszać.
Wstałam, wściekła z powodu żartu, jaki sobie ze mnie zrobiono. Chciałam otworzyć usta by coś powiedzieć ale uświadomiłam sobie, że nie mogę tego zrobić.
– Wstrząsające, czyż nie? Ale oznacza to, że pomyślnie zdałaś ostatni test. – Twarz Mushina odzyskała zwyczajny, życzliwy wyraz. – Jeżeli możesz poczuć czyjeś cierpienie jako swoje własne, nie pozostaje już nic co mogłoby nas martwić. Nadszedł czas, byś została obdarowana własną mantrą.
Odzyskałam normalne czucie w ciele, lecz wciąż nie mogłam wykonać żadnego ruchu poza przytaknięciem.
– Proszę cię jednak, byś nigdy nie zapomniała tego bólu. Pamiętaj o nim zawsze i wszędzie, i spraw, by stał się częścią ciebie. – Jego słowa sięgnęły głęboko do mojego serca. – Taka jest właśnie różnica między ludźmi a potworami.
Jeden z obecnych w sali modlących się mnichów rzucił na ołtarz garść czegoś, co wyglądało jak pigułki i polał je zapachowym olejkiem a następnie rozpalił ogień.
Dźwięk sutr nuconych przez mnichów przywodził na myśl niosący się echem koncert tysiąca cykad.
Obmyłam się i ubrałam białe szaty, podobne do tych, w jakich chowa się zmarłych. Usiadłam za medytującym mnichem i złączyłam dłonie.
Rytuał ciągnął się bez końca a ja byłam coraz bardziej zmęczona. Świt musiał być już blisko. Moje myśli unosiły się swobodnie i znikały, niczym pękające bąbelki. Za każdym razem gdy mnisi wrzucali coś do ognia, wydawało mi się że, to moje własne grzechy i zmartwienia ulegają spaleniu. W pewnym momencie pomyślałam, że muszę mieć ich nadzwyczaj dużo, jako że ceremonia się przedłużała.
– Twoje ciało i dusza zostały dostatecznie oczyszczone. Nadszedł teraz czas, by spalić ostatnie z twoich doczesnych pragnień – powiedział Naczelny Mnich Mushin zza moich pleców.
Ukłoniłam się. Wreszcie byłam wolna.
– Spójrz na płomienie. – Głos dochodzący z ciemności brzmiał jakby płynął z samych niebios. – Spójrz na płomienie.
Skupiłam wzrok na ogniu tańczącym na ołtarzu.
– Spróbuj ugiąć płomień.
– Nie potrafię. – Od czasu, gdy przyszło Błogosławieństwo nie próbowałam nawet używać cantusu.
– Potrafisz to zrobić. Spraw, by płomienie się zachwiały.
Wpatrywałam się w ogień.
– W lewo i w prawo. Z jednej strony na drugą… lewo, prawo.
Ciężko było się skoncentrować, ale po chwili zdołałam się silniej skupić i płomień pojaśniał. Jego wewnętrzna część świeciła coraz silniej, ale zewnętrzne krawędzie zaczęły migotać. Porusz się. Porusz – pomyślałam.
Po chwili coś sobie uświadomiłam. Nie, to nie płomień – przyszło mi na myśl. Ogień tworzą tysiące świecących drobinek, ale są one zbyt rozproszone, by dało się je kontrolować.
Musiałam poruszyć powietrze.
Zauważyłam, że muszę się skoncentrować na gorącej otoczce płomienia. Na jasnym, drżącym strumyku ciepłego powietrza.
Skupiłam się z całych sił.
Ruszaj się, ruszaj… Szybciej.
Strumień powietrza nieznacznie przyspieszył. Już po chwili ogień uginał się na wszystkie strony, jakby był poruszany podmuchami silnego wiatru.
Zrobiłam to.
Poczułam niesamowitą satysfakcję. To niewiarygodne, że mogłam poruszać wszystkim tak, jak chciałam, bez użycia rąk. Wzięłam głęboki wdech i jeszcze raz dotknęłam płomieni moją świadomością.
– Wystarczy już. Przestań – przerwał mi ostry głos.
Moja koncentracja runęła niczym domek z kart, a obraz który wykształciłam w myślach został pochłonięty przez ciemność.
– Twoim ostatnim pragnieniem jest twój cantus.
Nie od razu zrozumiałam znaczenie tych słów.
– Odrzuć wszystkie pragnienia. By doznać oświecenia musisz spalić je w tym ogniu.
Nie mogłam w to uwierzyć. Dopiero co uzyskałam swoją moc. Dlaczego miałabym znów się jej pozbawić?
– Musisz zwrócić bogom siłę darowaną ci przez niebiosa. Od tej chwili twój cantus zostaje zapieczętowany w tej figurce.
Musiałam być posłuszna. Położono przede mną wykonaną z dwóch kawałków złożonego papieru kukiełkę przedstawiającą człowieka. Na jej głowie i korpusie widniały znaki przypominające sanskryt.
– Przejmij nad nią kontrolę i spraw, by wstała.
To zadanie było wyraźnie trudniejsze niż poprzednie, zwłaszcza, że trudniej było mi się skoncentrować przez to, co właśnie usłyszałam. W końcu jednak papierowy człowieczek zaszeleścił i wstał.
– Przelej w tę figurkę wszystkie swoje emocje.
Papierowa głowa. Papierowe ciało. Papierowe kończyny. Kształt, którego nie można z niczym pomylić. Kształt człowieka.
Czułam jak moje ciało zlewa się w jedność z kukiełką. Przelałam siłę w jej nogi, chwiejąc się niczym laleczka daruma. Figurka posłusznie wstała. Raz jeszcze poczułam jak wypełnia mnie poczucie szczęścia i potęgi.
– Saki Watanabe, twoja moc została zapieczętowana! – Donośny głos mnicha rozbrzmiał w świątyni, przerywając moją euforię.
Sześć długich kolców zaświszczało w powietrzu, przeszywając głowę, tors i kończyny ludzika.
– Wszystkie twoje pragnienia zostały spalone. Niech prochy powrócą do przepastnej, nieokiełznanej ziemi.
Mnich przerwał modlitwę i wrzucił kukiełkę do ognia. Płomienie prawie eksplodowały, buchając po sam sufit i prawie go osmalając.
– Twój cantus został usunięty.
Mogłam jedynie obserwować w oszołomieniu bieg wydarzeń.
– Spójrz w płomienie – ponownie nakazał mi Naczelny Mnich Mushin. – Nie możesz już ich kontrolować. Spróbuj to zrobić. – Jego głos był pozbawiony emocji.
Utkwiłam wzrok w ogniu, lecz tym razem nie potrafiłam niczego dostrzec. Nieważne jak się starałam, nie mogłam niczego zmienić. Czy już nigdy nie doznam tego uczucia potęgi? Po policzkach pociekły mi łzy.
– Poświęciłaś się, odrzucając swoją moc. – Głos Mushina znowu stał się ciepły i łagodny. – Zgodnie z naukami Buddy otrzymasz więc teraz czystą mantrę, nową duszę, a twój cantus będzie ci zwrócony.
Uderzył mnie laską Zen w oba ramiona. Zwiesiłam głowę. Intonowane przez mnichów pieśni stały się głośniejsze.
Mushin nachylił się nade mną, tak, że tylko ja mogłam usłyszeć jego słowa i wyszeptał mi do ucha moją nową mantrę.
Kontynuowanie opowieści w tym miejscu stanie się trochę kłopotliwe. Nieważne, jak bardzo bym się starała, nie jestem w stanie zapisać swojej mantry.
Nawet teraz nasza społeczność przywiązuje dużą wagę do znaczenia mantr. Są one słowami skierowanymi do bogów i kluczami do naszego cantusu. Istnieje przekonanie, że nie powinno się wypowiadać mantr bez celu, bo może to doprowadzić do utraty mocy.
Z drugiej strony, to tylko wyrazy, które trzeba wymówić. Dźwięki bez żadnego znaczenia. Nie wydaje mi się, by ich ujawnienie tutaj mogło wyrządzić jakieś szkody.
Głęboko w mojej podświadomości najwyraźniej wykształcił się naturalny mechanizm obronny chroniący przed ujawnieniem słów mantry. Nie do końca rozumiem, dlaczego tak jest i chciałabym poznać przyczynę takiego stanu rzeczy. Do dzisiaj, gdy próbuję napisać słowa mantry, coś sprawia, że nie mogę ruszyć ręką trzymającą pióro.
Mając na uwadze, że niektórzy mogą być ciekawi jak wyglądała mantra, podaję przykład:
Namo ākāśagarbhaya oṃ ārya kamari mauli svāhā.
Jest to akurat mantra Akasagarbha bodhisattva, należąca do Satoru.
Moja ceremonia przejścia w dorosłość trwała jeszcze kilka godzin, lecz nie ma potrzeby, by to opisywać. W każdym razie, gdy dobiegła końca, na wschodzie pojawiały się pierwsze promienie słońca a wszyscy byli kompletnie wyczerpani.
Cały kolejny dzień spałam jak zabita. Gdy się obudziłam, spędziłam trochę czasu na pomaganiu mnichom. Następnego dnia pozwolono mi wrócić do domu.
Naczelny Mnich Mushin i jego uczniowie ze Świątyni Czystości życzyli mi szczęścia i pożegnali mnie pod młodymi liśćmi drzew wiśni. Ponownie weszłam na barkę bez okien, która zabrała mnie z powrotem do wioski. Tym razem podróż trwała tylko dwie godziny.
Moi rodzice mocno i długo mnie wyściskali. Tej nocy urządzono dla mnie przyjęcie; stoły uginały się pod półmiskami moich ulubionych potraw. Były tam ciepłe pierożki yam, surowe filety z flądry z modyfikowanym białkiem, pikantna zupa z kraba tygrysiego…
W ten sposób zakończyło się moje długie dzieciństwo. Następnego dnia miałam rozpocząć zupełnie nowe życie.
Akademia Mędrców znajduje się w Zbożowym Kręgu, podobnie jak Szkoła Harmonii, leży jednak znacznie dalej na północ, niedaleko granicy z Sosnowym Wiatrem. Do kamiennego budynku Akademii zostałam odprowadzona przez nauczyciela ze starej szkoły, ale do klasy musiałam wejść już sama. Ze zdenerwowania zaschło mi w ustach.
Tuż po prawej od drzwi znajdował się podest, ściana na wprost była przyozdobiona dewizą Akademii, natomiast po mojej prawej stały ustawione w półokrąg ławki, w których w ciszy siedziało około trzydziestu uczniów.
Pan Endou zaprosił mnie gestem dłoni na podest. Czułam, że nogi mam jak z galarety. Nigdy wcześniej nie byłam obiektem uwagi tak wielu osób; czułam się naga i bezbronna.
Nie potrafiłam znaleźć w sobie nawet tyle odwagi, by spojrzeć na klasę z podestu. Rzuciłam jedynie szybko okiem na kolegów; zauważyłam, że wszyscy odwrócili wzrok. Nagle przypomniało mi się jakieś miejsce, które odwiedziłam w przeszłości. Nie chodziło o Szkołę Harmonii, to było gdzieś indziej. Ale gdzie? W klasie panowała taki sama atmosfera jak w tamtym miejscu. Ogarnęło mnie dziwne uczucie déjà vu.
– Oto wasza nowa koleżanka, Saki Watanabe. – Pan Endou napisał moje imię na tablicy. Właściwie to nie do końca można powiedzieć, że pisał; w przeciwieństwie do nauczycieli ze Szkoły Harmonii nie używał rąk. Wykorzystywał cantus do formowania z kredowych drobinek wyrazów na tablicy.
– Znasz już uczniów ze Szkoły Harmonii, prawda? Mam nadzieję, że szybko zaprzyjaźnisz się również z pozostałymi.
Wszyscy zaczęli klaskać. Zdałam sobie sprawę, że są równie zdenerwowani jak ja.
Trochę spokojniejsza, rozejrzałam się po sali. Zobaczyłam Marię, Shuna i Satoru machających do mnie.
Gdy dokładnie przyjrzałam się pozostałym uczniom, zauważyłam że mniej więcej jedna trzecia z nich to moi koledzy z klasy ze Szkoły Harmonii. Pomimo, że każdy zaczynał naukę w Akademii innego dnia, i tak najsensowniejszy pozostawał podział na klasy pod względem wieku. Gdy to sobie uświadomiłam, mój nastrój znacznie się poprawił i po raz pierwszy zaczęłam się zastanawiać, czego będę się uczyła w tym miejscu.
Podczas przerwy wszyscy uczniowie ze Szkoły Harmonii zebrali się wokół mnie, jakby czekali na mnie od wieków.
– Trochę to ci zajęło, co? – jako pierwszy zwrócił się do mnie Shun. Gdyby to Satoru powiedział coś takiego, pewnie bym go uderzyła, jednak tylko się uśmiechnęłam.
– Przepraszam, że musieliście czekać.
– Czekanie było już naprawdę męczące – powiedziała Maria, przytulając mnie i dotykając swoim czołem mojego.
– Jestem późnym kwiatem. To nie tak, że Błogosławieństwo które przyszło wcześniej jest lepsze.
– Masz rację, ale jesteś ostatnia ze Szkoły Harmonii. Nie wiem czemu, ale twoje Błogosławieństwo było strasznie apatyczne – odparł Satoru, kompletnie zapominając o tym, że sam nie należał do najszybszych.
– Widzę, że zupełnie się nie zmieniłeś… Czekaj. – Nagle uświadomiłam sobie, że coś się nie zgadza. – Jak to ostatnia? To nieprawda, zostali jeszcze inni.
Wszyscy zamilkli. Ich twarze były równie pozbawione emocji jak maski shinshi.
– Nie uczymy się tu tylko teorii, ćwiczymy też umiejętności praktyczne – przerwała ciszę Maria… – Jestem najlepsza w klasie, jeśli chodzi o manipulację powierzchnią wody, wiesz?
– Za to zupełnie ci nie idzie w wymianie energii.
– Nauczyciel mówi, że na razie najważniejsza jest zdolność stworzenia obrazu w umyśle.
Wszyscy zaczęli mówić jednocześnie. Brzmiało to dla mnie jak niezrozumiały bełkot; rozmawiali o rzeczach, których się już nauczyli i przechwalali się wiedzą. Nie podobało mi się to. Nie przerwałam im jednak i zachowałam się zgodnie z zasadą, którą nam wpajano: udawania, że pewne rzeczy, o których mówienie jest zabronione w ogóle nie istnieją.
Jako że nie mogłam włączyć się do rozmowy, tylko przysłuchiwałam się kolegom. Pierwsze wrażenie, jakie wywarła na mnie klasa było dziwne, ale wciąż byłam przekonana że już gdzieś, kiedyś czułam coś podobnego.
Gdy zadzwonił dzwonek i wszyscy udali się do ławek, nagle mnie olśniło.
– To było na Farmach Lotosu…
– Co tam było? – spytał Satoru, który jako jedyny usłyszał co powiedziałam pod nosem.
– Ta klasa przypomina mi farmę – odparłam po chwili zadumy. – Pamiętasz? Tę, którą odwiedziliśmy podczas wycieczki, jeszcze w Szkole Harmonii.
Twarz Satoru zmarszczyła się, gdy usłyszał nazwę szkoły. – Akademia Mędrców przypomina ci farmę? O czym ty mówisz?
– Po prostu panuje tu taka sama atmosfera. – Naszło mnie jakieś nieprzyjemne uczucie, którego nie potrafiłam sprecyzować.
– Nie mam pojęcia o co ci chodzi. – Nastrój Satoru jakby nagle się pogorszył, ale nie zdążyłam nic mu odpowiedzieć, bo rozpoczęła się lekcja.
Farmy Lotosu, które odwiedziliśmy na wycieczce szkolnej w ramach lekcji o społeczeństwie znajdują się w Złocistej Wiosce. Im bardziej zbliżał się okres ukończenia szkoły tym częściej zabierano nas na podobne wyprawy. Najwyraźniej chciano skłonić nas w ten sposób do zastanowienia się, jaką pracę chcielibyśmy wykonywać w przyszłości. Widok linii produkcyjnych był naprawdę zachwycający; sprawiał, że aż chciało się szybciej dorosnąć. Przedmioty wykonywane z gliny i szkła, tworzone przez członków gildii rzeźbiarskiej były niesamowite. Sposób w jaki używali cantusu do produkcji nieprawdopodobnie wytrzymałej ceramiki i przejrzystego jak powietrze szkła sprawił, że wszyscy nagle zapragnęliśmy zostać rzeźbiarzami.
Najsilniej jednak odcisnęła się nam w pamięci wycieczka na Farmy Lotosu.
Był to zespół farm badawczych, rozrzuconych po wszystkich wioskach. Pierwszą odwiedziliśmy placówkę w Białym Piasku. Znajdowały się tam pola ryżowe nawadniane słoną wodą. Ryż, który spożywamy pochodzi normalnie z pól Złocistej Wioski; ta plantacja była jednak inna. Pola były zanurzone w oceanie, a dzięki zastosowaniu metody, którą nazywano odwróconą osmozą, możliwe było odfiltrowywanie soli. Spróbowaliśmy tutejszego ryżu; ku naszemu zdziwieniu okazał się zupełnie jadalny a soli prawie nie dało się wyczuć.
Następnie udaliśmy się do jednostki trudniącej się jedwabnictwem, gdzie ogromna liczba jedwabników tkała swe różnobarwne kokony. Wytwarzanego z ich nici materiału nie tylko nie trzeba było barwić; jego kolor nigdy nie blaknął po praniu.
W sąsiednim budynku znajdowała się hodowla zagranicznych gatunków, wykorzystywanych w procesie wybiórczego rozrodu. Jedwabniki z Indonezji były znane ze złocistego koloru swoich nici, indyjskie robaki Tasar przędły nić dziesięciokrotnie grubszą niż normalna, setki jedwabników z Ugandy budowały kokony wielkości piłki do rugby…
Najbardziej niesamowite były jednak jedwabniki Hitachi, trzymane w osobnym, hermetycznym pomieszczeniu. Dwumetrowe owady o trzech głowach mogły jednocześnie pożerać ogromne ilości liści morwy i wypluwać jedwabne nici. Wyglądało to tak, jakby w ogóle nie miały zamiaru robić kokonów, a jedynie pluć jedwabiem we wszystkie strony. Szybę, służącą do obserwacji trzeba było często czyścić od wewnątrz, aby jedwab zupełnie nie zasłonił widoku. Przewodnik wyjaśnił nam, że z powodu ogromnych rozmiarów owady mają trudność z oddychaniem, więc do ich pomieszczenia pompuje się czysty tlen. Stężenie gazu było tak wysokie, że najmniejsza iskra mogła spowodować wybuch, dlatego też trzymano jedwabniki w odizolowanym, hermetycznie zamkniętym pokoju.
W dalszej kolejności odwiedziliśmy farmę warzywną. Uprawiano tam zwykłe i słodkie ziemniaki, cebulę, rzodkiewki, truskawki i wiele innych roślin. Nasza wyprawa przypadła na środek zimy, dlatego część pól była pokryta przypominającymi kupki śniegu bąblami. Ziemniaki są bardzo wrażliwe na zimno, więc gdy temperatura zbyt mocno spadała, chroniono je wykorzystując pęcherze wytwarzane przez insekty zwane piewikami grządkowymi. Kiedyś piewiki były szkodniczymi owadami, jednak dzięki cantusowi udało się je zmutować w nieszkodliwy, pożyteczny gatunek.
Pola było dodatkowo chronione przez olbrzymie osy w lśniących, czerwonych pancerzykach. Karmazynowe osy były hybrydą szerszenia azjatyckiego i brunatnego. Polowały wyłącznie na szkodniki, nie robiąc krzywdy ludziom i żadnym zwierzętom hodowlanym.
Naprzeciwko pól znajdowały się obory. Myślałam, że znam powód dla którego odwiedzamy je na samym końcu. W przeciwieństwie do roślin i owadów, ssaki zmienione przez cantus w celu zwiększenia produkcji mięsa, mleka czy wełny nie mogły wyglądać zbyt pięknie. Wszystkim ulżyło, kiedy okazało się że stojące w swoich zagrodach krowy wyglądają całkiem zwyczajnie.
– Co, do diabła? Tu są tylko zwykłe krowy. – Brak taktu Satoru nigdy nie przestał mnie zadziwiać.
– Nieprawda – rzekł Shun, wskazując na kąt zagrody. – Czy to nie są krowy workowe?
Wszyscy spojrzeliśmy w tamtym kierunku.
– Rzeczywiście, mają worki! – wykrzyknęła Maria z podnieceniem.
Pomiędzy tylnymi nogami brązowej krowy znajdował się niewielki, biały balon.
– Och, wszystkie z nich to krowy workowe – powiedział przewodnik. Był dobrze zbudowanym mężczyzną, którego imienia nie pamiętam. Wyglądał na lekko niespokojnego, zupełnie jakby nie chciał poruszać tematu tych zwierząt.
– Dlaczego nie usuwa się tych worków? – spytał Satoru, zupełnie nieświadomy zakłopotania przewodnika.
– Cóż… Dawno temu wszyscy hodowcy krów mlecznych mówili, że krowy workowe mają lepszą odporność i nie zapadają na większość chorób. Próbujemy dowiedzieć się, czy to rzeczywiście prawda.
Krowy workowe nas zaintrygowały; nie było w tym nic dziwnego, bo były to pierwsze zmutowane zwierzęta jakie zobaczyliśmy podczas wycieczek.
Posiadam książkę, zatytułowaną „Historia naturalna Nowych Wysp Japońskich”, która lepiej tłumaczy kwestię tych zwierząt. Należy ona do trzeciej klasy książek, która obejmuje tomy, przy czytaniu których należy zachować ostrożność, bo są potencjalnie szkodliwe dla psychiki czytelnika. Pozwolę sobie przytoczyć fragment tej księgi:

Bydło workowe, wcześniej znane jako krowy pęcherzowe bierze swoją nazwę od worka, który posiada. Interesującym zbiegiem okoliczności jest podobieństwo jego nazwy do worecznic².
Worecznice są skorupiakami, należącymi do wąsonogów. Przypominają woreczek, skąd wzięła się ich nazwa; na pierwszy rzut oka nie wykazują podobieństwa do powszechnie znanych gatunków skorupiaków, takich jak kraby czy krewetki. Taki wygląd jest adaptacją do pasożytniczego trybu życia, jaki prowadzą żerując na innych skorupiakach, na przykład na japońskich krabach wełnistoszczypcych.
Jako cyprisy, żeńskie worecznice przyczepiają się do ciała ofiary i rozpoczynają proces wnikania do żywiciela. Do ciała kraba wstrzykiwany jest zbitek komórek somatycznych, które przytwierdzają się od wewnątrz, a następnie przebijają się przez brzuch kraba i wytwarzają worek. W istocie jest on jajnikiem, nie posiada kończyn ani układu pokarmowego. Komórki w jego wnętrzu tworzą podobne do korzeni struktury, wnikające w ciało żywiciela i pobierające z niego substancje odżywcze.
Zaatakowany krab staje się bezpłodny; zjawisko to nazywane jest kastracją pasożytniczą.
(fragment pominięty)
Z drugiej strony, istniała teoria, mówiąca, że worki u krów są rodzajem guza jąder lub jajników. Nie wpływały one jednak na stan zdrowia bydła, więc uznawano je za łagodne i ignorowano. W ostatnich latach obalono jednak tę teorię, odkrywając, że worki są w istocie niezależnymi organizmami, podobnie jak worecznice. Można nawet stwierdzić, że zdołały one wyewoluować do takiego stopnia, że powstał nowy gatunek bydła.
Nie wiadomo co dało początek bydłu workowemu; jednak powszechnie uznawana jest teoria, mówiąca o przypadkowej ewolucji. W podobny sposób zdarza się, że jeden z bliźniaczych zarodków wchłonie drugi, który staje się guzem.
Larwy krowich worków w dużych ilościach można znaleźć w jądrach normalnych byków. Podczas kopulacji dochodzi do wydostania się ich wraz z nasieniem. Mają około czterech centymetrów grubości, dwie długie kończyny, ciało przypominające gąsienice. Nie posiadają oczu ani uszu, ale są wyposażone w przypominające kolec pokładełko.
Larwy przytwierdzają się za pomocą kończyn do ciała krowy, po czym zaczynają wspinać się w poszukiwaniu miejsca, w którym skóra jest ścieńczała. Tam wstrzykują zwierzęciu kilka komórek somatycznych, które zaczynają dzielić się i rosnąc, wytwarzając worek. Krowa-gospodarz staje się krową workową. Po spełnieniu swojego zadania larwy wysychają, odczepiają się i umierają po około dwóch godzinach.
Na pierwszy rzut oka wydaje się, że larwy nie mają nic wspólnego z normalnym bydłem; mimo tego zostały one zaklasyfikowane do rzędu parzystokopytnych i rodziny krętorogich. Pazury, którymi zakończone są ich kończyny są podzielone tak samo jak krowie kopyta. To jedyna zachowana cecha, sugerująca wspólnego przodka obu gatunków.
Aktualnie istnieje spór na temat tego, czy larwa krowiego worka w istocie zapładnia samice bydła, czy jedynie okrada je z substancji odżywczych, normalnie przeznaczonych dla zarodka.
Istnieje przypowieść, lub raczej miejska legenda, dotycząca bydła workowego. Mówi ona, że pewnego razu przyłapano larwę wspinającą się po krowie. Kiedy oderwano ją od zwierzęcia, wydała z siebie dźwięk identyczny do ryczenia bydła. Gdy pozostałe krowy to usłyszały, wszystkie zaczęły jednocześnie ryczeć. Autor tego podręcznika wielokrotnie obserwował zachowanie larw krowich worków; niestety, nigdy nie udało się wywołać opisywanego zjawiska.

To dziwne, w jaki sposób tajemnicza energia, którą nazywamy cantusem powiązana jest z tymi niecodziennymi zwierzętami, jakimi są krowy workowe.
Nie chodzi prawdopodobnie o to, że byliśmy w szkołach takim samym obiektem badań jak one; istotą tego podobieństwa jest fakt, że zarówno my, jak i krowy byliśmy obarczeni obecnym wewnątrz nas bytem, którego istnienia jeszcze nie zauważaliśmy.

¹ Za Wikipedią: Słowicza podłoga (jap. 鴬張り Uguisu-bari?, zw. także „śpiewająca podłoga”) – specjalna konstrukcja podłóg korytarzy w siedzibach japońskich władców, chroniąca przed próbą niepostrzeżonego i niepożądanego wtargnięcia do zamkowych komnat.

² Worecznice – rodzaj skorupiaka, należącego do rzędu rozgłowców (łac. Rhizocephala); w oryginale podobieństwo nazw dotyczy właśnie rzędu, słowo „Rhizocephala” zawiera w sobie słowo „worek”

poproz2  nasroz2 

Dodaj komentarz