Rozdział 3

Rozdział 3

Nie potrafię sobie przypomnieć, jak właściwie udało mi się wtedy uspokoić Marię. W każdym razie musiałam powiedzieć jej coś, co sprawiło, że przestała wierzyć, że Shun jest w śmiertelnym niebezpieczeństwie. Nie umiem kłamać tak dobrze jak Satoru, ale gdy sytuacja tego wymaga, potrafię być dość przekonująca. Obiecałam więc Marii, że jutro z samego rana wyruszymy na poszukiwania Shuna i jakoś nakłoniłam ją, żeby wróciła do swojego domu.
Byłam świadoma, że czułabym się znacznie pewniej, gdybyśmy wyruszyły we dwójkę, ale nie mogłam narażać życia swojej przyjaciółki.
Kiedy się oddaliła, szybko się ubrałam. Na sweter zarzuciłam wiatrówkę i spięłam włosy spinką. Często przebywałam poza domem, więc miałam przygotowany podręczny pakunek, który zawierał lekarstwa, kompas i inne rzeczy przydatne w awaryjnych sytuacjach. Schowałam go do plecaka. W ostatniej chwili przypomniałam sobie jeszcze o amulecie, który dostałam do Shuna i dołożyłam go do bagażu.
Cicho wyszłam przez okno na dach. W przeciwieństwie do Marii, nie opanowałam jeszcze lewitacji, więc wyszeptałam swoją mantrę i skoczyłam najdalej jak potrafiłam. Mój cantus natychmiast się obudził; podmuch powietrza który mnie uderzył przypominał plaśnięcie o powierzchnię wody. To było jak spadanie we śnie. Straciłam równowagę i wylądowałam niebezpiecznie na jednej stopie, lecz na szczęście niczego sobie nie uszkodziłam.
Nie było czasu do stracenia. Pozbierałam się i szybko przebiegłam na tyły domu, odwiązałam zacumowany przy pomoście kajak i jak najszybciej odpłynęłam ciemnym kanałem. Kiedy już wystarczająco się oddaliłam, nadałam łodzi maksymalną szybkość.
Nie wiedziałam, czy dotrę na czas. Było ciemno, a ja płynęłam tak szybko, że popełnienie najmniejszego błędu poskutkowałoby silnym uderzeniem i zatonięciem kajaku, jednak nie narzekałam. Miałam zamiar uratować Shuna bez względu na wszystko. Musiałam zdążyć. Skoncentrowałam się na tym celu całą sobą.
Gdy mknęłam przez pogrążoną w mroku wodę, ogarnęło mnie dziwne uczucie déjà vu.
To był pierwszy dzień naszego letniego obozu, kiedy płynęłam nocą kajakiem razem z Shunem. Wygładził wtedy powierzchnię rzeki, przekształcając ją w olbrzymie lustro, odbijające rozgwieżdżone niebo.
Shun popychał Hakurena 4 przez fale stworzone z nieprzeliczonych fragmentów błyszczących gwiazd. Płynąca woda i obydwa brzegi rzeki były jedną smugą wśród ciemności. Nie potrafiłam wtedy stwierdzić jak szybko się poruszam. Dokładnie tak samo się teraz czułam.
Łódka, którą teraz płynęłam również nosiła imię Hakuren 4. Tak właściwie nadawanie dwóm kajakom takich samych nazw było niedozwolone ale nie potrafiłam wymyśleć dla niej lepszego imienia.
W mig dotarłam do rozwidlenia prowadzącego do Sosnowego Wiatru. Zatrzymałam się tam. Wcześniej, dzisiejszego popołudnia, stało tu sporo zacumowanych barek, lecz teraz, w środku nocy, pozostała tylko jedna. Na jej pokładzie paliła się pochodnia ale nie dostrzegłam oznak niczyjej obecności.
Tym razem nie było czasu na pójście okrężną drogą przez las. Musiałam przepłynąć przez rozwidlenie. Pomału przemieściłam się do przodu, z całych sił koncentrując się na wygłuszeniu dźwięku fal. Hakuren 4 wśliznął się w krąg światła, przemykając pod zagradzającą drogę taśmą.
Gdyby ktoś w tym momencie wyszedł z barki, byłby to koniec mojej wycieczki. Wstrzymywałam oddech dopóki, dopóty Hakuren 4 nie oddalił się wystarczająco, by skryć się wśród mroku.
Stacjonujący na tamtej łodzi strażnik prawdopodobnie nie śmiał nawet przypuszczać, że ktoś może odważyć się złamać zasady i spróbować przedostać się do Sosnowego Wiatru. W przeciwnym wypadku prześliźnięcie się obok niego nie byłoby nawet w połowie tak łatwe.
W milczeniu popłynęłam dalej i szybko przedostałam się do nowej Świętej Bariery. Nie spotkałam nikogo w jej pobliżu.
Blask księżyca oświetlił znajdujące się na wprost mnie dwie wysokie sosny. To powinno być już centrum wioski. Wpatrując się w mrok udało mi się dostrzec zarysy domów stojących wzdłuż brzegów rzeki, lecz w żadnym z nich nie paliło się światło. Sosnowy Wiatr całkowicie się wyludnił. Skręciłam, wpływając w wiodący na północ kanał.
Nie wiedziałam gdzie dokładnie mieszka teraz Shun, ale miałam ogólne pojęcie, gdzie powinnam się skierować. Jego dom znajdował się na północnych rubieżach Sosnowego Wiatru, a skoro miał udać się do jeszcze bardziej odizolowanej od ludzi chatki, istniała duża szansa, że znajduje się ona jeszcze dalej na północy, gdzieś w pobliżu Świętej Bariery. Mogłam utrzymywać prawidłowy kierunek, opierając się na wskazaniach kompasu, lecz podstawowym pytaniem pozostawało to, jak długa wędrówka mnie czeka.
Pięćset metrów dalej wąski kanał się urywał. Wieńcząca go przystań była już pełna przycumowanych łódek, więc przywiązałam Hakurena 4 do drewnianego pala i, skacząc po pokładach pozostałych kajaków, wydostałam się na brzeg. Moją uwagę przykuła fantazyjna pochodnia znajdująca się na jednej z łodzi. Nie była wykonana ze zwyczajnej gałęzi, lecz ze związanych ze sobą łodyg bambusa, wypchanych materiałem opałowym złożonym z materiału, słomy i opiłek magnezu. Rozpaliłam ją dzięki cantusowi. Obudziła się do życia, rozbłyskując jasnym, olśniewającym blaskiem, który porządnie oświetlił moje otoczenie.
Nie znałam dobrze Sosnowego Wiatru, więc nie potrafiłam powiedzieć, gdzie dokładnie się znajduję, ale odwróciłam się w stronę północy i zaczęłam iść.
Podczas marszu zdawało mi się, że to, co widzę w świetle pochodni jest od dawna opuszczonym miastem duchów. Nie minęło dużo czasu od ewakuacji mieszkańców, jednak mimo to na ulicach Sosnowego Wiatru zalegały sterty śmieci i gałęzi a budynki zdawały się popadać w ruinę. Panująca w wiosce upiorna atmosfera została jednak przesunięta na drugi plan przez coś jeszcze bardziej niepokojącego.
Blask płonącej pochodni był tak silny, że wszystko, co pozostawało poza oświetlanym przezeń kulistym obszarem wydawało się tonąć w nieprzeniknionych ciemnościach. Nie miałam pojęcia na co mogę natknąć się po paru krokach; z drugiej strony, gdyby ktoś obserwował mnie z daleka, widziałby jak na dłoni każdy mój ruch.
Logika podpowiadała mi, że trzymanie zapalonej pochodni jest ryzykowne, lecz pierwotny instynkt podszeptywał, że światło jest równoznaczne z bezpieczeństwem. Próbowałam przytłumić płomienie, lecz kontrola nad ogniem okazała się dla mnie zbyt trudna. Potrafiłam jedynie zupełnie go zgasić lub sprawić, żeby płonął z pełną mocą.
Spojrzałam na rozrzucone pod moimi stopami gałązki. Gdybym zbierała je po drodze i pojedynczo rozpalała, zawsze miałabym niewielkie źródło słabego światła. Pomyślałam, że powinnam była zrobić tak od samego początku i odrzuciłam pochodnię.
Wszystko wokół otulił mrok. Przed oczami zatańczyły mi zielone i czerwone kręgi.
Podpaliłam jedną z gałązek.
Tuż przede mną stał olbrzymi, czarny kot.
Słowo „olbrzymi” właściwie nie wystarczy by go dobrze opisać. Tak jak mówiła Maria, był co najmniej równie duży jak lew. Jego szyja i łapy były nienaturalnie długie, za to głowa – nieproporcjonalnie mała, najwyżej wielkości łba lamparta. Był jednak na tyle wysoki, że jego błyszczące oczy znajdowały się na tym samym poziomie co moje.
Czarne kocisko zamruczało z zadowoleniem i rzuciło się na mnie opierając przednie łapy na moich ramionach. Już po chwili jego olbrzymie szczęki obejmowały moją szyję.
Słyszałam zgrzytanie jego zębów. W głowie miałam zupełną pustkę, nie potrafiłam nawet powtórzyć swojej mantry.
Więc to jest przeklęty kot… To był jedyny wniosek, do którego mógł dojść mój spanikowany umysł.
Poczułam jego oddech na włosach i ślinę skapującą na moją twarz. W powietrzu unosił się bardzo silny smród amoniaku.
Powoli zaczęło do mnie docierać, że wciąż jestem przytomna.
Zęby stwora z potężną siłą zaciskały się na mojej szyi, jednak nie zdołały przebić skóry. Do był amulet, który dostałam od Shuna. Gruby, metalowy pierścień uchronił mnie przed śmiercią.
Gdy tylko sobie to uświadomiłam, instynktownie wyrecytowałam w myślach swoją mantrę. Spróbowałam rozluźnić uchwyt szczek zaciśniętych wokół mojego karku. Słyszałam, że kiedy przeklęty kot coś ugryzie, specjalny staw wewnątrz jego czaszki powoduje zablokowanie się szczęk, przez co bardzo trudno jest rozewrzeć je używając siły. Taki mechanizm nie mógł się jednak równać z potęgą cantusu. Kość zaskrzypiała i roztrzaskała się na kawałeczki; żuchwa kota bezwładnie opadła. Byłam wolna.
Szybko się wycofałam, podniosłam płonącą gałąź i oświetliłam jej blaskiem obrzydliwy pysk potwora. Kot łypnął na mnie i zasyczał ostrzegawczo jak wąż. Z jego długich kłów, przypominających zęby żyjących wieki temu tygrysów szablastozębnych, spływały kropelki krwi.
Wyobraziłam sobie obraz pary umięśnionych rąk unoszących się przede mną w powietrzu. Jedna z tych dłoni złapała przeklętego kota za kark a druga objęła jego ciało i wykręciła je jak mokry ręcznik. Usłyszałam cichy odgłos pękającego kręgosłupa. Kot szarpnął się gwałtownie, znieruchomiał i upadł martwy na ziemię.
Siedziałam tam dłuższą chwilę, dysząc ciężko. Nie mogłam powstrzymać płaczu. Bolała mnie szyja; odkryłam że metalowa obroża powyginała się i nie da się jej odpiąć. Rozerwałam ją więc używając cantusu i ostatecznie udało mi się z niej uwolnić.
Po kilku chwilach jakoś się pozbierałam i podeszłam do ciała przeklętego kota, żeby lepiej się mu przyjrzeć. Wyglądał dokładnie tak jak opisywały to te wszystkie opowiadane na szkolnych korytarzach historie o zmyłkotach. Trzymetrowe ciało, chudsze niż u tygrysów czy lwów i nienaturalnie wydłużone kończyny. Pysk prawie taki sam jak u zwykłych kotów; jedyną różnicą było to, że jego szczęki mogły rozewrzeć się znacznie mocniej.
Dotknęłam długich kłów wystających z szeroko rozdziawionej paszczy. Miały ponad piętnaście centymetrów, były owalne na przekroju i szorstkie jak skóra rekina. Wyglądało na to, że kot zazwyczaj trzymał je schowane w pysku. W przeciwieństwie do tygrysów szablastozębnych, przeklęte koty miały długie kły o tępych zakończeniach wystające zarówno z żuchwy jak i z górnej szczęki. Nie zabijały ofiary przez nadziewanie jej na zęby; zamiast tego uciskały jej tętnice szyjne, powodując, że się dusiła.
Przyszło mi do głowy tylko jedno uzasadnienie dla takiej metody uśmiercania. Aby utrwalić legendy o zmyłkotach, dzieci musiały być zabijane bez pozostawienia żadnych śladów, takich jak kropelki krwi. W ten sposób nigdy nie było żadnego dowodu na to, że mogło mieć miejsce morderstwo. Nieważne ile by o tym nie myśleć, nie dało się zaprzeczyć, że przeklęte koty były rasą stworzoną tylko w jednym celu – aby zabijać.
Zwymiotowałam. Bez względu na to, jak bardzo potworną kreaturą był ten kot, moje ciało zareagowało tak instynktownie na zamordowanie stałocieplnego zwierzęcia, jednak chyba nawet bardziej przyczyniła się do tego ogromna odraza jaką poczułam, uświadamiając sobie istnienie tych plugawych stworzeń.
Po jakiejś godzinie dotarłam w końcu do ogromnej dziury w ziemi, która była kiedyś domem Shuna. Musiałam się spieszyć. Cała byłam zlana potem i oblepiona śliną przeklętego kota, która przesiąkła mi przez ubranie i spłynęła aż do skarpetek. Była zimna i wyjątkowo nieprzyjemna, ale nie miałam czasu, żeby się zatrzymać i powycierać.
Nauczona tamtym zdarzeniem, podczas którego otarłam się o śmierć, nie zapaliłam żadnej pochodni. Gdybym zbytnio przyzwyczaiła oczy do światła, nie byłabym w stanie niczego dostrzec gdyby coś zgasiło ogień. Lepiej było pozwolić, żeby wzrok przystosował się do mroku najbardziej, jak to możliwe.
Pomimo tego, że kierując się wskazaniami kompasu zmierzałam na północ, nie miałam pewności, że idę w dobrą stronę aż do czasu, gdy natknęłam się na oświetloną blaskiem księżyca pajęczynę.
Nici były poskręcane i pozwijane w taki sposób, że przypominały twarze i słowa. Choć wtedy jeszcze o tym nie wiedziałam, pajęcze sieci są jednym z najwrażliwszych naturalnych wskaźników, informujących, że dzieje się coś niedobrego.
Im bardziej zbliżałam się do Świętej Bariery, tym bardziej zdeformowane drzewa mijałam. Większość z nich była pochylona w tę samą stronę, zupełnie jakby wyginał je wiejący bez ustanku wicher.
Po chwili doznałam wszechogarniającego uczucia niepokoju.
Uciekaj. Już. Zwiewaj stąd najdalej, jak potrafisz. To właśnie podpowiadał mi jakiś wewnętrzny głos. Nie chciałam zostawać w tamtym miejscu ani sekundy dłużej.
Pomyślałam jednak o Shunie i desperacko spróbowałam dodać sobie odwagi. Nie mogłam zawrócić. Byłam jedyną osobą, która mogła go uratować.
Parłam naprzód, kierując się zniekształconą roślinnością. Las wydawał mi się zdeformowany w taki sposób, że tworzył ogromną spiralę. Jeśli miałam rację, Shun musiał znajdować się w jej środku.
Sylwetki drzew przypominały olbrzymie, pochylające się nade mną, mackowate stwory. Szłam dalej, pochylając się i przeczołgując pod ich konarami.
Zanim zdołałam sobie to uświadomić, wszystko wokół zasnuła ciężka, mlecznobiała mgła, ograniczająca pole widzenie do zaledwie kilku centymetrów przed moim nosem. Słyszałam szepczące głosy. Wiatr, odgłos śmiechu i, od czasu do czasu coś, co brzmiało jak słowa; nie potrafiłam jednak wychwycić ich treści.
Informacje, dostarczane przez zmysły były niespójne i zniekształcone. Nawet ziemia pod moimi stopami wydawała się miękka i niepewna. Igła kompasu zaczęła kręcić się bez celu w kółko.
Po chwili nie byłam już w stanie nawet stwierdzić czy jest jasno, czy ciemno. Oczy odmówiły mi posłuszeństwa.
Co się dzieje?
Głowa zaczęła pulsować mi straszliwym bólem, zupełnie jakby ktoś próbował mi ją zmiażdżyć obcęgami. Samo myślenie stało się zbyt dużym wysiłkiem. Stałam jak sparaliżowana, miałam wrażenie że uleciały ze mnie wszystkie uczucia. Nie potrafiłam nawet powiedzieć, czy stoję, czy siedzę.
Co to za miejsce?
– Shun! Gdzie jesteś? – krzyknęłam.
Kiedy usłyszałam własny głos, poczułam nagłe otrzeźwienie lecz po chwili znów wszystko zaczęło zanikać. Miałam już wrażenie, że zaraz stracę przytomność, lecz właśnie wtedy usłyszałam wołanie.
– Saki! Co ty tutaj robisz?
– Nie wiem! Nie mam nawet pojęcia gdzie…
Opary mgły nagle się rozwiały, zupełnie jakby zostały odessane a ziemia powróciła do swojej normalnej stabilności.
– Shun!
Dwadzieścia metrów ode mnie stał młody mężczyzna, którego twarz skrywała się za maską czystości, taką samą, jaką nosili shinshi w czasie święta pogoni za demonami. Głos jednak bez wątpienia należał do Shuna.
– Nie powinnaś była tu przychodzić. Wracaj do domu, Saki.
Pokręciłam głową.
– Spójrz na to – odparł, wskazując na glebę.
Na początku wydawało mi się, że jest za ciemno, żeby cokolwiek dojrzeć, ale po chwili ziemia zaczęła słabo świecić i ujrzałam, że pokrywają ją wijące się owady.
Wszystkie z nich były zdeformowane. Ćmy we wszystkich rozmiarach, niezdolne do lotu z powodu postrzępionych skrzydeł i powybrzuszanych odwłoków. Żuki z wydłużonymi odnóżami po jednej stronie ciała, kręcące się nieustannie w kółko jak na szczudłach. Wije, których przedni i tylny koniec były złączone ze sobą w taki sposób, że ciała insektów dosłownie tworzyły pierścień.
– Jeśli nie chcesz skończyć w taki sposób, musisz stąd odejść, i to natychmiast.
– Nie – odparłam z uporem. – Powiedz mi, co tu się właściwie dzieje. Nie ruszę się nawet o cal, dopóki tego nie zrobisz.
– Nie bądź głupia! – odpowiedział ostro Shun.
– Nie mam nic przeciwko byciu głupią. Przeszłam taki kawał żeby cię ocalić. Po drodze prawie zginęłam w zębach przeklętego kota – odparłam zduszonym głosem.
– Natknęłaś się na kota?
– Tak. Uszłam z życiem dzięki talizmanowi, który mi dałeś. Prawdopodobnie w pobliżu kręci się jednak jeszcze jeden kot.
– No tak… – Wziął głęboki wdech. – W porządku. Dziesięć minut. Możesz zostać tu przez dziesięć minut a ja postaram się wyjaśnić ci tyle, ile zdołam. Kiedy jednak czas minie, będziesz musiała odejść.
Nie mogłam tak stać i sprzeczać się z nim w nieskończoność, więc skinęłam głową.
Nagle cała okolica została rozświetlona jakby wielkim reflektorem. Spojrzałam w górę i zobaczyłam rozciągającą się na całym niebie zorzę polarną. Bladozielona kurtyna zwisała między chmurami, mieniąc się różowymi, czerwonymi i fioletowymi odblaskami.
– Jak…? Shun, ty to robisz?
Wiedziałam, że zorzę polarną można zaobserwować tylko w pobliżu biegunów. Pomimo tego, że nie do końca wiedziałam na jakiej zasadzie działają słoneczne wiatry, plazma czy cokolwiek innego, co ją tworzy, miałam pewność, że stworzenie czegoś takiego było wyczynem, którego nie dokonałby nawet Shisei Kaburagi.
– Będę jednak musiał złamać tę obietnicę, w razie gdyby podczas rozmowy zaatakował nas przeklęty kot. Wejdźmy do chatki – dodał, wskazując ruchem głowy stojący za nim domek.
Dopiero teraz go zauważyłam. Migotliwy blask zorzy oświetlił małą chatkę. Była dziwnie wygięta, tak jakbym patrzyła na nią przez zniekształcającą soczewkę. Podtrzymujące budynek pale były poskręcane a słoma na dachu sterczała we wszystkie strony, przypominając wściekłego jeżozwierza.
– Dlaczego cały ten dom jest taki dziwny?
– Nawet w tej chwili nieprzerwanie próbuję przywrócić mu normalny wygląd.
Shun przeszedł przez owalne drzwi. Podążyłam za nim.
– Dziesięć minut… Myślę, że uda mi się utrzymać to wszystko pod kontrolą przez ten czas.
Rozrzucone po całej podłodze brzęczki uniosły się w powietrze. Kiedy wszystkie kule zaczęły głośno buczeć odniosłam wrażenie, że wchodzę do gniazda szerszeni.
– Czemu ma to służyć? Są strasznie hałaśliwe.
– Nic na to nie poradzę. Musisz jakoś je znieść.
Shun przeszedł na drugą stronę obskurnego pokoju i usiadł na dużym, drewnianym stole. Na jego wykoślawionym blacie leżała sterta książek i arkuszy papieru.
– Usiądziesz? – zapytał, wskazując stojące przy przeciwległej ścianie krzesło. Pokiwałam głową i stanęłam na środku izby, rozglądając się dookoła. Wszystko wydawało się w jakiś sposób wypaczone i zdeformowane; dotyczyło to nawet sprzętów wykonanych z materiałów, które powinny być wytrzymałe, takich jak kamień czy drewno. Zdawało mi się, że albo moje zmysły zaczynają mnie oszukiwać, albo struktura rzeczywistości zaczyna się rozpadać.
– Od czego powinienem zacząć…? Wszystkie problemy mają początek w ludzkim umyśle.
Zmarszczyłam brew, zupełnie nie rozumiejąc, co ma na myśli.
– Świadoma część osobowości jest jedynie wierzchołkiem góry lodowej. Istniejąca w głębi umysłu podświadomość jest o wiele obszerniejsza. Dlatego właśnie nie potrafimy w pełni zrozumieć swoich uczuć i myśli.
– Nie przyszłam tutaj na wykład z psychologii. Chcę wiedzieć, co się z tobą dzieje.
– Właśnie to wyjaśniam – odparł ściszonym głosem.
– Czemu nosisz tę maskę? Zdejmij ją, ona mnie przeraża.
– Nie mogę – odpowiedział krótko. – Poza tym nie ma na to czasu… Posłuchaj. Nieważne, czego by nie próbowali, ludzie nigdy nie będą w pełni kontrolować swoich umysłów. Nawet kiedy ktoś jest przekonany, że ma pełnię władzy nad świadomym myśleniem, nie ma pojęcia, jakie procesy zachodzą w jego podświadomości. Nasz cantus jest tego najbardziej namacalnym przykładem.
– Co masz na myśli?
– W przypadku fizycznych działań istnieje wiele etapów pośrednich pomiędzy sformułowaniem pomysłu i wdrożeniem go w życie. Motyw działania powstaje w podświadomości i musi przejść przez świadomą część umysłu zanim będzie mógł zostać zrealizowany. Dlatego właśnie logiczne rozumowanie może zmienić przebieg planowanej akcji lub w ogóle nie dopuścić do jej wykonania. Jednakże, w przypadku naszego cantusu powstanie zamysłu i fizyczne wykonanie zamierzonego działania w mniejszym lub większym stopniu zbiegają się w czasie. Nawet kiedy idea jest zła, nie ma czasu na zatrzymanie lub naprawienie akcji.
– Ale czy nie musimy przestrzegać ściśle określonych reguł i wyobrażać sobie bardzo szczegółowych obrazów, żeby w ogóle móc korzystać z cantusu?
– Te wizje rzeczywiście tworzone są świadomie, lecz w mrokach podświadomości nadal czai się wiele innych rzeczy.
Wydawany przez brzęczki dźwięk nieznacznie przybrał na sile.
– Nie rozumiem o czym mówisz. Nawet jeśli w głębi naszych umysłów istnieją obrazy o których nie wiemy, nie moglibyśmy przecież z nich skorzystać. Przecież jeśli nie wyrecytujemy swojej mantry, cantus w ogóle nie zadziała.
– Nie pojmujesz. Niezależnie od tego, jak usilnie starasz się kontrolować cantus przez mantry czy sugestię hipnotyczną, on zawsze znajduje ujście przez szczeliny w naszej podświadomości.
– Cantus… wycieka?
– Tak, bez przerwy. Mówiąc ściślej, nieustannie, podświadomie zmieniamy otaczający nas świat.
– To… – Zupełnie zaniemówiłam.
Pomyślałam, że to o czym mówi jest niedorzeczne, ale nie byłam w stanie się odezwać.
– Saki, jak myślisz, w jakim celu postawiono Świętą Barierę? Myślisz, że ma chronić nas przed zagrożeniami z zewnątrz?
– Nie wiem. Co masz na myśli? – Zupełnie już się pogubiłam.
– Świętą Barierę wzniesiono w celu ochrony przed niebezpieczeństwem znajdującym się wewnątrz niej, a nie po drugiej stronie. A jest nim nasz stale wyciekający cantus. Bestie i karmiczne demony, jedyne zagrożenia których się obawiamy, biorą początek we wnętrzu nas samych.
Głos Shuna był spokojny, lecz obracające się brzęczki zaczęły drżeć.
– Oczywiście wyciekająca moc jest słaba i nie ma mowy o tym, by mogła dokonać dużych zniszczeń przez jedną noc. Nie da się jednak określić skutków stałego narażenia na te podświadome wizje. Dlatego też musimy odpowiednio ukierunkowywać wyciek cantusu.
– Ale jak?
– Od dzieciństwa wpajano nam strach przed światem zewnętrznym. Mroczny wszechświat, którym jest nasza podświadomość, zlewa się w jedność z wizją bezkresnego, ciemnego świata. W naszych umysłach podświadomość zostaje bezpośrednio powiązana ze światem zewnętrznym, a wyciekająca z niej moc jest kierowana poza Świętą Barierę. Bariera jest psychologiczną sztuczką, która pomaga nas „oczyszczać”.
Nie rozumiałam prawie niczego z jego skomplikowanych słów.
– Co więc się dzieje z wyciekiem cantusu, który odsyłamy na zewnątrz?
– Prawdopodobnie wywiera wpływ na wiele różnych rzeczy. Nikt tego nie badał, więc nie mam pewności.
Shun rozłożył ramiona i rój brzęczących kulek zaczął krążyć po pomieszczeniu.
– Wydaje mi się jednak, że to rozjaśnia parę spraw. Weźmy na przykład minoshiro. Tysiąc lat temu one jeszcze nie istniały a dla ewolucji tysiąc lat jest jak jeden dzień. Przodkiem minoshiro prawdopodobnie był ślimak morski. W jaki sposób jednak doszło do tak gwałtownych i daleko posuniętych zmian?
– Nasz cantus stworzył minoshiro?
– I nie tylko je. Prawdopodobnie kraby tygrysie i sianokułki powstały w taki sam sposób. Przeanalizowałem wszystkie nowe gatunki, odkryte w przeciągu ostatniego milenium. Ta dziwna, przyspieszona ewolucja zaczyna się i kończy wokół Świętej Bariery.
To, co mówił było tak dziwne, że od razu zaprotestowałam.
– Ale przecież wyciekający cantus nie jest niczym więcej jak zbitkiem przypadkowych myśli, prawda? Jak to możliwe, że potrafi stworzyć ściśle zaplanowane stworzenie, takie jak minoshiro.
– W zbiorowej podświadomości istnieją pewne matryce. Żyjący dawno temu psycholog, Jung, nazwał je archetypami. Cień, Wielka Matka, Stary Mędrzec, Przechera i inne. Podobne postacie występują w legendach na całym świecie, ponieważ są manifestacjami archetypów. Badania nad określeniem archetypu, który dał początek sianokułkom czy minoshiro z pewnością byłyby bardzo interesujące.
Przeanalizowałam raz jeszcze wszystko, co usłyszałam lecz nadal nie byłam pewna czy dobrze to zrozumiałam.
– Nie wiem czy to co powiedziałeś to prawda, czy nie, ale szczerze mówiąc, nie obchodzi mnie to. Chcę jedynie dowiedzieć się, co się z tobą dzieje.
Shun milczał.
– Ty…
Nagle dostrzegłam w kącie izby coś drepczącego w naszą stronę. Krzyknęłam.
– Nie bój się. To tylko Subaru.
Shun podszedł do Subaru i podrapał go w szyję.
– Co mu się stało?
– Nic. Ja… naprawdę, nigdy nie miałem zamiaru robić niczego takiego.
Brzęczki zaczęły chaotycznie fruwać po pokoju, ale uspokoiły się gdy Shun na nie spojrzał.
– Rozumiesz mnie, prawda? To wszystko jest rezultatem tego, co się ze mną dzieje.
Grzbiet Subaru był pokryty twardą, kolczastą skorupą, niczym u jakiegoś monstrualnego pancernika.
– Mój cantus nie chce przestać wyciekać. Jego moc stale rośnie a ja coraz bardziej tracę nad nim kontrolę. Moja podświadomość szaleje, powodując ekstremalnie silny wyciek mocy, która niszczy wszystko wokół mnie. Właśnie tak objawia się zespół Hashimoto-Appelbauma. Zmieniam się w karmicznego demona.
– T-to nie może być… Kłamiesz! – wrzasnęłam.
– Niestety, takie są fakty.
Shun ostrożnie wziął Subaru na ręce, uważając, żeby nie dotknąć kolców sterczących mu z pleców.
– Wszystkie książki, które tu mam należą do klasy czwartej. Zawierają wiedzę, która powinna na wieczność popaść w zapomnienie. Zazwyczaj są przechowywane w sekretnym magazynie w podziemiach biblioteki. Twoja matka zrobiła wszystko co w jej mocy, żeby mi je pożyczyć.
– Moja matka?
– Tylko z treści tych ksiąg można dowiedzieć się na czym polega przemiana w karmicznego demona. To wszystko, co wiemy na ten temat.
Wszystkie z zakurzonych woluminów miały na okładkach wybitą pieczęć oznaczającą przynależność do klasy czwartej. Dzieliła się ona na trzy podkategorie – do pierwszej z nich należały księgi „przeklęte”, tomy drugiej nazywano „potwornymi”, natomiast trzeciej, najbardziej niebezpiecznej – „katastrofalnymi”, co miało oznaczać „apokalipsę, nieprawość, coś gorszego od śmierci”.
– W zamian za dostęp do książek mam spisywać swoje obserwacje. Jakby nie patrzeć, jestem najświeższym przypadkiem choroby.
– Nie mów tak! A co z terapią? Nie ma żadnego sposobu, żeby cię wyleczyć?
– Obecnie nie jest znana żadna metoda.
Shun postawił Subaru na podłodze. Mały psiak poczłapał w moim kierunku.
– Kiedyś uważano, że zespół Hashimoto-Appelbauma ma związek ze schizofrenią, jednak udowodniono, że ta teoria jest błędna. Ze wszystkich innych chorób najbliższy jest mu zespół lęku napadowego – powiedział obojętnie, zupełnie jakbyśmy rozmawiali o codziennych sprawach. – Gdyby rzeczywistość była stała i niezmienna, dałoby się wyleczyć wszystkie urojenia i irracjonalne lęki. Ponieważ jednak obawy i niepokój zaburzają nasze postrzeganie świata, nie da się tego zrobić. Błędna informacja zwrotna wytworzona przez rozbieżność pomiędzy omamami i rzeczywistością rozpoczyna cykl zniszczeń. Co gorsza, wszystkie te zjawiska mają miejsce na poziomie naszej podświadomości, co sprawia, że nie da się ich powstrzymać.
– Nie możemy po prostu zapieczętować twojego cantusu?
– Zapieczętowanie może uniemożliwić jedynie świadome korzystanie z mocy. Nie ma żadnego wpływu na podświadomą część umysłu. Mimo tego pomyślałem jednak, że nałożenie takiego ograniczenia będzie w stanie choć trochę zmniejszyć wyciek, więc udałem się w tym celu do Naczelnego Mnicha Mushina. Niestety, nie przyniosło to żadnego skutku. Mój cantus jest jak para uciekająca przez nieszczelną pokrywkę; nic nie może go zatrzymać.
Byłam przerażona.
– Cz-czy to możliwe, że… Że nie da się zapieczętować twojego cantusu, bo przywróciłam ci go w niewłaściwy sposób?
W przeciwieństwie do Satoru, Shun cały czas był świadomy tego, że pozostaje pod wpływem hipnozy. Do tego znał już treść swojej mantry. Siłowe odpieczętowanie mocy przeprowadzone w takich warunkach mogło na stałe zniszczyć hipnotyczny ogranicznik zakotwiczony w jego umyśle.
– Nie. Trzeba zacząć od tego, że nie powinienem był w ogóle spodziewać się, że próba zapieczętowania przyniesie jakąkolwiek korzyść. To nie twoja wina, Saki.
Z oczu popłynęły mi łzy. Pochyliłam się i pogłaskałam Subaru; nie potrafiłam zdobyć się na nic więcej.
– Czas już się kończy. Powinnaś już wracać do domu.
Pokręciłam głową, nie przestając płakać.
– Jestem w stanie przez krótki czas kontrolować wyciek, skupiając się na określonym zadaniu, na wykonanie którego mogę przekierować cantus. Przez ten okres wszystkie uboczne efekty wypływu mocy są tłumione. W tej chwili koncentruję się na sterowaniu siedmioma tysiącami brzęczków, więc nie dzieje się ci krzywda. Mogę robić to jednak przez dziesięć, najwyżej piętnaście minut. Po tym czasie moja koncentracja zacznie słabnąć i podświadomość w każdej chwili będzie mogła przejąć nade mną całkowitą kontrolę.
– Nie! Nie odejdę! Chcę zostać z tobą.
– Saki, mój stan doprowadził już do śmierci moich rodziców.
Jego słowa wbiły mi się prosto w serce.
– Z całych sił starali się mi pomóc, lecz nie dało się już niczego zrobić. Próbowałem z całych sił kontrolować swój cantus wykorzystując czystą siłę woli, lecz nie mogłem chyba wybrać gorszej metody. Ostatecznie nie zdołałem powstrzymać wycieku, który zadziałał ze zdwojoną mocą.
– Shun…
– Zaczęło mi się wydawać, że cały dom trzeszczy. Nagle ziemia się rozsunęła, pochłaniając go w całości. Uszedłem z życiem prawdopodobnie tylko dzięki temu, że rodzice użyli własnej mocy, żeby w ostatniej chwili ewakuować mnie z domu. – Usłyszałam szloch dobiegający spod maski Shuna. – Dlatego proszę, pośpiesz się i uciekaj. Proszę. Nie chcę patrzeć, jak umiera kolejna osoba, którą kocham.
Powoli się podniosłam. Rozpacz i bezsilność była przytłaczająca.
Nie mogłam ocalić Shuna.
Nie mogłam niczego zrobić.
Nie mogłam…
W drzwiach jeszcze raz odwróciłam się w jego stronę.
– Shun, czy jest coś, co chcesz, abym zrobiła?
Pokręcił przecząco głową.
Nagle prześliznęło się obok mnie ogromne zwierzę, wpadając do wnętrza chatki. To był przeklęty kot. Miał szare futro w tygrysie paski i był dwukrotnie większy ot tego, którego wcześniej spotkałam. Zignorował mnie i ruszył na Shuna, głośno warcząc.
Kot powoli się przybliżył. Jego ostry wzrok był przerażający, ale wydobywający się z gardła stwora mruk nie wydawał się wrogi. Te sprzeczne sygnały z pewnością zbiłyby z tropu każdego, kto napotkałby zwierzę na swej drodze a stwór wykorzystałby chwilę zawahania ofiary. Tak właśnie polowały przeklęte koty.
Znając już taktykę potwora, zareagowałam błyskawicznie, recytując szeptem mantrę.
– Saki, nie! – Usłyszałam niosący się echem głos Shuna. Już wystarczy…
Jego słowa mnie zszokowały. Co miałam robić? Nie mogłam po prostu stać i przyglądać się jak umiera. Ale….
Trzyipółmetrowy kocur wyciągnął się, jakby chciał pocałować Shuna i szeroko rozdziawił paszczę. Miałam już użyć cantusu, lecz właśnie w tamtej chwili Subaru zawył przeraźliwie i skoczył na stwora.
Przeklęty kot łypnął na Subaru i zamachnął się na niego prawą łapą. Jego ostre jak brzytwa pazury wbiły się w ciało psa, powodując, że rozprysła się krew. Dzięki twardej skorupie, pokrywającej grzbiet buldoga rana nie okazała się jednak śmiertelna. Subaru nie zatrzymał się nawet na sekundę i rzucił się kotu do gardła. Mimo zwinnego uniku stwora, Subaru zdołał zatopić kły w łapie, która była chyba ponad dziesięć razy większa od niego.
Do tej pory nie rozumiem, co się wtedy stało. Selektywny rozród prowadzony przez wiele pokoleń powinien był sprawić, że buldogi utracą swoje brutalne instynkty. Subaru, którego tak dobrze znałam zawsze trzymał się z dala od innych psów; jedynie czasami zdarzyło mu się na któregoś zaszczekać lub wyszczerzyć zęby. Można było właściwie stwierdzić, że jest bardzo powściągliwy.
Co więc wstąpiło w niego w tamtej chwili? Co spowodowało, że nagle obudziła w nim się żądna krwi natura, z której słynęli jego dalecy przodkowie?
Kiedy zaciekle atakował zwierzę, które według wszelkiego prawdopodobieństwa powinno bez trudu go zabić, przypomniałam sobie legendy, które opisywały buldogi jako najsilniejszą rasę bojowych psów, zdolnych do walki ze stworzeniami wielokrotnie większymi od nich samych.
Subaru zacisnął mocno swoje szczęki i zaczął szarpać zajadle głową. Dzięki zadartemu nosowi mógł oddychać niezależnie od tego, jak głęboko zatopił zęby w ciele wroga.
Przeklęty kot zaryczał z bólu. Jednakże, jako że był kreaturą stworzoną w celu polowania na ludzi, odznaczał się większą przebiegłością niż normalne zwierzęta. Zręcznie przewrócił Subaru na plecy przednią łapą i przytrzymał go przyciśniętego do ziemi w tej pozycji.
– Przestań! – krzyknęłam.
Ostre jak nóż pazury zamachnęły się w stronę miękkiego brzucha Subaru.
Wszystko, co wydarzyło się w następnej chwili wydawało się całkowicie oderwane od rzeczywistości.
Kot wyleciał w powietrze z łapami rozłożonymi jak u olbrzymiej polatuchy i uderzył o sufit. Każdy z jego osiemnastu pazurów był wysunięty. Obnażył kły, sycząc gniewnie, lecz całe jego ciało było zesztywniałe jakby został sparaliżowany.
Tysiące błyszczących kryształów zmaterializowało się znikąd. Otoczyły one kota, całkowicie go zasłaniając, po czym stopiły się w jeden, półprzezroczysty, lśniący klejnot.
Przeklęty kot wyparował. Powietrze wypełniło pozostałą po stworze próżnię, tworząc niewielki wir.
Co, na niebiosa, zrobił właśnie Shun? Jedyne co przychodziło mi do głowy, to myśl, że wysłał potwora do innego wymiaru.
Poruszenie czegoś bez dotykania tej rzeczy prawdopodobnie oznaczało, że naruszył prawa fizyki. W normalnych warunkach nie potrafiliśmy jednak uzewnętrznić mocy w sposób, którego obrazu nie dało się stworzyć w umyśle.¹
Przez ten krótki czas, który upłynął od otwarcia się wrót do podświadomości Shuna i przemiany chłopca w karmicznego demona, nabył on umiejętności, o których nawet nie śniło się największym mistrzom cantusu.
Uświadomiłam sobie, że Shun klęczy przed ciałem Subaru.
– Biedactwo…
Pies już nie oddychał. Cała podłoga była umazana krwią. Kot rozpłatał brzuch Subaru aż po samo serce jednym cięciem pazura.
– Shun – przykucnęłam obok niego.
– Próbował mnie ocalić, nieważne jak daremny był jego wysiłek – powiedział cicho Shun. – Wiele razy kazałem mu zostać ale wciąż za mną szedł… Być może nie byłem zbyt towarzyski, ale bez Subaru zostanę całkiem sam. – Pogładził pysk Subaru. – Powinienem szybciej podjąć decyzję. Gdybym tak się nie wahał, Subaru nie musiałby cierpieć.
– To nie była twoja wina – odparłam zdecydowanie.
– I nie była to też wina tego kota. Przyszedł tu tylko dlatego, że po prostu rozkazano mu zakończyć mój żywot… Zbyt długo nie potrafiłem zdecydować, co powinienem uczynić. – Wskazał na stojący przy ścianie kredens. – Jest w nim butelka wypełniona pastylkami, zawierającymi najprzeróżniejsze trucizny. Dostałem ją zanim tutaj przyszedłem. To dość okrutny prezent pożegnalny, nie uważasz?
A więc to w taki sposób dorośli chcieli poradzić sobie z tą sytuacją? Zmusili Shuna by sam odebrał sobie życie. Właściwie to nawet mnie to nie zdziwiło. Może taka nieczułość wynikała z narażenia na ogromny szok w krótkim czasie.
– Cieszę się, że żadnej nie połknąłeś. Powinieneś wyrzucić całą tą butlę.
– Zjadłem je wszystkie.
– Co?
– Ale nie zadziałały. Było już za późno. Zgaduję, że łatwo jest zmienić strukturę trucizny na poziomie molekularnym. Mimo tego byłem zdziwiony, że nawet arszenik nie jest w stanie mnie zabić. Wygląda na to, że Cień, część mojej podświadomości która za wszelką cenę nie chce dopuścić bym umarł, potrafi modyfikować nawet podstawowe pierwiastki.
Dotknęłam dłonią ręki Shuna.
– Myślę, że to nadchodzi… – powiedział do siebie.
– Co takiego?
– Saki, pospiesz się i uciekaj stąd! – Cofnął dłonie i wstał.
Cały dom głośno zadudnił. Brzęczki wzleciały wysoko w powietrze, bucząc zawzięcie, po czym huknęły o podłogę.
– Jest tak samo jak wtedy. Jak wtedy, kiedy mój dom został pochłonięty przez ziemię… Czy to nie zabawne? To prawie jak Błogosławieństwo, tyle, że nie przynosi ci żadnego daru, a jedynie śmierć… Szybko! – krzyknął, popychając mnie w plecy.
Próbowałam stawić mu opór, ale był silniejszy.
– Mam już tego dość. Zakończę to wszystko tu i teraz.
Na moich oczach ściany zaczęły się trząść i wyginać. Pojawiły się na nich pękające jeden po drugim pęcherze, wyglądające jak bańki mydlane. To był zupełny chaos. Znowu zaczęła mnie boleć głowa.
– Saki – powiedział cicho Shun, wypychając mnie za drzwi. Jego maska zaczęła się roztapiać, mimo, że nie było gorąco. – Zawsze cię kochałem.
– Dlaczego teraz mi to mówisz? Shun! Ja…
– Żegnaj.
W następnej chwili znalazłam się setki metrów nad ziemią, patrząc z góry na skąpaną w księżycowym blasku chatkę Shuna. Tyle, że nie było już żadnej chatki. Na jej miejscu ział gigantyczny krater.
Ziemia wokół ogromnej dziury zaczęła się zapadać. Powietrze wypełniło się echem donośnego łomotu i suchych dźwięków pękających pni drzew wyrywanych z korzeniami. Ta apokaliptyczna scena zdawała się coraz odleglejsza. Uświadomiłam sobie, że lecę do tyłu po olbrzymim łuku. Silny wiatr szarpał moim ubraniem we wszystkie strony. Podmuch zerwał mi z głowy spinkę; włosy powiewały za mną swobodnie na nocnym niebie.
Gdybym po prostu z czymś się zderzyła i umarła, nie byłaby to taka zła śmierć.
Z taką myślą w głowie zamknęłam oczy.
Po chwili ponownie je otworzyłam.
Shun ocalił mnie swoim ostatnim wysiłkiem.
Musiałam żyć.
Odwróciłam się pod wiatr. Podmuch był bolesny, lecz nie zamknęłam oczu. Moje łzy zostały wywiane daleko do tyłu. Spojrzałam w dół i zobaczyłam coś, co wyglądało na szeroką, trawiastą równinę. Zastanawiałam się, czy gdy Shun wystrzelił mnie w przestworza, dokładnie wiedział, gdzie wyląduję.
Ziemia zaczęła pomału się przybliżać.
Pomału. Zupełnie jak we śnie.

¹ Wyjaśnienie od autora przekładu z oryginału na angielski: Saki ma na myśli, że kiedy ludzie używają cantusu do przemieszczania obiektów, muszą wyobrażać sobie obraz, na przykład rąk, które ”dotykają” tej rzeczy. Przykładem jest scena, podczas której Satoru wyobraża sobie ogromną pięść tłumiącą eksplozję bombopsa lub Saki, wyobrażająca sobie dłonie skręcające kark przeklętemu kotu. Dlatego właśnie przypadek Shuna, przemieszczającego coś bez uprzedniego stworzenia obrazu dłoni jest niezwykły, bo oznacza wyobrażenie sobie czegoś, czego nie obowiązują prawa fizyki.

poproz2nasroz2