Rozdział 5

Rozdział 5

Mówiąc szczerze, jestem kompletnie pozbawiona wyczucia kierunku.
Przypomniałam sobie, że gdy jakiś czas temu wędrowaliśmy z Satoru przez tunele dziwoszczurów, stwierdziłam, że nie najlepiej idzie mi zapamiętywanie sekwencji zakrętów i skrzyżowań. Tak naprawdę jest ze mną jeszcze gorzej. Smutna prawda jest taka, że gdyby nie stojące przy brzegach kanałów drogowskazy, zgubiłabym się nawet we własnej wiosce.
– Hmm, czy na pewno idziemy w dobrą stronę?
Umiejętność orientacji w terenie Satoru, w przeciwieństwie do mojej, była wyśmienita, jak u gołębia pocztowego. Ponieważ szliśmy inną drogą niż poprzednio, nawet on musiał jednak co jakiś czas stawać i upewniać się, że nie zboczyliśmy z właściwej trasy.
– Wydaje mi się, że tak – odparłam.
Oczywiście nie miałam pojęcia, gdzie tak naprawdę jesteśmy, ale nie mogłam się do tego przyznać. Moja odpowiedź najwyraźniej rozzłościła Satoru.
– Nawet nie próbujesz udawać, że to cię obchodzi, prawda, Saki?
– Wcale nie.
– Więc jesteś pewna, że dobrze idziemy?
– Już ci mówiłam, że chyba tak.
Satoru pokręcił z niedowierzaniem głową i wymamrotał coś pod nosem, nie przerywając wspinaczki. Poszłam po jego śladach.
Podchodziłam do naszej misji z dużym optymizmem. Byłam przekonana, że gdy tylko dotrzemy do śnieżnej chatki Marii, osiągniemy już połowiczny sukces. Poza tym, fakt, że udało mi się połączyć siły z Satoru również był pokrzepiający.
– Hę? Wydaje mi się, że już tędy przechodziliśmy.
Kiedy zmierzając na szczyt ośnieżonego wzgórza, wyszliśmy z porastającego je bambusowego lasu, naszym oczom ukazał się znajomy widok.
– To nie tutaj? Przecież poprzednio zostawiliśmy w śniegu odciski nart.
Satoru obrzucił zawiedzionym wzrokiem sypki śnieg, który zalegał wszędzie wkoło. Przez ten jeden dzień napadało go wystarczająco dużo, żeby zupełnie przykrył nasze ślady.
– Nie, jesteśmy w dobrym miejscu. Jestem pewna!
Byłam przekonana, że się nie mylę.
– Czemu tak twierdzisz? – spytał powoli.
– Bo pamiętam tę okolicę.
– Naprawdę? Przecież zupełnie nie kojarzyłaś drogi, którą tu doszliśmy.
– No cóż, to była inna ścieżka… – Nie chciałam się przyznawać do swojej niepewności, więc musiałam przekonać Satoru, że jestem stuprocentowo pewna swojej racji. – Pamiętam to miejsce. Na przykład tamte drzewa. Widzisz? – spytałam, wskazując na rosnące nieopodal jarzębiny. – W tej okolicy są dość rzadkim widokiem, prawda? Dlatego je zapamiętałam.
– Jesteś pewna? – spytał Satoru z powątpiewaniem.
– Kojarzę też tamtą skałę. Wygląda jak zwinięty wąż, więc łatwo ją rozpoznać.
– Mi bardziej przypomina stertę gówna – burknął Satoru, lecz mimo to najwyraźniej mi uwierzył. – Skoro to dobra droga, musimy być już blisko celu.
Zaczęliśmy iść w poprzek zbocza. Nawet bez żadnych śladów, których moglibyśmy się trzymać, zaczęłam pomału rozpoznawać otoczenie. Podekscytowani tym, że udało nam się odnaleźć właściwą ścieżkę, przyśpieszyliśmy kroku.
Wzgórze stało się bardziej strome. Byliśmy już naprawdę wysoko i oglądana z góry dolina wydawała się leżeć na dnie kolosalnej przepaści. Padający śnieg ograniczał widoczność, zmuszając nas do zmniejszenia tempa.
– Gdzie jest tamta płaska skała, na której zatrzymały się sanki Mamoru? – zapytał Satoru.
– Nie mam pojęcia. Nic nie widzę w tej zamieci – odparłam szczerze.
Na wzgórzu nie było żadnego charakterystycznego punktu, a padający śnieg sprawił, że wszystko wyglądało trochę inaczej niż poprzednio. Jeśli już mowa o śniegu, nie był to typowy, sypki puch a raczej mokra, biała breja, która przylepiała się do wszystkiego na co spadła.
Zatrzymaliśmy się.
– Niebezpiecznie jest iść dalej przy takiej pogodzie. Sami możemy skończyć na dnie jakiejś dziury – zauważył Satoru, pocierając o siebie swoje skostniałe palce.
– Jeśli będziemy szli powoli, nic nie powinno nam się stać.
– Ale to zajmie zbyt dużo czasu. Poza tym, jeśli mamy stąd spaść to stanie się tak niezależnie od naszego tempa.
Spojrzeliśmy na siebie nawzajem. Każde z nas myślało, że druga osoba ma w zanadrzu jakiś sekretny plan, ale oczywiście to nie mogło być takie proste. Co gorsza, śnieżyca cały czas przybierała na sile i zerwał się porywisty wiatr. Nagie wzgórze nie zapewniało żadnej osłony i szybko uświadomiliśmy sobie, jak jest zimno. Jazda pod górę, nawet wspomagana cantusem, pozwalała utrzymać odpowiednią ciepłotę ciała. Duża utrata energii połączona z faktem, że od rana niczego nie zjadłam sprawiła, że zaczęło mi się kręcić w głowie.
– Najważniejsze jest, żebyśmy unikali skał, prawda? Nawet jeśli nie pójdziemy dokładnie ta samą trasą co wczoraj, powinniśmy być w stanie odszukać dalszą drogę.
Nadal pamiętałam wyraźnie wydeptaną przez zwierzęta ścieżkę, ukrytą w zaroślach gdzieś w wyższych partiach wzniesienia.
– Masz rację, ale jak chcesz to zrobić?
– Może oczyścimy drogę cantusem?
– No jasne… Tak, to może zadziałać.
Zastanawiam się czy zmęczenie i niepokój mogło wpłynąć na naszą zdolność oceny sytuacji. Tamten plan był równie brawurowy jak pomysł Mamoru, żeby wjechać na strome wzgórze na dziecięcych sankach. Wyczyściliśmy fragment drogi przed nami, tworząc mentalny obraz olbrzymiej szufli. Wyżłobiona w śniegu trasa wyglądała znacznie bardziej zachęcająco od oblodzonego urwiska, którym do tej pory szliśmy.
– W porządku, ruszajmy dalej!
Poszliśmy gęsiego wąską ścieżką. Uprzątnięty odcinek miał zaledwie jakieś czterdzieści lub pięćdziesiąt metrów długości, więc już po kilku krokach musieliśmy zatrzymać się, żeby odgarnąć więcej śniegu.
Wtedy usłyszeliśmy złowrogi, skrzypiący dźwięk.
– Niech to szlag! Lawina!
Wmurowało nas w ziemię. Gdy teraz o tym pomyślę, wyrąbaliśmy poziomą alejkę w poprzek stromej góry. Obsunięcie się śniegu nie było niczym dziwnym.
– Nadciąga!
– Rozdziel jej czoło!
Przekrzykiwaliśmy się wzajemnie. Przerażająca biała fala, pędziła w naszą stronę z zamiarem pogrzebania nas żywcem, lecz tuż nad naszymi głowami została rozbita na dwie połowy przez parę niewidzialnych klinów. Śnieg potoczył się w dół, opadając w dolinę błyszczącą chmurą.
Nie trwało to dłużej niż minutę, ale mieliśmy wrażenie, że upłynęła cała wieczność.
Lawina minęła nas zanim zdążyliśmy się zorientować. Większa część pokrywającego górę śniegu została zmieciona; pozostałe wysepki białego puchu co jakiś czas obsuwały się i ześlizgiwały po zboczu niewielkimi strużkami.
– Nic ci nie jest, Saki?
– Nie. A tobie?
– Ze mną wszystko w porządku.
Oboje wyobraziliśmy sobie dwuspadowy dach. Rozdzielenie pędzących na nas mas śniegu było lepszym rozwiązaniem niż próba siłowego zatrzymania lawiny. Na szczęście działanie naszych cantusów nie nałożyło się na siebie, więc wyszliśmy z tego bez szwanku. Mimo to potrzebowaliśmy dłuższej chwili, żeby się uspokoić i przestać trząść z przerażenia.
– Co cię nie zabije, to cię wzmocni… Jakie to cholernie prawdziwe. Spójrz – wskazał na czubek wzgórza.
Teraz, kiedy cały świeży śnieg zsunął się w dół, na wzgórzu pozostała jedynie wczorajsza, silnie zmrożona warstwa. Gdybyśmy celowo wywołali lawinę zanim jeszcze zaczęliśmy się wspinać, nasza wędrówka byłaby znacznie łatwiejsza. Nie było jednak sensu roztrząsać przeszłości.
Już po kilku chwilach odnaleźliśmy miejsce ukrycia sanek Mamoru a także, nieco wyżej, krzaki przy których zaczynała się wydeptana przez zwierzęta ścieżka.
– Już prawie jesteśmy.
Nie było żadnych śladów, wzdłuż których moglibyśmy pójść, ale Satoru dobrze wiedział, w którą stronę musimy się udać. Na myśl o ponownym spotkaniu z Marią, bezwiednie przyspieszyłam.
– Co jest? – Satoru stanął bez ostrzeżenia, przez co prawie na niego wpadłam.
– Nie zatrzymuj się tak gwałtownie!
– Nie widzę śniegowych chatek.
– Niemożliwe…
Rozejrzałam się po rzadkim lesie. Wydawało mi się, że jesteśmy w dobrym miejscu, ale nie miałam całkowitej pewności. To mogło być jeszcze kawałek dalej…
Mój wzrok padł na dwie wysokie sosny, stojące trzydzieści metrów przed nami.
– Tam! Były między tamtymi drzewami.
Uważnie przeszukaliśmy całą okolicę. Nie było śladu po kryjówce, ale coś przykuło moją uwagę. To były kupki śniegu, tkwiące wysoko na pniu.
– Ktoś zniszczył chatkę i wyrównał śnieg. – Satoru potarł podbródek, co oznaczało, że intensywnie myśli. – Dziwoszczur nie mógłby tego zrobić. Tu było tak wiele śniegu, że nie dałby rady go zgarnąć i rozrzucić po okolicy. Musiała to zrobić Maria lub Mamoru, wykorzystując cantus.
Poczułam lekką ulgę. Wiedziałam przynajmniej, że wszystko było z nimi w porządku, kiedy opuszczali to miejsce.
– Ale którędy poszli? – spytałam, ponownie rozglądając się dokoła. Nigdzie nie było widać śladów stóp ani sanek.
– Nie mam pojęcia. Wygląda na to, że upewnili się, że nikt nie zdoła ich wyśledzić.
– Myślisz, że zadali sobie trud by zatrzeć wszystkie ślady?
– Prawdopodobnie zostawili to dziwoszczurowi. Maria potrafi całkiem dobrze latać, nawet niosąc Mamoru.
Zaniemówiłam. Myślałam, że kiedy już tu dotrzemy, wszystko będzie dobrze. Uświadomiłam sobie wtedy, jak koszmarnie byłam naiwna.
– A może wrócili do domu? – spytałam z nadzieją.
– Gdyby tak było, nie musieliby zacierać śladów – Satoru szybko pozbawił mnie złudzeń.
Dokąd mogli pójść? Byłam bliska łez, ale zdołałam powstrzymać się od płaczu, bo nie chciałam okazać słabości przed Satoru.
– Musimy ich poszukać – powiedziałam, boleśnie świadoma tego, że nie mamy żadnego planu.
– Wiem, ale najpierw powinniśmy trochę odpocząć. Rozpalmy ognisko i przygotujmy obiad. Robienie czegokolwiek, umierając z głodu jest nienajlepszym pomysłem. – Satoru odgarnął śnieg z leżącej nieopodal kłody i otworzył swój plecak. Usiadłam obok niego, nieznacznie podniesiona na duchu.
Powrót do kajaków po naszych własnych śladach był olbrzymią stratą energii. Nie mogłam jednak narzekać. Nie zostało dużo czasu.
W miarę, jak schowane za chmurami słońce wędrowało na zachód, stawało się coraz ciemniej. Prawdopodobnie minęła już trzecia po południu. Śnieg właściwie przestał padać; jedynie od czasu do czasu na niebie pojawiał się pojedynczy płatek.
Nasze ślizgacze pruły przez ciemnoszarą wodę rzeki.
Przez ostatnie dwa lata nasze umiejętności sternicze znacznie wzrosły. Dzięki temu, a także dzięki konstrukcji łódek, zaprojektowanych specjalnie do szybkiej żeglugi, mogliśmy rozwinąć zawrotną prędkość. W pewnym momencie z pewnością przedostaliśmy się poza Świętą Barierę; ponieważ jednak lina nie rozciągała się nad wodą, nie zdołaliśmy wychwycić tej konkretnej chwili.
Nie wiedzieliśmy, gdzie dokładnie znajduje się punkt, w którym zamierzaliśmy dobić do brzegu, jednak bazując na zdolnościach orientacji Satoru udało nam się dostać mniej więcej tam, gdzie zamierzaliśmy. Łodzie były wyposażone w mapy, jednak nie mieliśmy czasu na ich przestudiowanie, więc skupiliśmy się na jak najszybszym dotarciu do celu.
– Myślę, że to dobre miejsce – krzyknął do mnie Satoru, wyhamowując łódkę.
– Schodzimy na ląd? – spytałam.
Satoru wskazywał na szeroką plażę, na północ od której rozciągała się ośnieżona równina. To była całkiem dobra lokalizacja na rozpoczęcie poszukiwań.
Zacumowaliśmy kajaki i zeszliśmy na brzeg. Przez całą drogę korzystaliśmy z cantusu, więc miałam wrażenie, że zaraz wyparuje mi mózg. Bardzo chciałam się zatrzymać i trochę odpocząć, ale nie było na to czasu. Założyliśmy narty i bezzwłocznie wyruszyliśmy w dalszą drogę. Wspięliśmy się na wzniesienie, szybko docierając na jego szczyt, skąd zjechaliśmy łagodnym stokiem, pozwalając grawitacji pchać nas w dół. Gdy dojechaliśmy do podnóża pagórka, pomknęliśmy naprzód, korzystając jedynie z siły naszych mięśni.
Po kilku minutach ból głowy zelżał, ale wytężony wysiłek fizyczny sprawił, że zaczęłam mieć problemy z oddychaniem. Dyszałam i sapałam, desperacko próbując zaczerpnąć jak najwięcej powietrza.
– Poczekaj… chwilę… – zdołałam z siebie wyrzucić, zatrzymując się.
Satoru zawrócił i cofnął się w moją stronę. – Wszystko z tobą w porządku? – zapytał.
– Tak… Po prostu potrzebuję chwili wytchnienia.
Osunęłam się na sypki śnieg i poczekałam, aż mój oddech się ustabilizuje. Chłodny wiatr dmuchał przyjemnie na rozgrzaną twarz, ale oziębiony pot stał się lepki i nieprzyjemny. Obłoczki pary uniosły się znad mojego ciała, gdy wysuszyłam go za pomocą cantusu.
– Postaraj się nie odwodnić – powiedział Satoru, nalewając mi do kubka herbatę ze swojego termosu.
– Dzięki – odparłam. Kiedy piłam, spojrzałam na Satoru. Po raz pierwszy dostrzegłam jaki jest uczynny i odpowiedzialny.
– Na co tak patrzysz?
– Tak tylko sobie pomyślałam, że jesteś bardzo miły.
Satoru gwałtownie się odwrócił.
– Hej, myślisz, że ich odnajdziemy?
– Na pewno – odparł z przekonaniem, odwzajemniając moje spojrzenie. – To nasza jedyna szansa, żeby ich uratować, racja?
– Tak.
– I właśnie dlatego zaszliśmy aż tutaj i… Hej, co się dzieje?
Zamarłam z kubkiem uniesionym do ust.
– Nie odwracaj się. Około stu metrów za tobą… Coś stoi na wzgórzu.
– Co to jest?
– Wydaje mi się, że dziwoszczur.
Widziałam jedynie szary cień, więc nie miałam pewności. To z pewnością nie był niedźwiedź ani małpa, ale sylwetka była zbyt niska na ludzką. Nie przychodziło mi na myśl żadne inne stworzenie tego wzrostu, które mogłoby żyć w okolicy.
Satoru zrobił użytek ze swojego specjalnego talentu i stworzył w powietrzu lewitujące lustro o powierzchni jakichś trzydziestu centymetrów kwadratowych a następnie ostrożnie wycelował je w kierunku znajdującego się za nim pagórka.
– Widzę go – odparł cichym, niskim głosem.
– Możemy go złapać?
– Jest za daleko. Musimy się przybliżyć.
Niespodziewanie słońce wyłoniło się zza chmur a jeden z promieni odbił się od lustra. Cień natychmiast zniknął.
– Zauważył nas – westchnął rozgoryczony Satoru.
– Musimy go schwytać!
Pomknęliśmy przez śnieg. Dzięki krótkiej przerwie wystarczająco zregenerowałam siły, przynajmniej na razie. Z pewnością nie dalibyśmy rady złapać dziwoszczura, gdybyśmy poruszali się tak nieśpiesznie jak dotychczas. Wspomagając się cantusem, żeby napędzić narty, pobiegliśmy najszybciej, jak się dało.
W mgnieniu oka przemierzyliśmy otwartą polanę i zaczęliśmy wspinać się na wzniesienie.
– Z jakiej on jest kolonii?
– Kto wie? Ale to chyba nie Squonk, prawda?
Dotarliśmy na szczyt, lecz po dziwoszczurze nie było ani widu ani słychu. Nie mógł uciec dalej w tak krótkim czasie. Pospiesznie przeszukaliśmy ziemię w poszukiwaniu śladów.
– Tam!
Na drugim końcu pagórka widniały odciśnięte w śniegu odciski łap.
– Tędy! – zarządziłam i bezzwłocznie ruszyłam wzdłuż nich.
– Stój! – wrzasnął Satoru.
– Co? – spytałam, odwracając się. W tym samym momencie poczułam, jak tracę grunt pod stopami. Zdawało mi się, że pomału opadam, przebijając się przez śnieg.
Głos Satoru dochodził z bardzo, bardzo daleka.
Wszystko okryła ciemność.

Otworzyłam oczy. Nade mną znajdowało się plecione, bambusowe sklepienie. Służący za źródło światła papierowy lampion rzucał na sufit migotliwy cień. Znajdowałam się w niewielkim pomieszczeniu, leżąc na cienkim futonie. Obok mnie, na niewielkim palenisku płonął ogień, nad którym zwisał czajnik pełen bulgoczącej wody.
– Saki.
Głos Satoru. Odwróciłam się w jego stronę.
– Co się stało?
Satoru uśmiechnął się; najwyraźniej znaczyło to, że poczuł dużą ulgę. – Weszłaś na nawis śnieżny – odparł.
– Na co?
– Na nawis. To śnieg nagromadzony w pobliżu skalnego urwiska. Z góry wygląda jak normalne podłoże, ale tak naprawdę pod spodem niczego nie ma, więc gdy się na niego nastąpi, wpada się w przepaść.
– Spadłam aż na sam dół?
– Nie, zdołałem cię zatrzymać, zanim uderzyłaś o ziemię, więc chyba nie odniosłaś żadnych obrażeń. Mimo to martwiłem się, bo się nie budziłaś.
Poruszyłam lekko nogami i rękami. Zdawało się, że wszystko z nimi w porządku. Szok, który przeżyłam, sprawił, że czułam się strasznie zmęczona. Chciałam jedynie się przespać.
– Co to za miejsce?
– Zgadnij. Zaskoczę cię. Jesteśmy tam, gdzie chcieliśmy się dostać.
– Nie żartuj… Poważnie? To kolonia Łowików?
– Tak. Ta chatka nie jest zbyt duża, ale to tylko ich dom gościnny.
Satoru wyjaśnił, że dziwoszczur, którego ścigaliśmy był jednym z żołnierzy Łowików. Kiedy zobaczył, że spadam, szybko pognał złożyć raport dowództwu. Kolonia wysłała oddział ratunkowy, który mnie tu zaniósł.
– Czyli widziałeś się już ze Squealerem?
– Tak. Tyle, że ostatnio awansował i nosi teraz inne imię.
– Dzięki niebiosom, obudziłaś się – odezwał się ktoś stojący na zewnątrz pomieszczenia.
– Squealer!
Dziwoszczur, który wszedł do pokoju nie różnił się wyglądem od swoich pobratymców, jednak od razu poznałam jego głos. Dwa lata temu nosił podniszczoną zbroję, jednak teraz miał na sobie wygodną szatę z niedźwiedziego futra.
– Dawno się nie widzieliśmy, bogowie.
– W rzeczy samej. Dobrze ci się wiodło przez ten czas?
– Tak, dziękuję wam… Ostatni okres obfitował w szanse okazania bogom mojego oddania. Uhonorowano mnie poprzez nadanie mi najszlachetniejszego z imion – odparł, wypinając dumnie pierś.
– Co to za imię?
– Teraz jestem Yakomaru. Zapisuje się to znakami oznaczającymi „dzikiego lisa”.
Wyglądało na to, że Squealer… Yakomaru naprawdę awansował. Zważywszy, że był raczej strategiem aniżeli wojownikiem, zawarte w jego nowym imieniu słowo „lis” pasowało wręcz idealnie, kontrastując z „wilkiem”, będącym częścią przydomka Kiroumaru.
– W ciągu ostatnich dwóch lat kolonia Łowików nie szczędziła wysiłków, żeby się odbudować. Był moment, że nasze przetrwanie wisiało na włosku, jednak połączyliśmy się z kilkoma okolicznymi koloniami i teraz nasza liczebność sięga osiemnastu tysięcy osobników. To wszystko było możliwe tylko dzięki boskiemu wstawiennictwu…
– Z przyjemnością posłuchamy później o życiu kolonii, ale teraz mamy sprawę nie cierpiącą zwłoki – powiedział Satoru, przerywając już na samym początku coś, co zanosiło się na wyjątkowo długi wywód. – Potrzebna nam twoja pomoc.
– Ależ oczywiście – zgodził się Yakomaru zanim jeszcze zdążyliśmy wyjaśnić mu, o co chodzi. – Możecie liczyć na waszego sługę Yakomaru. Zawszę będę gotów położyć swoje życie na szali, żeby wspomóc dwoje bogów, którym jestem tyle dłużny…
Pomyślałam, że jest aż zbyt skwapliwy do pomocy, jednak tym razem takie zapewnienie było dokładnie tym, co chciałam usłyszeć.
– Gdzie znajduje się kolonia Trociniarek Czerwic? – spytałam, przechodząc prosto do sedna.
– Jakieś cztery lub pięć kilometrów na północny zachód stąd. Nie są stowarzyszeni z kolonią Olbrzymich Szerszeni i odmówili dołączenia do naszej koalicji… To jedna z kilku pozostałych niezależnych kolonii. – W jego oczach pojawił się dziwny błysk. – Jakież to sprawy mogą sprowadzać was do Trociniarek Czerwic?
Spojrzeliśmy na siebie z Satoru. Potrzebowaliśmy pomocy Yakomaru, lecz oznaczało to, że, chcąc nie chcąc, musimy podzielić się z nim kilkoma informacjami.
– Szukamy naszych przyjaciół… – zaczął Satoru, próbując przedstawić naszą sytuację w taki sposób, by wyjawić jedynie tyle szczegółów, ile było konieczne.
– Rozumiem! Czyli najszybszą metodą będzie odnalezienie osobnika o imieniu Squonk. Jutro z samego rana wyruszymy w stronę kolonii Trociniarek Czerwic i…
– Wolelibyśmy wyruszyć teraz.
– Jestem świadomy waszej determinacji w tej kwestii, jednak nocna wędrówka ośnieżonymi ścieżkami jest niebezpieczna. Obawiam się także, że Trociniarki Czerwice mogłyby uznać nasze nadejście za atak na swoją kolonię. Do wschodu zostały tylko cztery, może pięć godzin. Zalecałbym, żebyście zaczekali.
Byłam zdumiona faktem, że jest aż tak późno. Spojrzałam na Satoru, który skinął głową, zgadzając się na opóźnienie naszej wyprawy do poranka.
– Przygotowaliśmy dla was prosty posiłek. Nie jest specjalnie wystawny, ale mam nadzieję, że będzie wam smakował – powiedział Yakomaru. Na jego sygnał do pokoju weszły dwa dziwoszczury niosące lakierowane tace.
Przypomniał mi się ryżowy kleik, który jedliśmy przed dwoma laty w obozowisku Olbrzymich Szerszeni. Tym razem otrzymaliśmy rozgotowany ryż, zupę miso z łopianem, kolokazją i innymi ziołami, grillowaną rybę oraz bliżej niezidentyfikowane suszone jedzenie. Poza ostatnim, które okazało się pozbawione smaku i twarde jak stara podeszwa, posiłek był całkiem dobry.
Yakomaru został z nami, zarzucając nas pytaniami. Oczywiste było, że pod przykrywką uprzejmej rozmowy chce z nas wyciągnąć jak najwięcej informacji; trochę mnie to irytowało. Kiedy skończyliśmy się posilać, postanowiłam o coś go poprosić.
– Dwa lata temu także przybyliśmy tu w środku nocy, prawda?
– Tak, tak. Bardzo mile wspominam tamten dzień. Jednak, żeby być dokładnym – to nie było tutaj.
– Wtedy złożyliśmy wizytę królowej, mimo, że było bardzo późno. Teraz też chciałabym się z nią przywitać.
Z jakiegoś powodu Yakomaru sprawiał wrażenie skonsternowanego.
– Och… Oczywiście – powiedział. – Przypuszczam, że królowa teraz odpoczywa, ale mimo to możemy do niej pójść. Jeśli sobie życzycie, po drodze mogę oprowadzić was po kolonii. Zaszły u nas diametralne zmiany.
Wyszliśmy za nim z budynku dla gości i podążyliśmy w głąb kolonii. To, co ujrzeliśmy wprawiło nas w osłupienie.
Dwa lata temu praktycznie wszystkie dziwoszczury żyły pod ziemią, a jedynymi budowlami na powierzchni były tamte niewielkie obronne struktury, przypominające mrowiska. Teraz jednak wszędzie wokół wyrastały niezliczone małe budyneczki, przez co kolonia wyglądała jak małe miasteczko.
Największa część domków miała kształt ogromnych grzybów. Yakomaru wyjaśnił, że powstają na bazie szkieletu z łodyg bambusa lub drewnianych desek, który następnie pokrywa się gliną bądź przetworzonym obornikiem. W owalnych drzwiach i oknach chatek paliły się światła.
– Ponieważ z natury jesteśmy podziemnymi stworzeniami, każdy domek łączy się z siecią tuneli.
Oprócz zwykłych domostw były tam też przeróżne fabryki, kuźnie, zakłady tkackie, barwierskie i papiernicze. Wszystkie roiły się od pracujących na nocnej zmianie robotników. W samym sercu kolonii znajdowała się nawet wytwórnia cementu. Ściągany aż ze zboczy góry Tsukuba wapień był rozbijany, mieszany z gliną i wypalany w wysokich temperaturach. Następnie mieszano go z gipsem i raz jeszcze ścierano na proszek, uzyskując cement. Żeby uzyskać zaprawę murarską bądź beton dodawano jeszcze piasku albo żwiru.
– A oto pierwszy budynek, który wznieśliśmy w całości z betonu – powiedział Yakomaru, wskazując na centralnie położoną budowlę.
To była okrągła konstrukcja z płaskim dachem, mająca około trzydziestu metrów średnicy. Mogłam jedynie wpatrywać się w nią z oniemieniem. Od budynku biła dostojność typowa dla budowli wznoszonych w czasach starożytnej cywilizacji.
– To hala obrad kolonii – dodał z dumą Yakomaru. – Sześćdziesięciu reprezentantów naszej osiemnastotysięcznej populacji omawia tu wszystkie sprawy i podejmuje decyzje.
Jeszcze przed dwoma laty całe życie kolonii skupiało się wokół królowej. Zachodziłam w głowę jak to możliwe, że w tym krótkim czasie dokonały się tak drastyczne zmiany.
– Co stało się z gniazdem?
Po usłyszeniu tego pytania, ton jego głosu stał się bardziej ponury.
– Jak widzicie, przenieśliśmy większość naszych prac na powierzchnię. W związku z tym nieunikniona była pewna… rekonstrukcja gniazda – powiedział. – Do tego, kiedy dołączyły do nas inne kolonie, każda przywiozła ze sobą własną królową, więc musieliśmy zgromadzić je wszystkie w jednym miejscu.
– Chodźmy więc. Musimy zapytać królową też o to, co sądzi o naszym planie na jutro.
– Jak sobie życzycie. Jednak o wszystkich sprawach kolonii decyduje teraz powszechne zgromadzenie. W tym przypadku ja, Yakomaru, będę was reprezentował i wezmę na siebie całą odpowiedzialność za…
– Jasne, jasne – prychnął Satoru. – Chcemy po prostu się z nią przywitać.
Siedziba królowych okazała się straszną ruderą. Była dość duża, ale jej ściany były zrobione z utwardzonego błota a dach pokrywała zwykła słoma. Bardziej przypominała oborę niż cokolwiek innego.
Kiedy ciężkie wrota się uchyliły, powitał nas okropny smród.
Pamiętałam, że podczas naszej poprzedniej wizyty w gnieździe unosił się ostry, zwierzęcy odór. Ta woń różniła się jednak od wspomnianej – była mniej nieznośna i dało się w niej wyczuć delikatny aromat środka odkażającego, co w efekcie dawało jednak dziwnie nieprzyjemny zapach.
Mówiąc dokładniej, stare gniazdo cechował niezwykle silny zapach życia. W tym budynku pachniało natomiast jak w szpitalu do którego wrzucono cały zapas kompostu z Farm Lotosu. To była nienaturalna woń choroby.
Pomieszczenie, w którym się znaleźliśmy było długie i prostokątne. Przez całą jego długość biegł centralnie położony pasaż, po bokach którego ciągnął się rząd solidnych, drewnianych zagród, jednak było zbyt ciemno, by dało się dostrzec co znajduje się wewnątrz nich. Podobieństwo do obory stało się jeszcze bardziej uderzające.
Wyczuwałam obecność wielu dużych stworzeń. Zaczęły się wiercić, gdy wyczuły nasz zapach, jednak nie wydawały żadnych innych dźwięków. Do naszych uszu nie dotarła nawet pojedynczy jęk czy westchnięcie, jednak wśród cichego szelestu dało się wyłapać pobrzękiwanie łańcuchów.
Spojrzałam z zaskoczeniem na Yakomaru, jednak jego twarz skryta była w mroku, więc nie mogłam stwierdzić, jakie emocje się na niej malują.
– Tu mieszka nasza królowa – oznajmił, zatrzymując się przed jednym z boksów.
– Wasza wysokość, minęło dużo czasu. Nazywam się Saki, kiedyś już się spotkałyśmy – powiedziałam cicho.
Nie uzyskałam żadnej odpowiedzi.
– Wejdźcie, proszę. – Yakomaru otworzył drzwi zagrody i żwawo wmaszerował do środka. Nieśmiało poszliśmy za nim. Dziwoszczur podniósł wysoko niesioną lampę, tak, że jej światło padło na skuloną w kącie królową.
Ujrzeliśmy znajome blade, pomarszczone ciało z krótkimi kończynami, przypominające gigantyczną gąsienicę.
Usłyszeliśmy ciche sapanie, przypominające dźwięki pracujących miechów. To był miarowy oddech kogoś pogrążonego we śnie.
Poczułam ulgę. Królowa po prostu spała. To nie było niczym dziwnym; w końcu już dawno minęła północ.
Delikatnie dotknęłam brzucha monarchini, uważając, żeby jej nie zbudzić. Poruszał się spokojnie w górę i w dół wraz z oddechem, tak, jak u większości dużych zwierząt.
– Śpij spokojnie.
Kiedy przechodziliśmy obok królowej, pogładziłam jej głowę. Na czole wyczułam dziwne zgrubienie. Władczyni się nie obudziła.
– Ostrożnie – powiedział zaniepokojony Satoru. – Może ugryźć nawet przez sen.
– Nic się nie stanie. Zorientuję się, jeśli zacznie się budzić.
Gdy to mówiłam, moja ręka przypadkowo osunęła się i trąciła oko królowej. Momentalnie odskoczyłam, odsuwając dłoń. Głowa monarchini zadrżała, ale oprócz tego nie było żadnej innej reakcji.
Poczułam nagły przypływ przerażenia. To oko, które właśnie uderzyłam…
– Skieruj tu światło! – rozkazałam.
Yakomaru wahał się przez chwilę, ale w końcu powoli się odwrócił.
Oczy królowej były otwarte. Nie spała. Jej źrenice były jednak zwężone, a wzrok pozbawiony był dawnego, inteligentnego błysku. Nie, było nawet gorzej. Gałki oczne władczyni były wysuszone; prawdopodobnie była ślepa. Szeroko otwarte usta ujawniały rząd kłów większych niż u przeklętych kotów; służące za posłanie siano nasiąkło kapiącą z nich nieustannie śliną.
Wyrwałam latarnię z rąk Yakomaru i zbliżyłam się do królowej. Po prawej stronie jej czoła widniała pooperacyjna blizna w kształcie litery V. Wybrzuszenie, które wcześniej wyczułam okazało się rzędem grubych szwów.
– Co to jest, do diabła? – zapytał zniesmaczony Satoru.
– Nie mieliśmy innego wyboru – odparł Yakomaru z przygnębieniem.
– Nie mieliście wyboru?! Co wyście zrobili królowej?!
Nasze krzyki niosły się echem po całym pomieszczeniu; szelest siana i terkot łańcuchów również przybrał na sile.
– Wszystko wyjaśnię. Wyjdźmy na zewnątrz.
Opuściliśmy budynek. Lodowaty wiatr sprawił, że przemarzłam do kości, ale wywiał paskudny smród, który do mnie przylgnął.
– Nie mieliśmy zamiaru potraktować jej tak okrutnie… Jakby nie patrzeć, to w końcu matka całej kolonii.
– W takim razie czemu to zrobiliście? – spytałam, przybliżając się do niego. Momentalnie, jakby znikąd, pojawiło się kilku żołnierzy, którzy od razu nas otoczyli. Yakomaru odprawił ich prostym ruchem głowy.
– Nie wyczuliście tego, kiedy ostatni raz się z nią widzieliście? Już od jakiegoś czasu królowa była psychicznie niestabilna.
– Tak… Zauważyłam to.
– We wszystkich koloniach królowe posiadają władzę absolutną. Nasza monarchini zawsze miała despotyczne skłonności, ale w miarę jak jej stan psychiczny się pogarszał, stawała się coraz brutalniejsza. Bez żadnej przyczyny atakowała niewinnych służących, regularnie ich raniąc i zabijając. Gdyby tego było mało, ogarnięta przybierającą na sile paranoją, w pewnym momencie wydała wyrok śmierci na wszystkich ministrów pracujących w pocie czoła nad odbudową społeczności po ataku Ziemnych Pająków. Gdybyśmy nie przerwali tego szaleństwa, wyginięcie całej kolonii byłoby zaledwie kwestią czasu.
– I to dlatego wy… – Satoru chciał coś powiedzieć, ale nagle zamilkł.
– Przysięgaliśmy bezwarunkową lojalność kolonii i królowej. Nie jesteśmy jednak narzędziami, które można wyrzucić. Inteligencją ustępujemy jedynie rządzącym tą planetą bogom i różnimy się od innych gatunków społecznych, takich jak mrówki czy pszczoły. Dlatego też, wszyscy, którzy podzielali ten pogląd i troszczyli się o przyszłość kolonii, z własnej woli zebrali się i stworzyli nowe stronnictwo.
– Stronnictwo?
– Tak. Musieliśmy stworzyć unię zdolną do prowadzenia negocjacji z królową. Chcieliśmy jedynie bronić swoich najbardziej podstawowych praw, jednak ona wpadła w straszliwy gniew. Potraktowała nasze działania jako akt zdrady… Nastał poważny kryzys, więc, choć z ogromną niechęcią, musieliśmy podjąć taką a nie inną decyzję.
– Decyzję…? Połączyliście siły i okaleczyliście królową. Nie lepiej byłoby po prostu ją zabić? – zapytał Satoru.
– Nie. Nie chcieliśmy całkowicie pozbawić jej władz umysłowych. – Yakomaru pokręcił głową. – Przeprowadziliśmy jedynie lobotomię czołowego płata. Po operacji poziom jej agresji znacząco się obniżył i stała się bardzo uległa. Nadal rodzi dzieci, przyczyniając się do rozwoju kolonii. Jestem pewien że jest teraz dużo szczęśliwsza niż wtedy, kiedy była spętana przez chorobę umysłową… Jednakże, jako, że nigdy wcześniej nie przeprowadzaliśmy podobnej procedury, popełniliśmy kilka błędów w zakresie zachowania należytej higieny. Krótko po zabiegu królowa nabawiła się zapalenia mózgu, co znacznie zmniejszyło jej zdolności intelektualne.
– To okropne… – wyszeptałam.
– Nie dziwię się, że tak myślicie. To przykre. – Yakomaru spojrzał na nas oskarżycielsko. – Czy wszystkie inteligentne istoty nie powinny mieć równych praw? Tak jest napisane w książkach, które otrzymałem od bogów. To podstawowa zasada demokracji.
Spojrzeliśmy na siebie z Satoru. Oboje byliśmy osłupieni. Nigdy nie pomyślałabym, że kiedykolwiek usłyszę podobne słowa z ust któregoś z tych stworów.
– Nawet jeśli wasza królowa była despotką, to co z pozostałymi? Czy naprawdę musieliście zamknąć je w tamtej oborze jak zwykłe zwierzęta?
– Wszystkie kolonie, które się do nas przyłączyły w pewnym stopniu zmagały się z takim samym problemem. Tylko królowe mogą się rozmnażać, więc ich istnienie jest dla nas niezbędne. Nie znaczy to jednak, że mają one prawo traktować całe kolonie jak swoją własność. Królowa ma być odpowiedzialna tylko za rozród; wysiłki intelektualne takie jak formowanie rządu czy dowodzenie armią są powierzane tym, którzy mają ku temu najlepsze predyspozycje. To są podwaliny nowej kolonii Łowików.
Dwie największe w tamtym czasie grupy, Łowiki i Olbrzymie Szerzenie, bazowały na zgoła odmiennych ideologiach. Kolonia Olbrzymich Szerszeni, licząca wtedy najwięcej, bo ponad trzydzieści tysięcy osobników, była dowodzona przez generała Kiroumaru, który pomimo swojej pozycji był bezwzględnie lojalnym w stosunku do królowej konserwatystą, stojącym na straży tradycyjnej struktury społecznej. Jak wszystkie tradycjonalistyczne kolonie, Olbrzymie Szerszenie pozostawały na stanowisku, że królowej należy się pełnia władzy.
Z drugiej strony, Łowiki, łącząc się w bardzo niekonwencjonalny sposób z innymi koloniami, poświęciły czystość linii rodowej, jednak w zamian błyskawicznie urosły w siłę. Konserwatywne kolonie postrzegały je jako heretyków i straciły do nich zaufanie.
– Rozumiem… No cóż, nie mieliśmy zamiaru wtrącać się w wasze sprawy – oznajmił Satoru, przeciągając się. – Jestem trochę zmęczony. Prześpimy się do świtu.
– Jak sobie życzycie. Natychmiast każę przygotować łóżka. – Oczy Yakomaru błyszczały w ciemności upiornym, zielonkawym blaskiem.

Wróciliśmy do domu dla gości. Kiedy Yakomaru sobie poszedł, Satoru rozpalił ogień na palenisku i usiadł przy nim, żeby ogrzać sobie stopy.
– Nie podoba mi się to – westchnął głośno. – Naprawdę bardzo mi się to nie podoba.
– Dlaczego?
– Ta kolonia, Squealer… Yakomaru. To wszystko jest naprawdę śliskie. To co mówią zdaje się kompletnie nie odpowiadać temu, co myślą. Nie potrafię im zaufać.
– Ale jeśli chcemy odnaleźć Marię i Mamoru, potrzebujemy ich pomocy.
– To prawda – odparł. Nadal wyglądał na bardzo zatroskanego. – Widziałaś jednak, co zrobili królowej, swojej rodzonej matce! Jak można było dopuścić się czegoś tak okropnego?
– Wiesz, to nie tak, że mnie to nie zaszokowało… – Wzdrygnęłam się na samo wspomnienie pustki we wzroku monarchini. – Jednak, niezależnie od tego jak elokwentne są dziwoszczury, to w końcu nadal tylko zwierzęta. Nieważne jak bardzo ich emocje przypominają nasze, one nie są takie jak my. W tym, co powiedział Yakomaru była pewna logika. Zrobili po prostu to, co musieli zrobić, żeby przetrwać.
– Brzmisz, jakbyś ich broniła.
– Nie bronię – odparłam, prostując się. – Czy ludzie nie przenoszą zawsze swojego systemu wartości na zwierzęta? Mówimy na przykład, że mają one miły charakter albo że matki poświęcają się dla dobra dzieci, lecz to nie do końca prawda. Czytałam starożytne książki dotyczące zachowań zwierząt.
Ponieważ moja matka była bibliotekarką, przypuszczalnie miałam znacznie większe szanse na dorwanie się do zakazanych tomów niż ktokolwiek inny.
– A zawarta w nich wiedza bywa naprawdę zaskakująca – kontynuowałam. – Weźmy na przykład hipopotamy. W ilustrowanych książeczkach dla dzieci, jakie czytaliśmy w Szkole Harmonii były obrazki tych zwierząt gromadzących się w krąg wokół swojego martwego towarzysza, rzekomo po to, żeby go opłakiwać. W rzeczywistości hipopotamy to wszystkożerne zwierzęta które otaczają gromadą martwe osobniki tylko po to, żeby się nimi pożywić.
– Fakt, też o tym wiem.
– Najgorsze są jednak kangury. Wszyscy myślimy, że trzymają w swoich torbach młode po to, żeby je chronić.
– No i?
– Gdy kangurzyca jest ścigana przez drapieżnika, wyrzuca swoje dziecko, żeby napastnik się nim zajął, dając jej szansę na ucieczkę.
Satoru zmarszczył czoło.
– Podobnie zachowują się minoshiro – zauważył. – Tyle, że one są chyba jeszcze okropniejsze, bo pozbywają się części własnego ciała.
– Dlatego właśnie uważam, że ocenianie dziwoszczurów przez pryzmat ludzkiej etyki jest błędem.
SSatoru klasnął w dłonie.
– Hmm… Nie to miałem na myśli, mówiąc, że nie podoba mi się ich zachowanie. Bardziej chodzi mi o to, że wydają się wręcz zbytnio podobne do ludzi.
– To prawda, że nie istnieje żaden podobny do nich gatunek zwierząt.
Satoru wyjrzał za drzwi, upewniając się, że nikt nie podsłuchuje nas z zewnątrz.
– Odnoszę dziwne wrażenie, że próbują zastąpić ludzi – powiedział. – W Kamisu 66 nie ma zbyt wielu betonowych budynków. Kiedy zobaczyłem ich fabryki, jedyną myślą jaka przyszła mi do głowy było to, że mają zamiar przywłaszczyć sobie kulturę, którą my odrzuciliśmy.
– Zastanawiam się, gdzie Yakomaru zdobył całą tą wiedzę. Mówił, że gdzieś o tym przeczytał. – Pytanie, które teraz wypowiedziałam na głos, dręczyło mnie już długi czas.
– Ale to niemożliwe, żeby trafił na książkę, która wyjaśniłaby wszystko, co chciał wiedzieć.
– No więc skąd to wie?
– To tylko domysły, ale przypuszczam, że mógł złapać fałszywego minoshiro. Możliwe, że ich hipnoza świetlna nie działa na dziwoszczury.
Im dłużej rozmawiałam na ten temat z Satoru, tym większe czułam przerażenie. Samo istnienie dziwoszczurów zawsze uważałam za złowrogie i niepokojące, jednak dopiero teraz dotarło do mnie, jak poważna jest to kwestia.
– Dziwoszczury nie planują chyba zająć miejsca ludzi, prawda?
– To raczej niemożliwe, czyż nie? Przecież tylko nasza dwójka byłaby w stanie zetrzeć na proch całą kolonię.
Nie sposób było odmówić mu racji. Niezależnie od tego, jak bardzo dziwoszczury rozwinęłyby swoją kulturę, nie mogło być mowy o tym, by zdołały przeciwstawić się ludziom posiadającym cantus. Poza tym, w końcu to nasza moc była tym, co doprowadziło już raz do upadku wysoko rozwiniętej cywilizacji, Mimo to nie potrafiłam jednak pozbyć się dziwnego uczucia niepokoju.
– Hej, jak myślisz, co by się stało z człowiekiem, gdyby Yakomaru zrobił z nim to samo co z królową?
Satoru zmarszczył brew.
– Myślę, że stałby się równie upośledzony jak ona… Wiem jednak do czego zmierzasz. Gdyby udoskonaliły swoją technikę, mogłyby stworzyć ludzi, którzy pozostawaliby pod ich kontrolą.
Poczułam zimny dreszcz.
– To byłaby… Coś takiego to byłaby prawdziwa katastrofa.
– Nie, nie wydaje mi się – odparł Satoru. – Płat czołowy odpowiada za naszą wolę i kreatywność, co oznacza, że steruje także cantusem. Ktoś, komu odebrano by wolną wolę i wyobraźnię, nie mógłby w ogóle użyć swojej mocy. Myślę, że nie trzeba się tym przejmować.
W tym miejscu przerwaliśmy konwersację, postanawiając poświęcić kilka kolejnych godzin na choć odrobinę snu. Ja miałam wcześniej okazję, żeby się wyspać, lecz o Satoru nie można było powiedzieć tego samego.
Kiedy opadłam na przygotowane przez dziwoszczury posłanie, przez mój umysł przetoczyła się seria koszmarnych myśli. Podobnie jak Satoru, od samego naszego przybycia do kolonii Łowików miałam wrażenie, że dzieje się tu coś bardzo złego.
Zanim jednak zdążyłam dociec konkretnej przyczyny mojego niepokoju, pogrążyłam się w mrokach snu.

poproz2nasroz2