Rozdział 4

Rozdział 4

– Uciekajmy – powiedział Satoru.
– Dokąd?
– Dokądkolwiek, w każdym razie jak najdalej od gniazda. – Satoru wstał i wyjrzał na zewnątrz naszej sypialni. – Saki, pamiętasz którędy tu przyszliśmy? Droga była dość skomplikowana.
– Może. Pamiętam to trochę jak przez mgłę, więc nie mam pewności…
Próbowałam przypomnieć sobie sekwencję skrętów i korytarzy, które przywiodły nas tutaj z kwater królowej.
– Nie dam rady. Pamiętam, że najpierw skręciliśmy w lewo, ale kierunki, które wybieraliśmy później, kompletnie mi się pomieszały.
Moja zdolność orientacji nigdy nie należała do najlepszych. Nie jest tak źle, kiedy przeszłam już daną drogę kilka razy, lecz nawet w takim przypadku wciąż bywam zdezorientowana, gdy muszę pójść nią wstecz.
Satoru skrzyżował ramiona, próbując z całych sił wygrzebać z pamięci przebieg naszej wędrówki.
– Nie było wielu rozwidleń. Najbardziej skomplikowane było miejsce, gdzie korytarz rozdzielał się na trzy kolejne. Na pierwszym skrzyżowaniu poszliśmy w lewo, później w prawo, a potem… no właśnie, którędy?
– Przypominam sobie coś jeszcze. Na całym przebiegu nasza ścieżka prowadziła lekko w dół.
Zapamiętałam to, ponieważ odniosłam przez to wrażenie, że jesteśmy prowadzeni w głąb piekieł.
– Och, naprawdę? Hmm… Na pewno ani razu nie szliśmy w górę? – Satoru chwycił moją dłoń. – No to po prostu teraz zmierzajmy w stronę powierzchni. Jeśli droga zacznie opadać, zawrócimy do ostatniego rozwidlenia i wybierzemy drugi korytarz.
– Ale nie wszystkie ścieżki wiodące w górę muszą być właściwe, racja? – zauważyłam oczywistą niedoskonałość planu.
– Tak, ale nawet jeśli nie odtworzymy wiernie drogi, którą tu przyszliśmy, to dopóki będziemy szli w górę, w końcu wydostaniemy się na powierzchnię, prawda?
Zachodziłam w głowę, czy możemy być tak beztroscy. Zaczęłam się zastanawiać czy Satoru ma rację i czy damy w ogóle radę odtworzyć naszą drogę w tym mroku. Może gdybyśmy mieli linę lub coś podobnego… Nawet Tezeusz miał ze sobą kłębek nici Ariadny, który prowadził go przez labirynt Minotaura.
– Hej, czy nie możemy po prostu zawołać dziwoszczurów i powiedzieć im, że chcemy wyjść na zewnątrz? No bo jeśli zabłądzimy…
Satoru przybliżył się do mnie.
– Nie możemy im wyjaśnić, czemu chcemy odejść, prawda? I tak samo nie potrafimy przewidzieć ich reakcji, kiedy zorientują się, że nie mamy cantusu.
Wytężyłam słuch, ale nigdzie w pobliżu nie słyszałam odgłosów dziwoszczurów. Wyglądało na to, że tuż przed świtem są najmniej aktywne. Korytarze były jednak jeszcze ciemniejsze niż nasz pokój, sprawiając wrażenie zatopionych w atramencie. Nie mogłam zdobyć się na odwagę by zrobić krok na zewnątrz.
– Ej, czy to nie jest trochę dziwne? – spytałam.
– Niby co? – Satoru chrząknął ze zniecierpliwieniem. – Nie ma tu nic dziwnego.
– Dlaczego wewnątrz sypialni jest jaśniej niż poza nią?
Zatrzymał się w pół kroku, wyglądając na zaskoczonego. Nie myliłam się, Mimo, że było to ledwie dostrzegalne, wewnątrz izby dało się zobaczyć ruch, podczas gdy na zewnątrz panowały zupełne ciemności.
– Masz rację… No tak. Gdzieś tutaj musi być źródło światła!
Rozglądaliśmy się, ale nie udało nam się niczego znaleźć.
Satoru wciąż ściskał odebraną Ziemnym Pająkom włócznię, jakby była najcenniejszą rzeczą na świecie. Kiedy upewnił się, w którym miejscu stoję, zaczął szturchać bronią ściany pokoju. Po kilku chwilach na jej grocie pojawił się świecący punkcik.
– Co to było?
Pomału przeszłam w głąb jaskini. Wyglądało na to, że z góry pada słabe światło. Uniosłam wzrok i westchnęłam.
Przez ogromną szczelinę wyłupaną w suficie widziałam gwiazdy błyszczące wysoko na niebie.
– Powierzchnia? Czy to droga na zewnątrz?
– Nie… To nie są gwiazdy – wyszeptał z niedowierzaniem Satoru. – Wyglądają jak one, ale wcale nie migocą. Co to jest, u diabła?
Satoru zamachnął się w kierunku szmaragdowozielonych świetlnych drobinek. Pomyślałam, że to niemożliwe, by ich dosięgnął, ale ku mojemu zdziwieniu włócznia bez trudu musnęła sufit, powodując, że światełka zadrżały.
Pomału cofnął broń. Wydawało mi się, że na grocie pozostanie kilka błyszczących punkcików, ale zamiast tego z ostrza zaczęły skapywać krople gęstej cieczy.
Satoru dotknął brei palcami. – Jest strasznie lepka. Chcesz sama sprawdzić?
Pokręciłam głową. Tym, co świeciło z sufitu, były udomowione przez dziwoszczury robaczki świętojańskie.
Pierwsze wzmianki o tych insektach pojawiały się już w starożytnych czasach, kiedy to odnaleziono je w jaskiniach Australii i Nowej Zelandii. Pomimo, że nazywa się je robaczkami, znacznie bliżej spokrewnione są z muchami czy komarami. Ich larwy gnieżdżą się na sufitach, gdzie za pomocą lepkich kulek śluzu polują na inne owady, które następnie zjadają. Światło, które emitują służy do wabienia ofiar, a odbijając się od śluzowych kuleczek sprawia jednocześnie wrażenie galaktyki zbudowanej ze szmaragdowych gwiazd.
Robaczki świętojańskie nie były w Japonii rodzimym gatunkiem; niedługo przed upadkiem starożytnej cywilizacji zostały tu zawleczone jako wędkarska przynęta na ryby. Pewna część z nich zdołała przetrwać i została zmodyfikowana przez dziwoszczury tak, by służyć im za żyrandole w holach wejściowych.
Satoru ponownie szturchnął sufit włócznią by zebrać na nią więcej śluzu i zorientować się, gdzie właściwie znajdują się owady. Po krótkiej dyskusji wspięłam się na jego ramiona by nagromadzić go jeszcze więcej. Ponieważ byłam lżejsza, to ja musiałam być na górze, dotykając paskudnych, świecących na zielono owadów.
Satoru wziął ode mnie robaczki, i używając ich własnych lepkich wydzielin, przykleił je do ostrza włóczni. Może to dzięki selektywnemu rozrodowi prowadzonemu przez dziwoszczury, insekty nie przestawały świecić nawet gdy obchodzono się z nimi tak brutalnie.
– No dobra, ruszajmy – oświadczył zdecydowanie Satoru, ruszając w kierunku wyjścia.
Zarzuciliśmy plecaki na ramiona, chwyciliśmy się za dłonie i wkroczyliśmy w mrok, rozświetlany jedynie nikłym światłem robaczków świętojańskich.
Wracając myślami do tamtego dnia, to była dziwna podróż.
Słaby, widmowy blask koniuszka włóczni był całym naszym oświetleniem. Poza tą niewielką, kulistą łuną nie mogliśmy ujrzeć nawet własnych dłoni. Próbowałam rozglądać się wkoło i machać ręką blisko przed twarzą, ale widziałam jedynie czarny cień. Musieliśmy iść tuż obok siebie, aby w ogóle orientować się w którą stronę się poruszamy. Szerokość tunelu była akurat na tyle duża, byśmy mogli przemieszczać się w taki sposób. Właściwie to nawet cieszyłam się, że nie jest szerszy, ponieważ w ten sposób któreś z nas zawsze dotykało ściany.
– Idziemy teraz w górę? – pytał co kilka kroków Satoru.
Za każdym razem odpowiadałam mu coś w rodzaju: „tak”, „nie wiem” albo „kto wie?”. Niezależnie od tego, jakiej odpowiedzi akurat udzieliłam, nie wyglądało na to by nasza sytuacja miała ulec zmianie.
Blask światła ujawniał od czasu do czasu rozwidlenie drogi na dwie lub trzy odnogi. Te skrzyżowania zawsze były dobrze widoczne, ponieważ w ich pobliżu rosły kępki świecącego mchu.
Pomimo tego, że emitował on blask, działało to na innej zasadzie niż w przypadku robaczków świętojańskich. Podobne do soczewek komórki gromadziły i wydzielały światło, by umożliwić przeprowadzanie fotosyntezy w mrocznych tunelach.
Dziwoszczury powinny być w stanie przemierzać te korytarze, polegając na swoim zmyśle dotyku i węchu, jednak w miarę jak stawały się coraz bardziej ucywilizowane, zaczęły potrzebować bardziej efektywnej metody przemieszczania się. Dlatego też zaczęły wykorzystywać naturalne właściwości otaczającej je przyrody.
Kontynuowaliśmy wędrówkę w milczeniu. Nie spotkaliśmy ani jednego dziwoszczura, więc założyłam, że najprawdopodobniej właśnie odpoczywają. Najpierw pomyślałam, że to szczęśliwy dla nas zbieg okoliczności, ale w miarę upływu czasu zaczęłam mieć złe przeczucia.
– Hej, idziemy już chyba ładny kawałek czasu, co? – spytałam Satoru.
– Ta.
– Może to rzeczywiście nie jest właściwa droga?
Zatrzymaliśmy się. Jeśli się pomyliliśmy, to gdzie dokładnie się znajdowaliśmy? Pomyślałam o dotychczasowym przebiegu naszej trasy.
– To nie ma sensu. Kiedy szliśmy, zapamiętywałem ile było zakrętów i które rozwidlenia wybraliśmy. Nie wydaje mi się, żeby to była zła ścieżka…
– Nadal uważam, że gdzieś zrobiliśmy błąd. To nie powinno trwać tak długo.
– Może i tak. Zawróćmy i wybierzmy inny korytarz.
Odwróciliśmy się i zaczęliśmy cofać się w kierunku z którego przyszliśmy. Schodzenie tunelami w głąb podziemi było przygnębiające, ale nie mieliśmy innego wyboru. Jednakże, nie minęło więcej niż kilka chwil, aż ujrzeliśmy coś bardzo zaskakującego.
– Rozwidlenie dróg! – westchnęłam.
– To niemożliwe. Tego skrzyżowania wcześniej tu nie było, nie?
Ponieważ również zapamiętywałam naszą trasę, byłam stuprocentowo pewna, że rzeczywiście tak jest. Odparłam, że faktycznie poprzednio go nie mijaliśmy.
Satoru zaczął uważnie badać ziemię ze ścian korytarza.
– Hmm… No tak! A niech to… – warknął nagle, sprawiając, że podskoczyłam przestraszona.
– Co się stało?
– No jasne. To w sumie też jest możliwe. Ale żeby zrobiły to w takim krótkim czasie… – westchnął głęboko.
– O czym ty gadasz? Hej, co się dzieje?
– Ta ziemia jest świeżo przekopana…
Zrozumiałam, w czym rzecz i poczułam jak krew odpływa mi z twarzy.
Dziwoszczury nieustannie budują nowe tunele i zmieniają kształt swoich gniazd. Innymi słowy, nie było żadnej gwarancji, że droga, którą przybyliśmy do naszej sypialni zachowała się niezmieniona do obecnej chwili.
– Myśleliśmy, że skoro dziwoszczury nie wykazują teraz żadnej aktywności, to wszystko będzie w porządku, ale najwyraźniej tunele są budowane niezależnie od pory dnia. Prawdopodobnie przygotowują gniazdo na wojnę. Zgaduję, że niedługo po tym, jak przeszliśmy tym tunelem, przekopały się tu z innej strony, tworząc to rozwidlenie.
Satoru ze złością rzucił w ścianę grudą ziemi.
– Więc my właśnie…
– Tak, zabłądziliśmy.
Gdybym była w stanie dojrzeć wtedy twarz Satoru, to nie mam wątpliwości, że zobaczyłabym malujące się na niej cierpienie i łzy zbierające się w kącikach oczu.

Błąkaliśmy się bez celu ciemnymi korytarzami. Pomimo tego, że tak naprawdę spędziliśmy tam mniej więcej pół godziny, stres spowodowany wędrówką przez prawie absolutne ciemności, połączony z przebywaniem w skrajnie ciasnej przestrzeni sprawił, że wydawało nam się, że upłynęła cała wieczność. Mieliśmy na sobie lekkie ubrania, a powietrze było chłodne na tyle, by dostać gęsiej skórki, jednak mimo tego całe ciało miałam pokryte potem.
Skarżyliśmy się bogom, wybuchaliśmy niekontrolowanym płaczem i przeklinaliśmy prześladującego nas pecha wulgarnymi słowami, które normalnie rzadko padały z naszych ust; cały czas jednak trzymaliśmy się blisko siebie i nie przerywaliśmy marszu.
Właśnie wtedy, naszymi umysłami stopniowo zawładnął chaos.
W moim przypadku pierwszym objawem okazały się słuchowe halucynacje. Usłyszałam bezcielesny głos, który wzywał moje imię.
Saki. Saki.
– Słyszałeś coś? – pytałam Satoru, rejestrując czasami w odpowiedzi denerwujący głos dochodzący znad mojej głowy.
– Nie.
Saki, Saki.
Tym razem usłyszałam to wyraźnie.
Saki, gdzie jesteś? Pośpiesz się i wracaj.
To był głos mojego ojca.
– Tato, tato! – krzyknęłam. – Zgubiłam się, pomóż mi!
Posłuchaj, Saki. Nie wychodź nigdy poza Świętą Barierę. Wewnątrz jest bezpiecznie, ale jeśli uczynisz choćby jeden krok poza nią, nie będziesz chroniona niczyją mocą.
– Wiem. Ale nie potrafię wrócić. Nie mogę znaleźć drogi powrotnej.
Saki. Saki. Uważaj na dziwoszczury. Czczą posiadających cantus ludzi jak bogów i są im bezwzględnie posłuszne. Nie jesteśmy jednak w stanie przewidzieć, jak mogłyby się zachować w stosunku do dzieci., które nie posiadają mocy. Dlatego z całych sił musimy trzymać je z daleka od nich.
– Tato…
– Hej, co ty wygadujesz? Weź się w garść!
W porównaniu z moimi halucynacjami, głos Satoru wydawał się bardzo odległy i nierzeczywisty.
Mówiło się, że gdy na tron wstąpił piąty imperator, Cesarz Rozkoszy, radość i aplauz publiki trwały przez trzy dni i trzy noce. Pierwsze sto osób, które przestało klaskać, stało się ofiarami. Zostali podpaleni, a ich zwęglone ciała przekształcono w posągi zdobiące pałacowe korytarze. Z tego powodu lud nadał Cesarzowi Rozkoszy przydomek Cesarza Wiecznych Wrzasków.
– Tato… Pomóż.
Trzynasta z władców, cesarzowa Airin, była zwana Królową Smutku… każdego poranka z radością przyglądała się publicznym egzekucjom ludzi, którzy choćby troszeczkę ją zdenerwowali… znajdowała uciechę w najbardziej brutalnych… powstrzymywali się od jedzenia, by nie zwymiotować… trzydziestego trzeciego imperatora, Cesarza Wspaniałomyślności, zwano Królem Wilkiem… pożerał ich ciała… jego syn, trzydziesty czwarty imperator, Cesarz Nieskalanej Cnoty… nazwany Królem Heretykiem… gdy miał dwanaście lat, udusił swojego ojca… ogarnięty paranoicznym strachem przed zostaniem zamordowanym, pozabijał po kolei wszystkich swoich młodszych braci i męską część kuzynostwa… karaluchy pożarły ich ciała… sześćdziesiąta czwarta władczyni… porywała młode dziewczyny w ciąży podczas pełni księżyca i pożerała płody w całości… odłamki ludzkich kości widoczne jak okiem sięgnąć…
Zniekształcony głos mojego ojca stał się nagle dziwnie monotonny.
Posłuchaj. Etolog o imieniu Konrad Lorenz, żyjący u szczytu starej cywilizacji odkrył, że silne zwierzęta, takie jak wilki czy kruki, jak również zwierzęta socjalne, posiadają wrodzony mechanizm, zmuszający je do unikania konfliktów z przedstawicielami własnego gatunku. Słabsze fizycznie zwierzęta, jak ludzie i szczury, nie podlegają takiej kontroli i mają tendencję do walczenia między sobą, co kończy się brutalną rzezią.
– Tato, przestań!
Ioki zdał sobie sprawę, że jeśli poświęci jedną z własnych baz, jego wojska będą w stanie przełamać obronę przeciwnika. Był tylko jeden problem. Baza, która musiała zostać oddana przeciwnikowi, była tą, w której znajdował się sam Ioki. Tak, jak się spodziewał, on i sześciu jego towarzyszy zostali otoczeni przez wroga. Walczyli dzielnie aż do samego końca. Wszyscy zostali zmasakrowani a ich ciała okaleczone tak bardzo, że były nie do odróżnienia od mielonego mięsa…
– Otrząśnij się z tego, głupia! – Satoru uderzył mnie w ramię.
– Nic mi nie jest – odparłam, ale głos nie chciał zamilknąć.
Jakby tego było mało, zaczęłam mieć zwidy.
Czy wasza szkoła wyraziła zgodę na to, byście tak bardzo się oddalili? – spytał kpiąco mnich. – Pogwałciliście najbardziej fundamentalną regułę Kodeksu Etyki, ostatnie z Dziesięciu Wskazań: „Nie bezcześć Trzech Klejnotów”. Uwierzyliście w słowa demona i poddaliście w wątpliwość nauczanie Buddy. Dlatego też zamknę was na wieczność w tych papierowych ludzikach. Spędzicie resztę swojego życia uwięzieni wewnątrz nich…
– Saki! Saki!
Satoru potrząsał mną tak silnie, że wydawało mi się, że uszkodzi mi kark. Powoli zaczęłam powracać do rzeczywistości.
– Satoru…
– Co ty do siebie mamrotałaś? Myślałem, że ześwirowałaś.
– To całkiem możliwe – wyszeptałam.
Najprawdopodobniej było to rzeczywiste zagrożenie; gdybyśmy nie mieli siebie nawzajem, naprawdę moglibyśmy zwariować.
Przemierzaliśmy tunele przez długi czas, nie napotykając po drodze nawet jednego dziwoszczura. Gdy jednak teraz o tym pomyślę, całkiem możliwe że wykryły naszą obecność znacznie wcześniej i odsunęły się od naszej drogi, pozwalając nam iść.
Z naszej dwójki to ja pierwsza zauważyłam, że dzieje się coś niezwykłego.
– Usłyszałeś ten dźwięk przed chwilą?
Nie usłyszałam odpowiedzi. Uścisnęłam mocniej dłoń Satoru. Nadal nie odpowiadał.
– Satoru?
Uderzyłam go lekko w twarz. Raz, drugi, trzeci… Wreszcie wydał z siebie niski jęk.
– Obudź się! Usłyszałam coś dziwnego!
– Ten dźwięk słychać od samego początku… – powiedział cicho Satoru. – Wołają nas spod ziemi. To głosy umarłych…
Wzdrygnęłam się. Teraz, zamiast mnie, to Satoru zaczął się zachowywać jak obłąkany. Znacznie istotniejszy był jednak ten niepokojący odgłos. Czułam, że moja intuicja wyostrzyła się po wędrówce ciemnymi tunelami. Szósty zmysł ostrzegał mnie, że nadciąga niebezpieczeństwo. Nie było czasu by martwić się o stan psychiki Satoru.
Przysłuchując się uważnie, ponownie wychwyciłam tamten dźwięk. Z powodu pogłosu, jaki powstawał w korytarzach, nie byłam w stanie określić, w jakim kierunku znajduje się źródło dźwięku; stawał się on jednak stopniowo coraz głośniejszy. Mogłam już usłyszeć go bardzo wyraźnie. Piskliwe wrzaski i okrzyki bitewne dziwoszczurów. Brzdęk czegoś metalowego, może gongu. I jeszcze coś trudnego do zidentyfikowania, jakby bicie braw, albo szum oceanu.
Wszystkie te dźwięki zlewały się w jedną kakofonię; to był zgiełk wojny. Moje przeczucie mnie nie myliło.
– Szybko, biegiem! Ziemne Pająki atakują! – Pociągnęłam Satoru za rękę, ale nawet się nie odezwał.
Napotkaliśmy kolejne rozwidlenie dróg. Zastanawiałam się, którędy powinniśmy pójść. W lewo, w prawo, a może zawrócić?
Chwyciłam prawą dłoń Satoru i wysunęłam włócznię do przodu, jednak na jej ostrzu nie dostrzegłam wątłego, zielonkawego światła. Po uważnym przyjrzeniu się broni, odkryłam, że wszystkie robaczki świętojańskie pozdychały.
Wtedy właśnie uświadomiłam sobie, że nie znajdujemy się w zupełnych ciemnościach. Porastający korytarz mech jarzył się nikłym blaskiem. Światło musiało skądś tu dochodzić. Spędziliśmy w podziemiach tyle czasu, że nie zdziwiłoby mnie, gdyby na zewnątrz było już jasno. Jeśli się nie myliłam, wyjście musiało być tuż przed nami.
Przebijając wzrokiem mrok, zobaczyłam wątły, migotliwy blask. Chwyciłam mocno rękę Satoru i ostrożnie ruszyłam w jego kierunku. W miarę, jak się przemieszczaliśmy, w tunelu stawało się coraz jaśniej, jednakże dźwięki walki również przybierały na sile.
Jeśli dostalibyśmy się w sam środek bitwy, to bez wątpienia nie zdołalibyśmy się obronić.
W korytarzu szybko stało się równie jasno jak podczas księżycowej nocy. Źródło światła znajdowało się w zakręcającym w prawo, wznoszącym się tunelu.
Zawahałam się przez chwilę, zanim zrobiłam krok naprzód. Nie mogliśmy zostać tu na zawsze. Za wszelką cenę chciałam dowiedzieć się, czy to rzeczywiście jest wyjście.
W ostatecznym rozrachunku, ten moment zawahania prawdopodobnie ocalił nam życie.
Nagle usłyszeliśmy krzyk i z krętego tunelu wytoczył się dziwoszczur. Co jakiś czas wstrząsały nim konwulsje. Był śmiertelnie ranny.
Jednocześnie, wyczułam jakiś dziwny zapach, coś jak zgniłe jaja. Kiedy spojrzałam w kierunku tunelu, z którego wypadł umierający dziwoszczur, dostrzegłam rozbłysk światła, a korytarz zaczęły wypełniać obłoki gazu.
Nie wdychaj tego – pomyślałam instynktownie.
– Tędy!
Obróciłam się na pięcie i pociągnęłam za sobą Satoru, pędząc na złamanie karku drogą, którą się tu dostaliśmy. W miarę, jak schodziliśmy coraz niżej, zapach nie stawał się jednak coraz słabszy; wręcz przeciwnie, przybierał na sile.
Kiedy zaczęłam już panikować, Satoru wreszcie doszedł do siebie.
– Ucieczka nie ma sensu. Jesteśmy jak myszy w labiryncie – zaśmiał się.
– Nie jesteśmy żadnymi myszami – odwarknęłam.
– Fakt, nie jesteśmy – wymamrotał z zupełną nonszalancją. – Kiedy próbuje się zagazować myszy, ukrywają się w najdalszych kątach swoich norek.
– Zagazować?
W końcu zrozumiałam, czym było spowodowane tamto męczące mnie dziwne uczucie.
– To dziwne. Normalny gaz unosi się w górę, a nie opada na dół
– Czy to nie oczywiste? Atakują wroga w tunelach – rzekł Satoru ze znienawidzoną przeze mnie nutą przemądrzałości w głosie, widząc, że nadal nie rozumiem w czym rzecz. – Dlatego też wykorzystują gaz cięższy od powietrza.
Westchnęłam.
– Skoro o tym wiedziałeś, to dlaczego…?
Hamując złość kontynuowałam bieg w dół korytarza, analizując w myślach drogę, którą przemierzyliśmy. Pamiętałam pewien wznoszący się w górę odcinek, co do którego miałam nadzieję, że wyprowadzi nas na zewnątrz; niestety blisko powierzchni zaczął ponownie opadać, jakby celowo chcąc sprawić nam zawód. Gdybyśmy zdołali tam powrócić, może uniknęlibyśmy trującego gazu.
Bez emitowanego przez robaczki świętojańskie światła, biegaliśmy po labiryncie tuneli na granicy paniki. Musiałby nastąpić cud, byśmy odnaleźli właściwą drogę.
– Ten prowadzi w górę!
Wydawało się, że to dość długa pochyłość. Pomimo, że nogi paliły nas żywym ogniem gdy biegliśmy pod górę, zacisnęliśmy zęby i gnaliśmy bez zatrzymywania się. Ból był dowodem na to, że wciąż żyjemy.
W pewnym momencie korytarz przestał się wznosić i zaczął zamiast tego delikatnie opadać.
– Odpocznijmy tu przez chwilę.
Od momentu wpuszczenia do gniazda trującego gazu, mogliśmy jedynie mieć nadzieję, że nas on nie dosięgnie. Gdyby korytarze były proste, kontynuowanie ucieczki byłoby lepszym pomysłem, ale w sieci wijących się i łączących ze sobą tuneli, gaz mógł nas okrążyć. Z tego powodu w naszej sytuacji bezpieczniej było schronić się w najwyżej położonym punkcie.
Siedzieliśmy wśród ciemności.
– Wszystko w porządku?
Ciche „tak” było wszystkim, co usłyszałam w odpowiedzi.
– Ciekawe, ile gazu już się ulotniło.
Pomimo, że nadal nie mogłam zobaczyć Satoru, wyczułam, że kręci głową.
– Ani trochę – powiedział.
– Ale to niemożliwe. Nie może utrzymywać się w tych tunelach przez cały czas, prawda?
– Prawda, ale prawdopodobnie ulotni się dopiero po kilku dniach – westchnął ciężko Satoru. – Do tego czasu albo udusimy się z braku powietrza, albo gaz dotrze również tutaj.
Poczułam, jak żółć napływa mi do gardła. Czyżbyśmy mieli umrzeć w tym miejscu?
– To… To co powinniśmy zrobić?
– Nie mam pojęcia – odparł zdawkowo Satoru.
– Jeżeli Łowiki zdołają zwyciężyć, będą mogły nas stąd wyciągnąć. Jednak nawet w takim przypadku, będziemy musieli czekać, aż trujący gaz się rozwieje.
Wszechogarniająca rozpacz wyssała z nas całą energię. Szukaliśmy bezpiecznego schronienia z takim zdeterminowaniem, że aż do teraz nie dostrzegliśmy, że wędrujemy po własnym grobie.
Bezsilne oczekiwanie na koniec nie było niczym innym jak psychiczną torturą, w porównaniu z którą ucieczka przed toksycznym gazem wydawała się całkiem niezłą zabawą.
– Wiesz… Nawet pomimo tego, że tu utknęliśmy… – powiedziałam bezwiednie.
– Hmm?
– Cieszę się, że nie jestem sama.
– Jesteś zadowolona, że pociągniesz mnie na dno wraz z sobą?
Uśmiechnęłam się nieznacznie.
– Gdybym nie miała cię z sobą, nie zniosłabym tego. I z pewnością nie zaszłabym tak daleko.
Choć zrobiliśmy wszystko, co było w naszej mocy, ostatecznie skończyliśmy w ślepej uliczce, bez możliwości ucieczki.
– Ja mogę to samo powiedzieć o tobie.
Możliwe, że nie będąc w pełni władz umysłowych, nie potrafi się odczuwać cierpienia. Dlatego też z ulgą przyjęłam fakt, że Satoru najwyraźniej powrócił do zdrowych zmysłów.
– Ciekawe, czy Maria i pozostali zdołali uciec.
– Pewnie tak.
– To dobrze.
Na tym skończyła się nasza rozmowa.
Czas płynął leniwie w nieprzeniknionym mroku. Nie miałam pojęcia czy minęła minuta, pięć minut, a może pół godziny. Odruchowo ocknęłam się z półsnu, w którym byłam pogrążona.
– Satoru! Satoru!
– Co się…? – spytał nerwowo.
– Śmierdzi tu. Nie rozumiesz? Gaz tu doleciał!
Odór zgniłych jaj, taki sam jak ten, który czuliśmy niedaleko wyjścia.
– Nie możemy dłużej tu zostać. Spróbujemy pójść dalej?
– To bez sensu, nie znamy korytarza, który leżałby wyżej od tego tutaj. To byłoby samobójstwo – rozmyślał Satoru. – Masz lepszy węch niż ja; wyczuwasz, skąd napływa gaz? Od wyjścia czy z obu stron?
– Nie potrafię określić czegoś takiego.
Byłam w stanie czasami określić, z którego kierunku płynie dźwięk; nie wydaje mi się jednak, bym potrafiła zrobić coś takiego, jeśli chodzi o zapach.
– Nie, czekaj.
Zrobiłam kilka kroków w stronę wyjścia i wzięłam głęboki wdech, a następnie zrobiłam to samo idąc w przeciwną stronę. Cieszyłam się, że Satoru mnie nie widzi. Byłam przekonana, że wyglądam jak węszący dziwoszczur.
– Wydaje mi się, że napływa tylko z jednej strony. Z kierunku, w którym znajdowało się wyjście.
– Więc może nie wszystko stracone. Spróbujmy zablokować tunel.
– Jak?
– Zawalmy go.
Satoru wbił włócznię w sufit, próbując sprawić, aby runął. Nie byłam w stanie go dostrzec, ale ruch powietrza i grudki ziemi spadające mi na twarz pozwalały domyślać się, że wkłada w tą czynność olbrzymi wysiłek.
– Uważaj, Saki!
Satoru nagle wpadł wprost na mnie. Zostałam odrzucona w głąb tunelu, przygnieciona jego ciałem.
Zastanawiałam się, co się właśnie stało, gdy z sufitu zaczęły spadać cale tony ziemi. Osłaniając twarz dłońmi, mogłam jedynie czekać aż korytarz do końca się zawali. Nie byłam w stanie nawet otworzyć ust, by krzyknąć. Kiedy wreszcie wszystko ustało, cała byłam pokryta błotem a moje nogi poniżej kolan były zupełnie pogrzebane pod zawaliskiem.
– Nic ci nie jest? – spytał z troską Satoru.
– Nie.
– To było raczej niebezpieczne. Dużo nie brakowało, żebyśmy zostali pogrzebani żywcem.
Logicznie rozumując, próba zawalenia sufitu pomieszczenia, w którym akurat się znajdowaliśmy, była wyjątkowo głupia, jednak kierowani instynktem przetrwania działaliśmy, nie myśląc o konsekwencjach. Ostatecznie okazało się, że mieliśmy sporo szczęścia.
Otrzepaliśmy się z pyłu i upewniliśmy, że korytarz został całkowicie zablokowany. Aby stuprocentowo utwierdzić się w przekonaniu, że góra gleby jest wystarczająco szczelna, żeby nie przepuścić gazu, dodatkowo ją uklepaliśmy.
– Hej, spójrz. Gdyby tak zawalić więcej ziemi, to czy nie zrobilibyśmy w ten sposób wyjścia na powierzchnię? – spytałam, patrząc na wyłupaną w suficie dziurę, lub przynajmniej na miejsce, w którym powinna się ona znajdować, bo oczywiście nadal było zupełnie ciemno.
– Ale nie słychać żadnych dźwięków z zewnątrz. Prawdopodobnie od powierzchni nadal dzielą nas ponad trzy metry ziemi. Nie damy rady się stąd przekopać; gdybyśmy spróbowali, to naprawdę pogrzebiemy się tu żywcem.
Koniec końców ponownie usiedliśmy na podłodze.
Całe zamieszanie spowodowane zasypaniem tunelu dało mi złudną nadzieję, że robimy jakieś postępy, jednak gdy chłodno przeanalizowałam sytuację, okazało się, że ani troszeczkę się ona nie zmieniła. Tym razem jednak znajdowaliśmy się w jeszcze ciaśniejszej przestrzeni; gdyby gaz nagle zaczął napływać z otwartej części korytarza, oznaczałoby to nasz koniec. Gdybyśmy natomiast zawalili tunel również po przeciwnej stronie, szybko skończyłoby się nam powietrze i podusilibyśmy się.
Tym razem naprawdę byliśmy zgubieni.
Nie chciałam tu umierać. Nie zostało jednak już nic, co moglibyśmy zrobić. Sama byłam zaskoczona tym, jak bez emocji przyjęłam to oczekiwanie na śmierć. Byłam jednak zbyt wyczerpana by wykrzesać z siebie energię na przejmowanie się naszym losem.
Odsunęłam się od Satoru i usiadłam przy ścianie, ściskając kolana. Ponownie zaczęły dręczyć mnie halucynacje. Świat na zewnątrz był tak bezkresny, że nie zauważaliśmy wielu rzeczy. Ta myśl uderzyła mnie tak nagle, jakby ktoś nacisnął w mojej głowie jakiś guzik. Tak długa wędrówka przez ciemne tunele osłabiła mentalne bariery, chroniące nasze umysły przed kryjącymi się w ich najgłębszych zakamarkach demonami.
Pierwszym, co ujrzałam, był minoshiro. Jego półprzezroczyste ciało falowało spokojnie przed moimi oczami. W lewo i w prawo. Był niesamowicie realny. Koniuszki rozgałęzionych czułków, sterczących z głowy, jak również kolce, którymi najeżony był jego grzbiet, jasno świeciły na biało, czerwono, pomarańczowo, niebiesko i inne żywe kolory.
Nagle ze sklepienia zaczęły skapywać włókienka błyszczącego, zielonkawego śluzu. W mgnieniu oka zmieniły się w całą galaktykę robaczków świętojańskich.
Zdawało się, że spadający śluz uwięził minoshiro; próbował on wyszarpywać się i iść dalej, ale ostatecznie nie zdołał się oswobodzić. Śluzowe nici kołysały się niczym żyrandole, stopniowo zaciskając się coraz mocniej wokół minoshiro.
Wtedy minoshiro zaczął odrzucać po kolei swoje spętane czułki i kolce.
Zupełnie już gładki grzbiet minoshiro zaczął jaskrawo żarzyć się wszystkimi kolorami tęczy. Barwy mieszały się i nakładały na siebie, tworząc w powietrzu linie i spirale. Piękno tych wzorów sprawiło, że poczułam pustkę w głowie.
W pewnym momencie świetliste kształty przybrały formę fałszywego minoshiro. Barwny powidok nadal utrzymywał się nad jego grzbietem, jednak po chwili wszystko zaczęło znikać mi z oczu.
Mrok powoli pochłaniał nikłe światło.
Czy wszystko wokół też rozpłynie się w taki sposób…? Nie zdążyłam jednak nawet zastanowić się nad tym pytaniem, bo po chwili sceneria kompletnie się zmieniła.
Rozbłysk pomarańczowego światła pojawił się niespodziewanie tuż przed moim nosem. Ogień płonący nad ołtarzem.
Głęboko spod ziemi dobiegał dźwięk monotonnego śpiewu, zakłócany przez pomarańczowe iskry.
To była scena, która miała miejsce tamtego dnia.
Modlący się mnich rzucił w stronę ognia garść pigułek i dolał do niego aromatyzowany olejek, sprawiając, że płomienie buchnęły pod samo sklepienie.
Modły brzmiały jak koncert chóru cykad, odbijający się echem w moich uszach.
To był dzień mojej inicjacji. Dzień, w którym otrzymałam cantus.
Dlaczego tuż przed śmiercią nie pomyślałam o rodzinie lub o szczęśliwych chwilach dzieciństwa, ale o tamtym dniu?
Niespodziewanie, zupełnie inne wspomnienie zaprzątnęło mój umysł.

– To wbrew zasadom. Nie możemy nikomu zdradzać swoich mantr – powiedział zadziornie Satoru.
Z jakiegoś powodu postanowił nagle zachowywać się jak przykładny uczeń, pomimo, że nigdy nie był wzorem uczciwości.
– Nic się nie stanie. Jesteśmy przyjaciółmi, nie? Nikomu nie powiem – naciskałam.
– Czemu właściwie chcesz ją poznać?
– Żeby dowiedzieć się jaka jest. No wiesz, żeby sprawdzić jak bardzo różni się od mojej i takie tam…
– No to powiedz mi swoją mantrę – odparł przebiegle Satoru.
Prowokował mnie. W porządku, mogłam zagrać w jego grę.
– Zgoda. Napiszemy je na kartkach, policzymy do trzech i pokażemy je sobie jednocześnie. Co ty na to?
– No… Właściwie to nie. Przecież stracą moc, gdy ujawnimy je innej osobie.
Miałam zamiar powiedzieć, że to wcale tak nie działa, ale ugryzłam się w język.
– No więc? Nie mam zamiaru patrzeć tak długo, żeby ją zapamiętać. Pokażemy je sobie dosłownie na chwilę.
– W takim razie po co to wszystko? – spytał podejrzliwie Satoru.
– To dowód naszej przyjaźni. A poza tym będziemy mogli porównać ich długość i w ogóle.
Zdołałam jakoś go przekonać, więc napisaliśmy swoje mantry na skrawkach papieru.
– Gotowy? No to raz, dwa, trzy! – Na te słowa odwróciliśmy kartki i przez dziesiątą część sekundy patrzyliśmy na mantrę przyjaciela.
– Widziałaś? – spytał Satoru ze zmartwieniem w głosie.
– Niedokładnie. Ale zdążyłam dostrzec jej długość. Jest dosyć krótka.
– Ta, twoja też, Saki. Są dość podobne – powiedział z ulgą.
Zwinął soją karteczkę i podpalił ją. Obróciła się w proch w ciągu kilku chwil.
– Ale na pewno nie widziałaś nawet jednego słowa? – Satoru wyglądał na niecodziennie poddenerwowanego.
– Ani jednego. Zresztą, piszesz tak brzydko, że i tak nie dałabym rady niczego przeczytać.
W końcu mi uwierzył i wyszedł z sali. Szybko podeszłam do stosu kartek, na którym pisał i uważnie się mu przyjrzałam. Satoru mocno dociskał pióro gdy kreślił słowa, więc na papierze pozostał nieznaczny ślad. Delikatnie przyciemniłam arkusz, ujawniając napis.
Po krótkich poszukiwaniach w bibliotece, dowiedziałam się, że to mantra Akaśagarbhy.

Powinno pójść gładko. Wstrzymałam oddech i skupiłam się na Satoru.
Oddychał spokojnie, zupełnie jakby spał, lecz od czasu do czasu mamrotał coś niezrozumiale.
Właśnie wtedy świadomość Satoru była najbardziej obniżona, prawie tak bardzo, jak podczas hipnozy. Jeśli da się wyciągnąć z głębi czyjegoś umysłu myśli które są normalnie tłumione, podobnie jak przytrafiło mi się przed chwilą, to niczym dziwnym nie jest, że da się tą osobę kontrolować poprzez halucynacje, których doświadcza.
Najtrudniejszym aspektem hipnozy jest obniżenie poziomu świadomości poddawanej jej osoby. Kiedy jednak już się to uda, cała reszta jest łatwa. Znałam już wszakże zagrzebaną w głębinach umysłu Satoru mantrę.
Niemniej jednak, gdyby mi się nie powiodło, wszystko byłoby stracone. W razie porażki, oboje musielibyśmy tu zginąć. Kilkakrotnie powtórzyłam sobie w myślach swoje kwestie, po czym wzięłam głęboki wdech i zaczęłam mówić najsurowszym głosem, na jaki było mnie stać.
– Satoru Asahina.
Nie mogłam do dostrzec, więc nie byłam w stanie stwierdzić, czy jakoś zareagował.
– Satoru Asahina. Złamałeś zasady, przychodząc do miejsca dla ciebie nieprzeznaczonego. Co więcej, pozwoliłeś by słowa demona zatruły twoje myśli. Prawdziwy problem jednakże leży znacznie głębiej.
Poczułam, że zadrżał.
– Pogwałciłeś najbardziej fundamentalną regułę Kodeksu Etyki, ostatnie z Dziesięciu Wskazań: „Nie bezcześć Trzech Klejnotów”. Uwierzyłeś w słowa demona i poddałeś w wątpliwość nauczanie Buddy. Z tego powodu muszę natychmiast zapieczętować twój cantus.
Satoru westchnął i zaniósł się płaczem.
Było mi go straszliwie żal, ale zebrałam się w sobie i kontynuowałam.
– Spójrz na płomienie.
Nie usłyszałam żadnej odpowiedzi.
– Spójrz na płomienie.
Wciąż nic.
– Twój cantus został zamknięty w tej figurce. Widzisz ją?
– Tak – odpowiedział, wzdychając przeciągle.
– Wrzucam figurkę do ognia. Wszystko zostało spalone. Każde z twoich doczesnych pragnień uległo spopieleniu. Niechaj prochy powrócą do przepastnej, nieokiełznanej ziemi. Spójrz! – rzekłam, unosząc głos. – Figurka została zniszczona. Twój cantus jest teraz zapieczętowany.
Satoru wydał z siebie jęk cierpienia.
– Odrzuć swoje przyziemne pragnienia. Spal wszystko w oczyszczającym ogniu by osiągnąć nirwanę.
Decydujący moment był coraz bliżej. Przysunęłam się do Satoru.
– Satoru Asahina. W swoim oddaniu Buddzie odrzuciłeś swój cantus – powiedziałam najłagodniej jak potrafiłam, chcąc sięgnąć daleko w głąb jego świadomości, przemierzyć umysł i spętać go mocą swojej sugestii.
Z całego serca pragnęłam ocalić Satoru. Pomimo tego, że to był najszybszy sposób, było mi przykro, że musi cierpieć. Jednocześnie byłam mu wdzięczna, że nieświadomie stara się mi pomóc. Wszystkie te uczucia stały się na tyle silne, że bałam się, że nie dam rady kontynuować. Mój głos zadrżał.
– Dzięki miłosierdziu Buddy otrzymasz teraz czystą mantrę, nową duszę, a twój cantus zostanie ci przywrócony.
Uderzyłam go w ramiona, pochyliłam się i wyszeptałam mu do ucha słowa:
Namo ākāśagarbhaya oṃ ārya kamari mauli svāhā.
Przez kilka chwil nic się nie działo, jednak pomału zaczęło się robić wokół nas coraz jaśniej.
– Satoru! – krzyknęłam przez łzy.
Włócznia jarzyła się blaskiem. Obsydianowe ostrze emitowało płomiennoczerwone światło.
– Satoru, robisz to, prawda? Widzisz? Twój cantus powrócił!
– Tak… Na to wygląda – odparł, jakby przebudzony po długim śnie.
– Szybko! Zrób dziurę w suficie! Wydostań nas stąd!
– W porządku.
– Och nie, czekaj. Na zewnątrz też może być ten trujący gaz…
– Nie przejmuj się tym. Rozwieję go. – Satoru uśmiechnął się krzepiąco. – Mogę na kilka sekund wywołać podciśnienie. Zakryj nos i uszy.
Wypełniłam jego polecenie, używając kciuka i środkowego palca. Tuż nad moją głową gleba zaczęła drżeć i dudnić, jak podczas trzęsienia ziemi.
Sekundę później rozległ się przeszywający huk i sklepienie wyparowało.

poproz2nasroz2 

Dodaj komentarz