Rozdział 1

Rozdział 1

Późnymi nocami, gdy świat pogrąża się w ciszy, zanurzam się w fotelu i zamykam oczy. Obraz, który wtedy widzę zawsze jest taki sam; wizja na stałe wyryta w mojej pamięci.
Ciemność. Ogień płonący nad ołtarzem na tyłach świątyni. Buchające z niego niczym pomarańczowe płatki śniegu iskry, zakłócające cichy dźwięk monotonnego śpiewu dobiegającego głęboko spod ziemi.
Zawsze zastanawiam się, dlaczego widzę właśnie tę scenę.
Od tamtej nocy minęły już dwadzieścia trzy lata. Właśnie wtedy, kiedy byłam dwunastoletnią dziewczynką, miał miejsce początek wielu wydarzeń – tak smutnych i przerażających jak tylko można sobie wyobrazić; wydarzeń, które obróciły w pył wszystko, w co wierzyłam.
Dlaczego tamta noc wciąż jest pierwszą rzeczą, która przychodzi mi do głowy ilekroć pogrążam się w myślach? Czyżby siła hipnozy była aż tak ogromna? Czasami mam wrażenie, że wciąż nie uwolniłam się w pełni od skutków prania mózgu.
Mam powody, dla których postanowiłam przelać na papier moje wspomnienia o tym, co wtedy zaszło i o okolicznościach, które do tego doprowadziły. Od zakończenia ciągu zdarzeń, które opisuję minęło dziesięć lat – nie jest to zbyt długi okres czasu, lecz wystarczający by narosło wiele nowych problemów. Od czasu ustanowienia nowego ładu pojawia się – o ironio! – coraz więcej niepewności na temat tego, co przyniesie przyszłość. Podczas ostatnich lat, które spędziłam na zgłębianiu historii, uświadomiłam sobie ważną prawdę o ludzkości – gdy los daje nam bolesną lekcję, to nieważne, ile łez przez nią wylejemy – ponieważ gdy łzy wyschną, zapominamy płynący z niej morał. Takimi właśnie jesteśmy istotami.
Przyrzekliśmy, oczywiście, że już nigdy nie dopuścimy do ponownego wydarzenia się równie gigantycznej tragedii. Chcę wierzyć, że jako ludzkość będziemy w stanie dotrzymać tej obietnicy, jednak nie mogę pozbyć się obaw, że może nadejść dzień, w którym nasze wspomnienia się zatrą; dzień w którym w którym znów skierujemy swoje kroki na tamtą złą drogę i historia zatoczy koło.
To właśnie strach przed taką przyszłością jest moją motywacją do spisywania wspomnień.
Odkryłam, że podczas pisania często zdarzają mi się momenty zamroczenia – mam wrażenie że moje wspomnienia są jakby nadgryzione w kilku miejscach przez mole, przez co nie mogę przypomnieć sobie pewnych istotnych szczegółów. Próbowałam łatać luki w mojej pamięci pytając się o umykające mi detale innych osób, które były również świadkami tamtych wydarzeń. Ku mojemu zdziwieniu zaobserwowałam wtedy, że niektóre ze wspomnień, jakie dzielimy są sprzeczne – dla przykładu doskonale pamiętam, że w dniu, w którym spotkałam fałszywego minoshiro na górze Tsukuba miałam na nosie okulary z czerwonymi szkłami, jednak z jakiegoś powodu Satoru jest pewien, że tego dnia nie nosiłam żadnych okularów. Mało tego, Satoru uważa, że odnalazł fałszywego minoshiro w pojedynkę – a przecież tak absurdalne stwierdzenie z całą pewnością jest nieprawdziwe.
Postanowiłam jednak odłożyć na bok swoją dumę i przepytać wszystkie osoby, które przyszły mi na myśl. Doprowadziło mnie to tylko do odkrycia jeszcze większej ilości niezgodności we wspólnych wspomnieniach. Uderzył mnie wtedy pewien fakt – nie mogłam znaleźć nikogo, kto nie miałby pamięci zmodyfikowanej w taki sposób, aby ukryć swoje przewinienia.
Kiedy opisywałam moje najnowsze odkrycie, uświadomiłam sobie nagle, że nie mam właściwie powodów by sądzić, że różnię się od tych ludzi, z których jeszcze przed chwilą podśmiewałam się w duchu, kpiąc z ich żałosnej ignorancji. Nie mam wątpliwości, że z punktu widzenia innych osób moja historia będzie się wydawała przeinaczona tak, by ukazać mnie jedynie w dobrym świetle.
Muszę zaznaczyć więc w tym miejscu, że ta opowieść – jako, że będzie pisana z mojej perspektywy – może okazać się zniekształcona. Będę prawdopodobnie nieumyślnie próbowała uzasadniać swoje czyny – przede wszystkim chcąc jakoś usprawiedliwić fakt, iż ich konsekwencją była śmierć tak wielu osób. Mimo tego postaram się z całych sił by wyłuskać z moich wspomnień prawdę; chcę stawić czoła faktom i przedstawić tamte wydarzenia takimi, jakimi były naprawdę. Mam też nadzieję, że spisanie tej historii na modłę starych legend pomoże mi jak najwierniej odtworzyć to, co wtedy myślałam i czułam.
Ten rękopis powstaje przy użyciu niezmywalnego atramentu, na kartkach, które są zrobione z nieutlenialnego papieru, mogącego przetrwać całe tysiąclecia. Kiedy już skończę, nie pokażę go nikomu (może zrobię wyjątek dla Satoru i spytam się o jego opinię), włożę go do kapsuły czasu i zakopię głęboko w ziemi.
Następnie mam zamiar wykonać jeszcze dwie kopie, tak, by łącznie istniały tylko trzy sztuki. Jeżeli kiedykolwiek w przyszłości ludzkość powróci do starych zwyczajów; jeżeli wszystkie opublikowane teksty znów zostaną ocenzurowane, istnienie tej kopii historii musi pozostać tajemnicą tak długo, jak będzie to możliwe. Biorąc pod uwagę możliwość zajścia takich wydarzeń, myślę, że trzy egzemplarze to odpowiednia liczba.
Innymi słowy, ten zapis jest długim listem, jaki pozostawiam dla potomków moich rodaków, którzy będą żyć tysiąclecia po nas. W tej odległej przyszłości, kiedy jego treść zostanie odczytana będzie już wiadomo czy nasze wysiłki, by skierować kroki ludzkości na nową ścieżkę odniosły ostatecznie zamierzony skutek.
Właściwie to jeszcze się nie przedstawiłam.
Nazywam się Saki Watanabe. Urodziłam się 10 grudnia 210 roku w dystrykcie Kamisu 66.
Tuż przed moimi narodzinami nagle kwiatami pokryły się wszystkie bambusy, należące do pewnego specjalnego gatunku, który kwitnie tylko raz na sto lat. Tego roku wystąpiły chyba wszystkie możliwe rodzaje anomalii pogodowych – między innymi śnieg, który spadł w środku lata, gdy spodziewano się jeszcze trzech długich miesięcy suszy. W nocy, 10 grudnia, gdy świat spowiła ciemność, na niebie pojawił się nagle błysk światła. Wielu ludzi twierdzi, że widziało wtedy smoka o złotych łuskach, wynurzającego się z rozświetlonej szczeliny między chmurami…
Tak naprawdę żadna z tych rzeczy nie miała miejsca.
Rok 210 był zupełnie zwyczajny, tak samo jak wszystkie dzieci urodzone wtedy w Kamisu 66, włączając w to mnie.
Dla mojej matki nie byłam jednak zwyczajna. Gdy mnie urodziła, dobiegała już czterdziestki i była pewna, że nie może mieć dzieci. W naszych czasach zajście w ciążę po ukończeniu trzydziestu lat jest uważane za bardzo późne.
Gdyby tego było mało, moja matka, Mizuho Watanabe, piastowała ważny urząd opiekunki biblioteki. Jej decyzje wpływały na przyszłość całego dystryktu, a w niektórych przypadkach mogły nawet doprowadzać do śmierci mieszkańców. Konieczność codziennego dźwigania ciężaru takich obowiązków, połączona z potrzebą dbania o ciążę z pewnością nie jest czymś, z czym ludzie muszą się zazwyczaj mierzyć.
W tym samym czasie mój ojciec, Takashi Sugiura, pełnił funkcję burmistrza. Była to praca wymagająca dużego zaangażowania, jednak bycie opiekunem biblioteki niosło ze sobą wtedy nieporównywalnie większą odpowiedzialność; oczywiście nadal tak jest, jednak w tamtym okresie było to jeszcze bardziej zauważalne.
Moja matka uczestniczyła właśnie w spotkaniu poświęconym omówieniu klasyfikacji nowoodkrytego zbioru książek, gdy zaczęła rodzić. Ten dzień wypadał ponad tydzień przed planowanym terminem rozwiązania, jednak gdy tylko bez żadnego ostrzeżenia odeszły jej wody, przetransportowano ją do położonego na obrzeżach wioski szpitala porodowego. Nie minęło nawet dziesięć minut gdy usłyszała mój pierwszy płacz. Niestety, pępowina owinęła się wokół mojej szyi, moja twarz zrobiła się purpurowa i nie mogłam złapać tchu. Gdy nowoprzyjęta do pracy położna zobaczyła, co się dzieje, prawie zemdlała z trwogi; na szczęście jednak udało się bez problemów przeciąć pępowinę i wreszcie mogłam po raz pierwszy zaczerpnąć powietrza tego świata i wydać z siebie zdrowy okrzyk.
Dwa tygodnie później w tym samym szpitalu urodziła się Maria Akizuki, która miała w przyszłości zostać moją najlepszą przyjaciółką. Przyszła na świat jako wcześniak; w czasie ciąży znajdowała się w nieprawidłowym, pośladkowym ułożeniu. Ponadto, podobnie jak w moim przypadku, wokół szyi owinęła się jej pępowina – jej stan był jednak znacznie poważniejszy od mojego; narodziła się praktycznie martwa.
Położna, bogatsza o doświadczenie które przy mnie nabyła, podeszła do tej sytuacji zachowując zimną krew. Nie mam wątpliwości, że gdyby przy przecinaniu pępowiny zadrżała jej ręka lub gdyby spóźniła się z tą czynnością nawet o kilka sekund, Maria zmarłaby przy porodzie.
Kiedy pierwszy raz usłyszałam tę historię, byłam dumna, że w pewien sposób niebezpośrednio uratowałam życie przyjaciółki. Dziś jednak, kiedy o tym pomyślę, nachodzą mnie rozterki. Gdyby Maria wtedy się nie urodziła, nie doszłoby do śmierci tak wielu ludzi…
Powróćmy do opowieści. Spędziłam szczęśliwe dzieciństwo, otoczona bujną przyrodą mojego rodzinnego dystryktu. Kamisu 66 składa się z siedmiu wiosek, rozrzuconych w promieniu ponad pięćdziesięciu kilometrów. Od świata zewnętrznego odseparowane jest przez Świętą Barierę – gruby, spleciony ze słomy sznur obwieszony wstążkami, mający pełnić rolę osłony strzegącej osady przed plugastwem z zewnątrz.
Dzieci ostrzega się przed żyjącymi na zewnątrz bariery potworami i złymi duchami; mówi się im, że jeżeli spróbują samotnie ją przekroczyć to sprowadzą na siebie niewyobrażalne cierpienie.
– Ale co dokładnie jest tam takiego strasznego? – Pamiętam, że zadałam ojcu to pytanie, gdy miałam może sześć lub siedem lat.
– Wiele różnych rzeczy. – Podniósł głowę znad swoich papierów i spojrzał na mnie czule, podpierając dłonią podbródek. Ojciec nigdy nie był dla mnie surowy i tylko jeden, jedyny raz na mnie nakrzyczał: gdy pewnego dnia nie patrzyłam na to, gdzie stawiam kroki i pewnie wpadłabym do głębokiego dołu w ziemi gdyby mnie nie ostrzegł.
– Saki, przecież już wiesz, prawda? O dziwoszczurach, zmyłkotach i bombopsach.
– Mama mówi, że to wszystko jest zmyślone.
– Może i tak, ale z wyjątkiem dziwoszczurów. One są prawdziwe – powiedział ze zdumiewającą nonszalancją.
– Kłamiesz.
– Wcale nie. Nawet teraz wykorzystujemy dziwoszczury do pomocy przy rozbudowie wioski.
– Nigdy żadnego nie widziałam.
– Nie pozwalamy dzieciom by je widziały. – Ojciec nie powiedział dlaczego tak jest, ale pomyślałam sobie, że są po prostu zbyt szkaradne by na nie patrzeć.
– Ale skoro słuchają ludzi, to nie mogą być takie straszne, prawda?
Ojciec odłożył dokumenty, które przeglądał i podniósł prawą dłoń, a następnie niskim głosem wyszeptał zaklęcie. Cienkie włókno papieru natychmiast zaczęło się zwijać w skomplikowany, wtopiony w kartkę wzór, tworząc pieczęć burmistrza. Zupełnie, jakby na papierze ujawnił się jakiś niewidzialny atrament.
– Saki, wiesz co oznacza fałszywe posłuszeństwo?
Zaprzeczyłam, potrząsając lekko głową.
– To znaczy, że udajesz, że jesteś komuś posłuszna, ale tak naprawdę myślisz zupełnie co innego.
– Co dokładnie masz na myśli?
– Że oszukujesz tę osobę, planując w sekrecie, że ją zdradzisz.
Szeroko otworzyłam usta ze zdumienia.
– Tacy ludzie nie istnieją.
– Masz rację. Nie ma człowieka, który mógłby zdradzić zaufanie drugiej osoby. Ale dziwoszczury nie są ludźmi.
Po raz pierwszy poczułam wtedy przypływ strachu.
– Dziwoszczury czczą nas i są nam posłuszne, ponieważ posiadamy cantus. Nie jesteśmy jednak w stanie przewidzieć, jak mogłyby się zachować w stosunku do dzieci, w których moc jeszcze się nie obudziła. Dlatego za wszelką cenę musimy was chronić przed spotkaniem dziwoszczurów.
– Ale jeśli wykorzystujecie je do pracy to znaczy że są obecne w wiosce, prawda?
– Tak, ale zawsze nadzoruje je jeden z dorosłych. – Ojciec odłożył dokument do kasetki i ponownie uniósł dłoń. Wieko zatrzęsło się i wtopiło w pudełko, tworząc coś na kształt wklęsłego, pokrytego lakierem klocka. Otwarcie pojemnika tak, by go nie uszkodzić byłoby wyjątkowo trudne dla innej osoby; nikt poza ojcem nie wiedział bowiem co wyobraził on sobie, wykorzystując swój cantus do zamknięcia kasetki.
– W każdym razie, nie wychodź nigdy poza Świętą Barierę. Wewnątrz jest bezpiecznie, ale jeśli uczynisz choćby jeden krok poza nią, nie będziesz chroniona niczyją mocą
– Ale przecież dziwoszczury…
– Nie chodzi tylko o nie. Uczyłaś się w szkole o karmicznych demonach i o Bestii, czyż nie?
Poczułam jak zaciska mi się gardło.
Opowieści o tych potworach są wielokrotnie powtarzane dzieciom już od najmłodszych lat, tak aby mogły zakorzenić się głęboko w podświadomości. Wersje opowiadane w szkołach są złagodzone, ale i tak po ich usłyszeniu ma się koszmary.
– Naprawdę Bestie… i… i karmiczne demony, i podobne okropieństwa żyją za Świętą Barierą?
– Mhm. – Tata uśmiechnął się lekko, chcąc mnie pocieszyć.
– To stare legendy, dziś nie ma już tych stworów…
– To prawda, że żaden nie pojawił się od ponad stu pięćdziesięciu lat, ale lepiej być przygotowanym na wszystko. Nie chciałabyś spotkać się nagle twarzą w twarz z Bestią jak ten chłopiec, który zbierał zioła, prawda, Saki?
Przytaknęłam cicho.
Przytoczę teraz historie o Bestii i o karmicznym demonie; nie będą to jednak te baśniowe opowieści dla dzieci lecz wersje dla dorosłych – te same, które muszą usłyszeć wszyscy rozpoczynający nauki w Akademii Mędrców:

Legenda o Bestii

Działo się to około sto pięćdziesiąt lat temu. Żył wtedy pewien chłopiec, zajmujący się zbieraniem ziół. Pewnego razu, pochłonięty pracą, dotarł pod samą Świętą Barierę. Zorientował się wtedy, że zerwał już całe ziele, które rosło wewnątrz Bariery, podczas gdy po drugiej stronie liny wciąż znajdowało się wiele pięknych roślin.
Chłopiec dobrze pamiętał ostrzeżenia dorosłych aby nigdy nie przekraczać Bariery. Mówiono mu, że przejść na zewnątrz można jedynie w razie najwyższej konieczności i tylko w towarzystwie dorosłego opiekuna.
Lecz tym razem w pobliżu nie było nikogo dorosłego.
Chłopiec, skuszony widokiem ziół, pomyślał, że nic takiego się nie stanie, jeżeli na chwilkę przejdzie na druga stronę. Musiał tylko przeczołgać się pod liną, zerwać kilka roślin i wrócić; nic złego nie mogło się przecież zdarzyć.
Na początku tylko niepewnie wychylił głowę na zewnątrz, ale już po chwili pochylił się i cały przeszedł przez Barierę. Wiszące na linie wstążki zadrżały i cicho zaszeleściły.
Nagle ogarnęło go nieprzyjemne uczucie. Nie było to tylko poczucie winy spowodowane nieposłuszeństwem wobec dorosłych; odczuwał dodatkowo dziwny rodzaj niepokoju, jakiego nigdy wcześniej nie doświadczył.
Uspokajając się w duchu, że wszystko jest w porządku, podszedł do kępki ziół.
Wtedy właśnie zobaczył zbliżającą się Bestię.
Nadchodząca istota, mimo że wielkością zaledwie dorównywała chłopcu, wzbudzała swoim wyglądem przerażenie. Potwór kipiał gniewem; złość, którą emanował przybrała formę wirującej, ognistej łuny która niszczyła wszystko na swej drodze. Tam, gdzie postawił swą nogę, cała roślinność natychmiast stawała w płomieniach; wszystko, co żywe ulegało spopieleniu aż do gołej gleby.
Chłopiec zbladł ze strachu, jednak zdołał powstrzymać się od krzyku. Pomyślał, że jeśli tylko dałby radę wycofać się za Barierę, to monstrum zniknie.
Zaczął się cofać, jednak nadepnął na gałązkę, która z trzaskiem pękła.
Bestia odwróciła głowę, ukazując oblicze, które było prawie całkowicie pozbawione emocji – z wyjątkiem oczu, które płonęły furią.
Chłopiec przeszedł na kuckach pod sznurem tak szybko jak tylko potrafił; wszakże wszystko powinno być w porządku gdy tylko znajdzie się w zasięgu ochronnego działania Bariery.
Jednak jego prześladowca też zdołał przejść pod liną.
Gdy tylko chłopiec to zobaczył, uświadomił sobie że dokonał czynu, którego skutków nie da się odwrócić. Zaprosił Bestię do wewnątrz Bariery.
Chłopiec uciekał z krzykiem górską ścieżką, biegnąc wzdłuż bariery w kierunku przeciwnym do wioski a Bestia nieustępliwie za nim podążała.
Gdy obejrzał się za siebie, zobaczył tylko błyszczące oczy i wykrzywione złośliwym uśmiechem usta potwora, który schował się w zaroślach.
Bestia chciała odszukać drogę do wioski.
Chłopiec wiedział, że nie może dopuścić by do tego doszło. Gdyby potwór podążył za nim do wioski, wymordowałby wszystkich jej mieszkańców.
Przedarłszy się przez ostatnie zarośla, chłopiec znalazł się na skraju głębokiego wąwozu. Huk płynącej daleko w dole rzeki niósł się echem między skalnymi ścianami. Przez rozpadlinę przerzucony był świeżo zbudowany linowy most.
Jednak chłopiec nie skorzystał z niego do przekroczenia przepaści. Zamiast tego podążył w górę rzeki, wzdłuż krawędzi wąwozu.
W tyle Bestia również dotarła do mostu i wypatrywała swojej ofiary.
Chłopiec kontynuował ucieczkę.
Niedługo później na horyzoncie, na tle zachmurzonego nieba zamajaczyła sylwetka kolejnego mostu.
Chłopiec zbliżył się do konstrukcji. Kładka, osłabiona od wieloletniego używania kołysała się, zupełnie jakby chciała go do siebie przywołać.
Budowla mogła zawalić się w każdej chwili. Nie była używana już od dziesięciu lat; mieszkańców upominano by nie korzystali z tej przeprawy.
Chłopiec powoli zaczął iść przez most.
Liny wydawały przeraźliwy, skrzypiący dźwięk. Deski, zrobione z dębowego drewna były przegniłe i sprawiały wrażenie, że zaraz pękną.
Gdy chłopiec doszedł do połowy mostu, spojrzał przez ramię. Zobaczył jak Bestia wchodzi za nim na kładkę.
W miarę jak monstrum zbliżało się do swej ofiary, konstrukcja kołysała się coraz silniej.
Chłopiec spojrzał w dół. Przepaść była zawrotnie głęboka.
Bestia coraz bardziej zbliżała się do chłopca.
Gdy potwór zbliżył się na tyle blisko, by dało się zobaczyć jego przepełnioną nienawiścią twarz, chłopiec zamachnął się ukrytym w ręku ostrzem, przecinając jednym ruchem wszystkie liny utrzymujące most.
Cala konstrukcja runęła; chłopiec zdołał jednak w ostatniej chwili chwycić koniec liny.
Bestia nie spadła jednak w przepaść; gdy chłopiec obejrzał się za siebie, zobaczył, że jego wróg też zdołał chwycić się sznura. Potwór powoli zwrócił ku chłopcu swój pałający żądzą mordu wzrok.
Nie można już było przeciąć liny; ostrze runęło bowiem w dolinę wraz z mostem.
Cóż pozostało chłopcu? Wzniósł modły ku niebiosom; nie dbał już o to czy przeżyje, prosił jedynie by Bestia nie dostała się do wioski.
Czy życzenie chłopca zostało wysłuchane? A może po prostu liny nie mogły już znieść ciężaru, który utrzymywały?
To pozostaje tajemnicą.
Wiadomo jedynie, że sznur się zerwał. Chłopiec i potwór runęli w rwący nurt rzeki i wkrótce zniknęli za horyzontem. Od tego czasu nie widziano więcej Bestii.

Ta historia uczy nas kilku rzeczy.
Małe dzieci bez trudu pojmą, że jest ona przestrogą przed przekraczaniem Świętej Bariery; te nieco starsze prawdopodobnie dostrzegą, że morałem opowieści jest to, aby cenić wioskę bardziej niż własne życie i aby zawsze być gotowym na poświęcenie się dla społeczności.
Im mądrzejsi się stajemy, tym trudniej jest jednak dostrzec prawdziwe przesłanie tej legendy.
Któż bowiem mógłby przypuszczać, że tak naprawdę chodzi w niej o to, abyśmy nie zwątpili w istnienie Bestii?

Legenda o karmicznym demonie

Ta historia wydarzyła się osiemdziesiąt lat temu. W wiosce żył wtedy pewien chłopiec. Był on niezwykle inteligentnym dzieckiem, miał jednak pewną wadę; im bardziej rósł, tym widoczniejsza się ona stawała.
Chłopiec niezwykle pysznił się swą inteligencją, traktując swe otoczenie z pogardą. Udawał, że szanuje nauki dorosłych, jednak nigdy nie pozwolił, by do jego serca dotarło płynące z nich przesłanie. Zaczął drwić z ignorancji nauczycieli i wyśmiewać rządzące światem reguły.
Arogancja jest siewcą nasion grzechu¹.
Chłopiec zaczął odsuwać się od kręgu swoich przyjaciół. Stał się sam dla siebie jedynym towarzyszem i powiernikiem uczuć.
Samotność to gleba, na której kiełkują grzechy.
W swym odosobnieniu chłopiec spędzał dużo czasu medytując. Rozmyślał o rzeczach zabronionych oraz o sprawach, o których w ogóle nie powinno się wspominać.
Dzięki nieczystym myślom grzechy mogą wzrastać.
Chłopiec, nie będąc tego świadomy, coraz bardziej odchodził od zmysłów; przekształcił się ostatecznie w coś nieludzkiego – karmicznego demona.
Wioska opustoszała w mgnieniu oka; wszyscy mieszkańcy uciekli ze strachu przed demonem. Chłopiec postanowił zamieszkać w lesie; odkrył jednak że wszystkie żyjące w puszczy zwierzęta także zniknęły w poszukiwaniu bezpiecznego miejsca.
Gdzie stanęła noga demona, tam wszystkie rośliny zaczynały gnić i deformować się, tworząc figury, które trudno sobie wyobrazić. Pożywienie, którego dotknęła jego ręka przekształcało się w zabójczą toksynę.
Demon wędrował bez celu przez martwy, zniekształcony las.
Zrozumiał ostatecznie, że nie ma dla niego miejsca w tym świecie.
Wyszedł z mroków puszczy; jego oczom ukazał się cel, do którego zmierzał. Dotarł do ukrytego między górskimi szczytami głębokiego jeziora o lśniącej i iskrzącej się wodzie.
Wszedł do jeziora, myśląc że w jego czystej, nieskażonej wodzie dozna oczyszczenia.
Jednak woda pociemniała, gdy tylko się w niej zanurzył; stała się mętna i zaczęła zmieniać się w truciznę.
Karmiczne demony nie powinny żyć na tym świecie.
Chłopiec zrozumiał tę prawdę i w ciszy pogrążył się w jeziorze, znikając na jego dnie.

Tym razem lekcja jest znacznie prostsza do zrozumienia. Nie oznacza to jednak, że łatwo jest doszukać się prawdziwego przesłania historii. Również my nie dostrzegaliśmy morału tej opowieści aż do tamtego pamiętnego dnia. Dopiero wtedy, gdy wśród niezmierzonej rozpaczy i smutku mogliśmy na własne oczy ujrzeć narodziny prawdziwego karmicznego demona, zdaliśmy sobie sprawę z rzeczywistego znaczenia legendy.
Zdaje się, że zboczyłam z tematu; czasami podczas pisania zalewa mnie fala wspomnień, którą ciężko mi kontrolować. Powróćmy do mojego dzieciństwa.
Jak już wspomniałam, na Kamisu 66 składa się siedem wiosek. Administracja dystryktu skupia się w jego centralnej części. Na wschodnim brzegu rzeki Tone znajduje się wioska Zbożowy Krąg. Na północy, otoczony lasem leży Sosnowy Wiatr ze swoimi charakterystycznymi, ogromnymi domostwami. Kierując się na wschód można dojść do wybrzeża i wioski Biały Piasek. Tuż na południe od Zbożowego Kręgu leży Wodny Młyn, natomiast po drugiej stronie rzeki, nieco na północny zachód znajduje się Piękny Widok, który takiemu położeniu zawdzięcza swoją nazwę. Najdalej na południu, za polami ryżowymi znajduje się Złocista Wioska a daleko na zachodzie – Dębowy Gaj.
Moją rodzinną wioską jest Wodny Młyn. Kamisu 66 przecięte jest przez setki kanałów odchodzących od rzeki Tone. Ludzie używają ich jako szlaków komunikacyjnych; ciągły ruch wody powoduje jednak, że choć w wodzie można się kąpać, to warto się dwa razy zastanowić zanim weźmie się jej łyk. W kanale tuż przed moim domem zawsze pływały piękne bordowe i białe karpie; jednak rzeczą rzucająca się w oczy bardziej od ryb jest duża liczba kół wodnych, od których wzięła się nazwa wioski. Takie koła znajdują się we wszystkich wioskach; jednak to w Wodnym Młynie jest ich najwięcej; dzięki nim oglądana z oddali wioska wygląda naprawdę imponująco. Są tu chyba wszystkie kształty i rodzaje tych kół: nasiębierne, śródsiębierne, podsiębierne; oraz z całą pewnością wiele innych typów których nazw nie potrafię wymienić. Większość z nich wykorzystywana jest do podstawowych prac, jak łuskanie ryżu czy mielenie ziarna.
Jest tu też jednak pewien specjalny rodzaj koła, którym nie wszystkie wioski mogą się poszczycić – to wodna turbina o metalowych łopatach, służąca do generowania elektryczności. Wytwarzaną energię wykorzystuje się do zasilania zamontowanych na dachu sali zebrań głośników; używanie elektryczności do innych celów jest surowo zabronione przez Komisję Etyki.
Każdego dnia, tuż przed zachodem słońca można usłyszeć wydobywającą się z głośników melodię. Utwór ten nosi tytuł „Powrót do domu” i pochodzi z napisanej w zamierzchłych czasach symfonii autorstwa artysty o obco brzmiącym nazwisku Dvořák.2 Słowa tej pieśni, których uczy się w szkołach są następujące:

Słońce ukrywa się za odległymi szczytami,
Gwiazdy rozświetlają niebo,
Dzisiejsza praca już skończona,
I czuję lekkość na sercu.
Wśród chłodnego, wieczornego wiatru,
Zbierzmy się wszyscy w krąg,
Zbierzmy się w krąg.

Ognisko jasno płonące wśród mroku,
Zaczyna już dogasać.
Sen nadchodzi szybko
Zaprasza mnie, bym zniknął,
I delikatnie nad nami czuwa.
Śnijmy więc wszyscy,
Śnijmy więc.

Gdy rozlegają się dźwięki utworu, wszystkie dzieci bawiące się wśród łąk muszą wracać do domów. Dlatego też ilekroć pomyślę o tej pieśni, bezwiednie przypomina mi się obraz skąpanych w zachodzącym słońcu pól otaczających moją rodzinną okolicę. Krajobraz dystryktu o zmierzchu. Drzewa ze skraju sosnowego lasu kładące się długimi cieniami na piaszczystą ziemię. Niebo w wielu odcieniach szarości, odbijające się w ryżowych polach niczym w tuzinach luster. Chmary czerwonych ważek. I wreszcie najżywsze ze wspomnień – słońce chowające się za horyzontem widziane ze szczytów wzgórz.
Gdy zamykam wtedy oczy, na myśl przychodzi mi pewien dzień z pogranicza lata i jesieni; pory gdy dopiero co zaczęło robić się chłodniej.
– Musimy już wracać do domu – usłyszałam czyjś głos. Gdy wytężyłam słuch rzeczywiście wychwyciłam niesione wiatrem ulotne dźwięki znanej melodii.
– Więc mamy remis – powiedział Satoru; wszystkie dzieci wyszły w dwu- lub trzyosobowych grupkach ze swoich kryjówek.
Mieliśmy wtedy wszyscy od ośmiu do jedenastu lat i cały dzień spędziliśmy na zakrojonej na szeroką skalę grze w chorągwie. To zabawa przypominająca długa bitwę na śnieżki, w której podzieleni na dwie drużyny zawodnicy próbują zaatakować terytorium przeciwnika; wygrywa ten zespół, któremu uda się zdobyć flagę rywali. Tamtego dnia moja drużyna popełniła poważny błąd taktyczny na początku rozgrywki i w rezultacie musieliśmy rozpaczliwie bronić się przed porażką.
– To nie w porządku. Jeszcze kilka chwil i wygralibyśmy – naburmuszyła się Maria. Miała duże, jasne oczy a jej cera była znacznie jaśniejsza niż pozostałych dzieci. Najbardziej charakterystyczną cechą jej urody była jednak burza płomiennorudych włosów. – Powinniście się poddać.
– Racja, byliśmy od was znacznie lepsi – zawtórował Marii Ryou. Nawet w tak młodym wieku Maria miała zadatki na księżniczkę.
– Niby dlaczego mielibyśmy się poddawać? – odparłam z oburzeniem.
– Bo byliśmy lepsi – powtórzył Ryou.
– Ale nie udało się wam zdobyć naszej chorągwi. – Spojrzałam na Satoru.
– Jest remis – zadeklarował chłopiec.
– Satoru, jesteś w naszej drużynie, czyż nie? Dlaczego trzymasz ich stronę? – prychnęła Maria.
– Nic na to nie poradzimy, według zasad zachód słońca oznacza koniec zabawy.
– Ale słońce jeszcze całkowicie nie zaszło.
– To dlatego, że stoimy na wzniesieniu. Nie czepiaj się szczegółów, dobrze? – odpowiedziałam, z trudem hamując irytację. W takich sytuacjach Maria strasznie mnie denerwowała, mimo że normalnie byłyśmy bliskimi przyjaciółkami.
– Hej, naprawdę musimy już kończyć – powiedziała Reiko zmartwionym głosem. – Powinniśmy wracać, gdy tylko usłyszymy „Powrót do domu”.
– Skończymy gdy się poddadzą – zgodził się z Marią Ryou.
– Przestańcie już. Hej, panie sędzio! – Satoru krzyknął poirytowanym głosem w kierunku Shuna, który stał w oddaleniu na szczycie pagórka, wpatrując się w krajobraz. Jego buldog, Subaru, siedział spokojnie obok chłopca.
– Słucham? – odpowiedział po chwili.
– Obudź się i powiedz im, że mamy remis.
– Tak, tak. Jest remis – oznajmił Shun ponownie się odwracając.
– Więc wracamy – powiedziała Reiko. Dzieci z jej grupy zeszły razem po zboczu w kierunku rzeki, zmierzając ku łodziom, którymi mogły wspólnie popłynąć do swoich wiosek.
– Poczekajcie, jeszcze nie skończyliśmy.
– Idziemy, nie chcemy, żeby dopadły nas zmyłkoty.
Maria i reszta jej drużyny wyglądali na niezbyt zadowolonych, ale koniec zabawy niezaprzeczalnie stał się faktem.
– Saki, też powinniśmy już wracać – powiedział Satoru.
Zwróciłam się w kierunku Shuna.
– Nie idziesz? – spytałam.
– Tak, idę… – odparł Shun, nie odrywając wzroku od fascynującej panoramy.
– Ruszmy się w końcu – zniecierpliwił się Satoru.
Shun skinął lekko głową.
– Tam, widzicie? – spytał.
– Co mamy widzieć?
Wskazywał w kierunku Złocistej Wioski, na granicę między lasem a polami.
– Spójrzcie, to minoshiro.
Od najmłodszych lat uczono nas jak cenną rzeczą są nasze oczy i jak ważny jest dobry wzrok, którym wszyscy zostaliśmy obdarowani. Również w tamtej chwili byłam w stanie dostrzec biały cień, wolno poruszający się po zacienionej ścieżce odgraniczającej od siebie pola ryżowe.
– Masz rację – powiedziałam.
– No i co z tego? Przecież one nie są jakoś szczególnie rzadkie ani nic takiego. – W zazwyczaj łagodnym głosie Satoru można było usłyszeć dziwne niezadowolenie.
Nie poruszyłam się. Nie chciałam się poruszyć.
Minoshiro przesuwał się w ślimaczym tempie po dróżce aż wreszcie zniknął między drzewami. Podczas gdy śledziłam jego ruchy, pomyślałam o Shunie.
Nie wiedziałam wtedy jeszcze jak nazwać uczucie, które mnie ogarnęło. Sam fakt, że stałam obok niego, oglądając wioskę oświetloną ostatnimi promieniami słońca, spowodował że poczułam w sercu mieszaninę słodyczy i żalu.
Być może trochę wyolbrzymiłam to wydarzenie. W końcu zawsze ma się sentyment do podobnych wspomnień.
Nawet jeżeli tak się stało, nie zmienia to faktu, że tamten dzień ma dla mnie specjalne znaczenie. To był ostatni raz, kiedy chodziłam po idealnym świecie; ostatni raz kiedy wszystko było na swoim miejscu i nie trzeba było martwić się o przyszłość.
Nawet teraz, kiedy wspomnę swoją pierwszą miłość, czuję przyjemne ciepło, niczym dotyk promieni zachodzącego słońca. Nie zmienia tego nawet pamięć o tym, że niedługo później wszystko miało zostać pochłonięte przez bezdenną otchłań pustki i smutku.

1 Wzorując się na tłumaczeniu angielskim, używam słowa „grzech” zamiast oryginalnego „karma”, gdyż użyte jest ono w tekście wyłącznie w kontekście czegoś złego.

2 Antonín Leopold Dvořák (1841-1904) – czeski kompozytor i dyrygent. Wspomniana melodia to Symfonia nr.9 e-moll (Z Nowego Świata), Op. 95, Część II – Largo: (LINK)    . Sama piosenka „Going Home”, bazująca na melodii symfonii posiada angielski tekst, odbiegający jednak treścią od przytoczonego w powieści: (LINK)   

nasroz2 

Dodaj komentarz