Rozdział 3

Rozdział 3

Pewnego chłodnego dnia w środku lutego, Mamoru uciekł z domu.
Kiedy jego ojciec poszedł rankiem go obudzić po tym jak napalił w piecu, nie zauważył niczego niepokojącego. Gdy jednak Mamoru nie zszedł na śniadanie, mężczyzna wrócił na górę, żeby sprawdzić czy wszystko w porządku. Zastał tam jedynie pusty pokój.
Na biurku leżała kartka z krótką notką, która głosiła po prostu: „Nie szukajcie mnie”. To właśnie taką – trzeba przyznać, że niezwykle absurdalną – wiadomość najczęściej zostawiają za sobą uciekinierzy.
– Co powinniśmy zrobić? – spytała Maria, bliska płaczu. Jej oddech tworzył na mrozie biały obłoczek. Śnieg pokrył białą warstwą jej czapkę, a na rzęsach utworzyły się malutkie sopelki.
Maria i Mamoru mieszkali na przeciwległych krańcach dystryktu, jednak wiedziałam, że spotykają się każdego poranka, żeby razem udać się do szkoły. Tego ranka, zmęczona czekaniem Maria postanowiła udać się do domu Mamoru. Kiedy od odchodzącego od zmysłów ojca chłopca usłyszała, co się stało, poprosiła go by nie mówił o tym nikomu innemu, po czym natychmiast przyszła się ze mną zobaczyć.
– Czy to nie oczywiste? Poszukamy go.
Zdążyłam już odwiązać swój stojący przy pomoście kajak. Gdyby Maria przybyła chwilę później, rozminęłybyśmy się.
– Zabierzmy Satoru i ruszmy po śladach Mamoru.
– Ale czy to nie będzie podejrzane, jeśli cała pierwsza grupa nie przyjdzie dziś na lekcje?
Pomimo, że Ryou oficjalnie był w naszej drużynie, większość czasu spędzał zazwyczaj z członkami grupy drugiej. Maria miała rację. Gdybyśmy wszyscy nie zjawili się w szkole, narazilibyśmy się na masę niewygodnych pytań.
– W porządku. Na razie chodźmy na zajęcia. Na trzeciej i czwartej lekcji i tak mamy niezależne obserwacje, prawda? Wtedy się wymkniemy.
Ponieważ była sobota, lekcje odbywały się tylko do południa.
– Ale nie damy rady wrócić na godzinę wychowawczą.
– Później pomyślimy nad wymówką. Na szczęście mamy po swojej stronie genialnego łgarza. Tak czy siak, nie mamy możliwości rozpoczęcia poszukiwań wcześniej niż na trzeciej lekcji.
Zanim zaczęła się zima, przewidywano, że będzie ona dość łagodna, jednak pod koniec stycznia znad kontynentu nadpłynął zimny front i temperatura spadła do rekordowo niskich wartości. Poprzedniej nocy napadało tak dużo śniegu, że cała wioska przykryta była grubą, białą pierzyną. Nie miałam pojęcia, dokąd mógł uciec Mamoru, ale na wszelki wypadek zapakowałam do łódki swoje narty.
Dotarłam do Akademii Mędrców tuż przed rozpoczęciem lekcji i zdołałam wśliznąć się na swoje miejsce niezauważona przez Słonecznego Księciunia. Kiedy powiedziałyśmy z Marią, że Mamoru się przeziębił i został w domu, również nie wydawało nam się, żeby zauważył coś podejrzanego.
Temat pierwszej lekcji brzmiał: „Społeczeństwo i logika”. To była koszmarnie nudna godzina. Z całych sił starałyśmy się ukryć oznaki naszego zniecierpliwienia i modliłyśmy się, żeby czas zaczął płynąć szybciej. Gdy tylko zabrzmiał kończący lekcje dzwonek, dopadłyśmy do Satoru i opowiedziałyśmy mu o wszystkim.
Drugą lekcją była matematyka, która zawsze przyprawiała mnie o ból głowy. Teraz w klasie siedziało przynajmniej trzech rozdrażnionych uczniów.
W końcu dotrwaliśmy do długo oczekiwanych dwóch godzin, które mieliśmy poświęcić na niezależne obserwacje. Pozwolono nam opuszczać teren szkoły gdyby okazało się to konieczne. Gdy cała nasza trójka wypadła pędem z sali, natknęliśmy się na pierwszą przeszkodę.
– Hej, dokąd wszyscy idziecie? – spytał Ryou Satoru, unikając mojego wzroku.
– Przecież mamy teraz czas na dowolne obserwacje, prawda? – odparł Satoru, wzruszając ramionami.
– Właśnie dlatego się pytam. Jesteśmy w końcu w jednej grupie, zapomnieliście?
– Ale zazwyczaj trzymasz się z drugą grupą, nie? – rzuciła zniecierpliwiona Maria.
– Może i tak, lecz oficjalnie należę do grupy pierwszej. A tak w ogóle, kiedyś trzymaliśmy się razem. Nie rozumiem czemu teraz nie… – Ryou wydawał się trochę skonfundowany przez niespójność swoich wspomnień.
– No tak, jasne. Wybacz, nie wspominaliśmy ci o tym wcześniej. – Satoru poklepał go po przyjacielsku w plecy. W tym geście nie było jednak żadnej intymności. Trudno było uwierzyć, że tych dwoje mogło być kiedyś kochankami.
– Już wcześniej ustaliliśmy temat naszej obserwacji, ale nie było cię w pobliżu, więc nic o tym nie wiesz. Zamierzamy przyjrzeć się wzorom, jakie tworzą lodowe kryształy w płatkach śniegu.
– Płatki śniegu? Dlaczego? To dobre dla dzieci. Robiliśmy coś takiego podczas ferii zimowych w Szkole Przyjaźni.
Mimo tego, że Ryou był naszym przyjacielem już w dzieciństwie, nie chodził ze mną i Satoru do Szkoły Harmonii. Zamiast tego uczęszczał do Szkoły Przyjaźni razem z Mamoru.
– Chcemy zbadać zmiany, jakie w nich zachodzą po użyciu na nich cantusu. Już podzieliliśmy się obowiązkami. Mógłbyś zająć się terenem na tyłach szkoły?
– Co dokładnie obserwujemy?
– Najpierw będziemy oglądać płatki przez szkło powiększające i naszkicujemy je. Potrzebne jest przynajmniej sto różnych. Później podzielimy je pod względem kształtu na dwie duże kategorie. Na końcu wybierzemy kilka wzorów i spróbujemy przekopiować je na inne płatki śniegu.
– Ale czy to nie jest tak, że gdy lodowy kryształ raz się ustabilizuje, nie może już zmienić formy? – zapytał Ryou z powątpiewaniem.
– No właśnie! Dokładnie to chcemy zbadać – odparł szybko Satoru. – Większość ze stałych ciał jest pewnego rodzaju kryształem, prawda? Więc jeśli można zmienić kształt kryształu wody bez roztapiania go, może to oznaczać, że da się też zmieniać formę innych przedmiotów dużo łatwiej niż nam się wydaje.
– Hmm… – zamyślił się Ryou.
Najwyraźniej nie był odporny na wymyślane przez Satoru bzdury i dał się nabrać na jego wyjaśnienia. Połknął haczyk razem z wędką. Nie mogło być mowy o tym, by kiedykolwiek był naszym bliskim przyjacielem.
– Rozumiem. Więc chcecie, żebym sprawdził śnieg za szkołą?
– Tak, jeśli możesz. My zajmiemy się terenem przy frontowym wejściu. Och, jeszcze coś. Kiedy już zaczniesz obserwację, nie możesz przerwać w połowie. Jeśli to zrobisz, będziesz musiał zacząć od początku.
– W porządku – powiedział, odchodząc
– Jesteś okropny, wiesz? – skomplementowałam go z głębi serca.
– No co? To był najlepszy sposób.
Zuchwale opuściliśmy teren szkoły, udając się do przystani. Lekko prószył śnieg, a lodowaty wiatr szczypał nieosłonięte czapką części moich uszu.
Satoru musiał wrócić do domu po trochę narzędzi, natomiast Maria i ja wsiadłyśmy do Hakurena 4 i odpłynęliśmy w stronę domu Mamoru. Powietrze było jeszcze zimniejsze niż woda w kanale, więc otoczyły nas obłoczki pary. W niektórych miejscach zalegały spore fragmenty kry, które musiałyśmy rozbijać, używając mocy. Kawałki lodu odbijały się od burty kajaku, przez co czułam się, jakbym sterowała lodołamaczem przemierzającym Ocean Arktyczny.
– Masz jakieś pomysły, dokąd mógł uciec Mamoru – zapytałam.
Maria zamyśliła się na kilka chwil.
– Nic nie przychodzi mi do głowy… Ostatnio wydawał się troszkę przybity.
Szczerze mówiąc, ja też odniosłam takie wrażenie.
– Czemu? Czy coś się stało?
– Nie, nic poważnego. Myślę, że poza mną nikt niczego nawet nie zauważył.
– Opowiedz o tym.
– Zupełnie nie mógł poradzić sobie z jednym zadaniem. Nie powinno mu ono sprawiać problemów, ale Mamoru jest takim pesymistą, że gdy raz pomyśli, że mu się nie uda, rzeczywiście idzie mu beznadziejnie.
– I to wszystko?
Czyżby uciekł z domu z tak błahego powodu?
– Nie. Myślę, że Słoneczny Księciunio udzielił mu reprymendy… Później, gdy zażartowałam, że powinien uważać, bo mogli wysłać po niego zmyłkota, zbladł jak papier. Najwyraźniej wziął to na serio.
Jeśli to była prawda, ja też byłam częściowo odpowiedzialna za to, co się stało. Wspominanie o znikających ze szkoły uczniach nie było prawdopodobnie dobrym pomysłem.
Maria i Tomiko miały rację, mówiąc, że Mamoru jest znacznie słabszy ode mnie. Nagle przypomniało mi się zdanie, które sprawiło, że zjeżyły mi się włoski na karku.
– Łańcuch jest tylko tak wytrzymały, jak jego najsłabsze ogniwo…
– Co mówiłaś? – spytała Maria lekko podejrzliwym tonem.
Odparłam, że nic takiego, próbując poskładać do kupy poplątane myśli. Przed chwilą coś przerażającego przemknęło mi przez głowę. Nie miałam jednak pojęcia, co dokładnie mnie tak wystraszyło; nie mogłam uchwycić tej ulotnej koncepcji.
Dębowy Gaj leżał na zachodnich krańcach dystryktu. Tej zimy wioska znalazła się na drodze wiejących znad rzeki wiatrów, więc było w niej nieznośnie zimno. Zanim jeszcze tam dotarliśmy, cała moja twarz zesztywniała na lodowatym powietrzu.
Przywiązałam Hakurena 4 do pala, zarzuciłam plecak i nałożyłam narty, które przypominały krzyżówkę tradycyjnych, okrągłych rakiet śnieżnych z nartami do telemarku. Na ich spodniej stronie znajdowały się cienkie, zakrzywione kolce, które ułatwiały hamowanie, gdy wykonało się ruch piętą do tyłu. Dzięki temu można było też chodzić po płaskiej powierzchni. Pochylając się w przód z rozchylonymi nogami i odpychając, wykorzystując cantus, mogłam także ślizgać się jak na łyżwach. Takim sposobem jazda pod górę z dowolną szybkością również nie sprawiała żadnych trudności. Zjeżdżanie z górki nie różniło się natomiast niczym od jazdy na zwyczajnych nartach.
Maria, która miała na sobie zwykle buty, unosiła się w powietrzu jak duch.
Kiedy dotarłyśmy do domu Mamoru, obeszłyśmy cały budynek w poszukiwaniu śladów stóp. Przynajmniej do tego mógł się przydać cały ten śnieg.
– Hej, chyba coś mam!
Nie znalazłam co prawda odcisków butów, a ślady pozostawione przez płozy sań. Sądząc po ich rozstawie, musiały je pozostawić dziecięce sanki.
– Mamoru nigdy nie potrafił dobrze jeździć na nartach. Tak właściwie to ledwo się na nich poruszał.
– Wygląda na to, że odkopał sanki, których używał jeszcze w Szkole Przyjaźni. Spójrz, jak głębokie są te ślady. Musiał zabrać ze sobą bagaż.
Ucieczka na niewielkich, obładowanych tobołami sankach nie wydawała się mądrym planem, lecz Mamoru z pewnością mógł zrobić coś takiego.
Po chwili ujrzałam kajak Satoru, płynący w naszą stronę z zawrotną szybkością.
– Przepraszam, że musiałyście czekać. W którą stronę idziemy?
Był już ubrany w podróżny strój i w pełni wyekwipowany. Jego narty były szersze od moich, co znaczyło, że musi użyć większej siły, żeby wprawić je w ruch, lecz z drugiej strony mógł dzięki temu ślizgać się na nich także po wodzie.
Podążyliśmy śladem pozostawionym przez sanki. Mamoru miał nad nami ponadtrzygodzinną przewagę, jednak nie mógł zbyt mocno się oddalić, gdyż jego wyładowane po brzegi sanie wywróciłyby się przy większej prędkości. Jeżeli dodatkowo robił przerwy, żeby zorientować się dokąd idzie, mógł wyprzedzać nas maksymalnie o dwie godziny.
Odciski płóz rozpoczynały się przy tylnych drzwiach domu Mamoru i przez dłuższy kawałek drogi biegły na wprost. W pewnym momencie skręciły w prawo, w stronę szczytu niewielkiego wzgórza.
– Najwyraźniej próbował znaleźć jakąś ścieżkę, której zazwyczaj nikt nie używa – zauważył Satoru.
– Ale nawet nie pomyślał, żeby zatrzeć ślady. To dla niego takie typowe… – westchnęła unosząca się za naszymi plecami Maria.
– Dlaczego nie popłynął kajakiem? – spytałam.
Zastanawiało mnie to od samego początku. Łódka była szybsza, pojemniejsza i był z nią bardziej obyty.
– Może nie chciał, żeby ktoś go zobaczył?
Przypuszczalnie rzeczywiście taki był główny powód. Mogło to jednak oznaczać coś jeszcze. Podróż kanałami była prostsza, ale oznaczała też ułatwione zadanie dla ewentualnego pościgu. Prawdopodobnie Mamoru miał zamiar przedostać się poza Świętą Barierę i ukryć w górach.
Śnieg, który nie padał już od dobrej godziny, ponownie zaczął lekko prószyć. Zwiększyliśmy tempo. Satoru i ja jechaliśmy na nartach po obu stronach śladu zostawionego przez sanki, podczas gdy Maria trzymała się z tyłu, poruszając się czterdziesto- lub pięćdziesięciometrowymi łagodnymi susami. Było to łatwiejsze niż nieprzerwana lewitacja.
– Stójcie! – krzyknęła Maria.
Zatrzymaliśmy się.
– Co się stało? – spytałam, cofając się powoli.
Maria stała jakieś cztery czy pięć metrów od wyżłobienia zostawionego przez sanki, wpatrując się w śnieg.
– Spójrzcie. Co o tym myślicie? – spytała, wskazując na kilka śladów stóp.
Długością przypominały ludzkie, ale były zdecydowanie zbyt wąskie. Nie mógł ich pozostawić także niedźwiedź ani małpa. Jeśli miałabym zgadywać, powiedziałabym, że najbardziej przypominają odciski łap królika. Były jednak zbyt długie, a stworzenie, które je pozostawiło stawiało kroki naprzemiennie, podobnie jak ludzie, w przeciwieństwie do królików, poruszających się za pomocą skoków.
– To mogły być dziwoszczury… – zauważył zdyszany Satoru, wychylając się nad moim ramieniem.
– Co one by tu robiły?
– Skąd mam wiedzieć? Może polują.
– Polują? – Ponownie spojrzałam na odciski stóp i nagle poczułam, że ogarnia nie wyjątkowo nieprzyjemne uczucie. – To niedobrze.
– Dlaczego?
– Nie widzicie? Cały czas biegną równolegle do śladów sań.
Niezależnie jak długo się nad tym zastanawiałam, nie potrafiłam znaleźć żadnego sensownego powodu, dla którego miałyby śledzić Mamoru.

Dwie pary śladów wiodły coraz dalej i dalej na odludzie. Ciężko było je wypatrzeć spod warstwy świeżego śniegu. W końcu dotarliśmy do stóp stromego zbocza, wyglądającego raczej na wzgórze niż na śnieżną zaspę.
– Pokonanie takiego wzniesienia na dziecięcych sankach to niezły wyczyn – powiedział Satoru z uznaniem.
– Nigdy nie spodziewałabym się, że ktoś taki jak Mamoru może być na tyle odważny.
Istniała też inna możliwość. Jeżeli ścigało go coś jeszcze groźniejszego, mógł wdrapać się na szczyt bez chwili zastanowienia nad tym, co robi.
Weszliśmy na górę, podążając za śladami. Wiatr wywiał jednak ze stoku cały świeży śnieg, pozostawiając jedynie jego dolną, zbryloną warstwę, na której nasze narty rozjeżdżały się niebezpiecznie na boki. Kilkukrotnie niewiele brakło, byśmy się przewrócili. Gdybym nie wspomagała się cantusem, zapewne już po kilku krokach wywróciłabym się w tył i stoczyła z powrotem na dół.
Wzniesienie wydawało się nie mieć końca. Dolina, którą za sobą zostawiliśmy stawała się coraz odleglejsza. Wyglądało na to, że Mamoru chciał wspiąć się wyżej, ale rosnące w połowie wysokości zbocza drzewa zagrodziły mu drogę. Gdyby mimo to poszedł dalej, musiałby natknąć się na wystające spod śniegu wysokie skały. Kiedy dotarłby do miejsca, z którego nie da się już kontynuować wędrówki, byłby zmuszony zawrócić. Z drugiej strony jednak, wędrówka w dół po śliskim zboczu, nawet z wykorzystaniem cantusu, bez wątpienia byłaby trudna. Mamoru znalazł się w nieciekawej sytuacji. Musiał kontynuować wędrówkę.
– Hej, nie mogę już dostrzec śladów sanek. A wy? – krzyknęłam do przyjaciół, zatrzymując się.
Satoru pokręcił głową.
– Ja też nie. Nawet mimo tego, że sanki są na tyle ciężkie, że zostawiają odciski nawet na lodzie…
– Podlecę wyżej i się tam rozejrzę – zaproponowała Maria, wzbijając się wysoko w powietrze, gdzie zawisła jak balon.
– Aż do tego miejsca ślady wciąż są widoczne, choć bardzo słabo – zauważyłam, dotykając rysujące się w lodzie linie i starając się utrzymać równowagę, żeby się nie pośliznąć.
Poczułam pod palcami dziwną teksturę, jakby kamień. Pod lodem leżała płaska skała wielkości trzech mat tatami, jednak była w całości przysłonięta śniegiem, więc nie dało się jej dostrzec.
Dzięki cantusowi udało mi się oczyścić płytę. Na kamieniu widniała cienka, metaliczna rysa.
– Satoru, spójrz!
Odwrócił się zwinnie i zatrzymał tuż za mną.
– Może także ten ślad zostawiły sanie…!
Maria podfrunęła w naszą stronę.
– Nie widziałam stamtąd żadnych śladów – poinformowała. – Prawdopodobnie nie ma sensu dalej się wspinać.
– Och, to niedobrze!
Kiedy słuchała moich wyjaśnień, jej blada od mrozu twarz zaczęła się czerwienić.
– W-więc… Więc myślisz, że Mamoru się pośliznął i… spadł na samo dno?
Wszyscy spojrzeliśmy w stronę doliny. Jej dno było oddalone o dobre sto metrów od nas. Nawet nie zauważyliśmy kiedy dotarliśmy aż tak daleko. Upadek z takiej wysokości prawie na pewno musiał skończyć się śmiercią, niezależnie od wprawy w korzystaniu z cantusu.
– Uważam, że powinniśmy w każdym razie zejść trochę niżej i dokładniej się rozejrzeć. Nawet, jeśli się przewrócił, być może nie stoczył się na sam dół.
Posłuchaliśmy Satoru i zaczęliśmy się cofać. Po przejściu jakichś czterdziestu metrów poczuliśmy, że śnieg pod naszymi nogami jest jakiś inny.
– To zaspa!
Staliśmy nad niewielką kotlinką, całkowicie przysypaną białym puchem.
– Zdaje się, że wciąż jest nadzieja. Sanki mogły się na niej zatrzymać jak na dużej poduszce.
– Ale nie zaczynają się tu żadne ślady – powiedziała Maria, po czym zaczęła rozpaczliwie przerzucać sterty śniegu za pomocą cantusu. Wydawało się, że zupełnie straciła panowanie nad sobą.
– Ostrożnie. Robienie kilku rzeczy naraz jest niebezpieczne. Ja się tym zajmę – powiedziałam, powstrzymując ją.
Jednym podmuchem wyrzuciłam cały śnieg wysoko w powietrze. Satoru odsunął się od opadającego białego tumanu.
Pomimo, że wspaniałomyślnie zaproponowałam, że zastąpię Marię, prawda była taka, że również mi sprawiło to niemałą trudność. Utrzymywanie się na stromym zboczu bez pomocy cantusu było bardzo lekkomyślne i skomplikowane. Już po kilku sekundach musiałam zatrzymać wiatr i ponownie użyć mocy do podparcia się, chroniąc się przed upadkiem, jednak dokładnie w tym samym momencie Maria krzyknęła.
– Tam! Coś jest tam zakopane!
Wskazywała na metalowe płozy sań, wystające spod lodu.
– Ja je odkopię! Niczego nie róbcie!
Satoru stworzył gigantyczną szuflę, za pomocą której zgarniał ogromne ilości śniegu, które następnie zrzucał z klifu. Kiedy sanie zostały już prawie całkowicie odkopane, dokończyliśmy pracę ręcznie. Gdy pozbyliśmy się całego denerwującego białego puchu, postawiliśmy sanki na płozach. Przywiązane do nich bagaże rozsypały się wokoło, lecz po Mamoru nie było ani śladu.
– Gdzie on się podział – spytała Maria, będąca już na granicy histerii. – Skoro go tu nie ma, czy to znaczy, że zleciał na sam dół? Musimy mu pomóc!
Milczałam, nie wiedząc co odpowiedzieć. Jeśli Mamoru miał czas na skorzystanie z mocy, powinien zdołać zatrzymać się w tym miejscu. Jeżeli jednak stoczył się niżej, znaczyło to najprawdopodobniej, że przez cały czas był nieprzytomny – a w takim przypadku jego szanse na przeżycie były wyjątkowo mizerne.
– Nie, poczekajcie… – powiedział cicho Satoru. – Nie uważacie, że to trochę dziwne? Czemu sanie były zakopane tak dokładnie?
Ton jego głosu rozpalił we mnie iskierkę nadziei.
– Bo przykrył je śnieg? – podsunęłam.
– Nie padało aż tak mocno – zauważył, kręcąc powoli głową. – Gdyby tak było, to ślady również zostałyby zasypane i nie moglibyśmy tu dotrzeć idąc wzdłuż nich.
– W takim razie siła uderzenia spadających sanek musiała wbić je w zaspę.
– Nawet jeśli to prawda, śnieg nie przykryłby ich do końca.
– O czym wy w ogóle mówicie? Mamoru tu nie ma. Kogo obchodzą jakieś cholerne sanki?
– One są ważne. To może oznaczać, że wszystko z nim w porządku – oznajmił Satoru. Po jego słowach zapadła cisza.
– Naprawdę? Czemu? – zapytałyśmy jednocześnie z Marią.
– Jestem w stanie wymyślić tylko jeden powód, dla którego zakopano tu te sanki – powiedział zamyślonym głosem. – Ktoś zrobił to celowo, żeby nikt ich nie odnalazł.
– Mamoru je schował? – spytała z nadzieją w głosie Maria.
– Albo ścigające go dziwoszczury…
Dokąd mogły go zabrać dziwoszczury po pozbyciu się dowodów? Rozglądałam się w poszukiwaniu drogi, którą mogły pójść.
Po krótkiej wędrówce wzdłuż stoku, natknęłam się na łagodną pochyłość porośniętą krzakami. Kawałek dalej zaczynała się prowadząca na szczyt wzgórza ścieżka.
– Wyglądają na ślady zwierząt.
Tym, co widniało na śniegu były jednak odciski stóp dziwoszczurów. Tuż obok nich biegło duże, podłużne wyżłobienie; najwyraźniej ciągnęły za sobą coś ciężkiego.
– Co one zrobiły Mamoru…? – Głos Marii urwał się, jakby wyobraziła sobie najgorsze.
– Myślę, że stracił przytomność, a dziwoszczury zabrały go ze sobą, żeby mu pomóc – odparł Satoru.
– Skąd możesz to wiedzieć? – zapytałam go.
– Patrz, zdaje się, że unikały wystających korzeni – wyjaśnił, wskazując na ziemię. – Gdyby próbowały przenieść trupa, nie dbałyby o to, czy poobija się o konary.
Pomimo, że jego wyjaśnienie nie było do końca przekonywujące, dodało nam trochę otuchy.
Doszliśmy wzdłuż śladów aż na czubek wzniesienia, gdzie nagle trop się urwał. Po krótkich poszukiwaniach znaleźliśmy coś, co wyglądało na pozostałości odcisków, które musiały zostać ostrożnie zasypane. Dwadzieścia metrów dalej ślady stóp i ciągniętego obiektu ponownie się pojawiły. Poczułam, że jesteśmy już blisko celu i zaczęłam się trochę denerwować.
Ślady prowadziły sto metrów w głąb rzadkiego lasu.
– Hej, to jest…! – krzyknął Satoru, wskazując na coś przed sobą.
Wyraźnie ujrzałam ścianę ze śniegu zbudowaną pomiędzy dwoma grubymi sosnami, mimo, że skrywał ją cień.
Podeszliśmy bliżej i zobaczyliśmy, że w rzeczywistości jest to dwumetrowa, kopulasta budowla.
– To igloo! – Maria z trudem zdusiła krzyk.
Lodowa chatka niczym nie różniła się od tych, które budowaliśmy zimą w dzieciństwie. Sądząc po pozostawionych na zewnątrz śladach, musiała powstać taką samą metodą, jaką wtedy wykorzystywaliśmy – najpierw usypano kopiec z ubitego śniegu, a później wydrążono wnętrze. Dwie sosny podpierające ją z boków sprawiały jednak, że wydawała się dużo solidniejsza od naszych.
– Co robimy? – spytał nerwowo Satoru.
– Wejdźmy frontowym wejściem.
Nie było czasu na dyskusję. Zdecydowanym krokiem ruszyłam w stronę chatki. Maria i Satoru odruchowo poszli za mną, osłaniając mnie z obu stron. Nie sądziłam, że dziwoszczury odważą się zaatakować ludzi, lecz idąc w takim szyku mogliśmy szybko pomóc sobie nawzajem w razie potrzeby; nikt nie mógł również zaatakować nas wszystkich jednocześnie.
– Jest tu ktoś? – zapytałam głośno, stając przed wejściem do igloo.
Nie usłyszeliśmy odpowiedzi. Obeszłam szałas dookoła i ujrzałam niewielkie wejście, zakryte zasłoną zrobioną ze związanych ze sobą gałązek. Zajrzałam do środka.
– Satoru! Maria! Znalazłam go! – krzyknęłam.
Moi przyjaciele natychmiast ruszyli moją stronę i weszli do chatki. Wnętrze było dość przestronne. Mamoru leżał na środku, owinięty wełnianym kocem. Trudno było dostrzec jego twarz, ale nie dało się nie rozpoznać jego włosów. Jego klatka piersiowa nieznacznie unosiła się i opadała; wyglądało na to, że śpi.
– Tak mi ulżyło… – Maria ukryła twarz w dłoniach i wybuchła płaczem.
Mamoru powoli otworzył oczy.
– Hej. Przyszliście – zauważył.
– Chyba sobie żartujesz! Zamartwialiśmy się na śmierć – odparł ostro Satoru, nie potrafiąc jednak ukryć uśmiechu.
– Co się właściwie stało? Naprawdę spadłeś ze stoku? – zapytałam go.
Mamoru zmarszczył brwi, jakby próbował sobie z trudem coś przypomnieć.
– No tak. Wychodzi na to, że spadłem. Naprawdę nie pamiętam co się stało. Za każdym razem, gdy próbuję sobie przypomnieć, wszystko zaczyna się rozmywać jakbym miał wstrząśnienie mózgu. Zraniłem się też w nogę i nie mogłem się ruszać, więc Squonk musiał mnie odkopać i tu zanieść.
– Kto? – spytała Maria, wciąż uśmiechając się przez łzy.
– Squonk. Chociaż tak naprawdę nie wiem, jak wymawia się jego imię… Och tak, przecież dawno temu wszyscy go już spotkaliście.
– Spotkaliśmy? Kiedy?
Zza naszych pleców dobiegł szelest rozsuwanej kotary. Wystraszeni, odwróciliśmy się i zobaczyliśmy dziwoszczura, niosącego na plecach kilka pakunków. Wydawał się skrajnie zdumiony naszym widokiem.
Satoru wykorzystał cantus, żeby unieść go do góry. Stworzenie odrzuciło swój bagaż, piszcząc z przerażenia. Dziwoszczur był ubrany w kilka warstw ubrania, włączając w to nakrycie z szeleszczącej folii termoizolacyjnej. Na to wszystko narzucona była cienka, brudna peleryna, która wydawała mi się dziwnie znajoma.
– Czy to może być ten sam…?
– Znasz go? – spytała zdziwiona Maria.
– Tak, i wy też. Pamiętacie jak krótko po moim wstąpieniu do Akademii Mędrców uratowaliśmy dwójkę dziwoszczurów, które wpadły do kanału?
Powoli zdołałam przywołać wspomnienie tamtego dnia. Jeśli pamięć mnie nie myliła, na czole stworzenia powinien być wytatuowany wyraz „trocina”… Maria i Satoru też najwyraźniej już sobie przypomnieli.
– Postaw go. Squonk ocalił mi życie – poprosił Mamoru.
Satoru opuścił dziwoszczura na ziemię.
– Kikikikiki… Bogowie. Dź-dźkuje – powiedział Squonk, kłaniając się nam nisko.
– Nie, to my powinniśmy ci dziękować za uratowanie Mamoru.
– To nic wielkiego. Kakakakakak…ka, b-bóg miał kłopoty, t-to oczywiste, żżżżżż… że musiałem p-pomóc.
Mowa Squonka była przerywana piskami i chrząknięciami. W porównaniu ze Squealerem i Kiroumaru ciężko było go zrozumieć, jednak niezaprzeczalnie poczynił ogromne postępy od dnia, w którym wyciągnęliśmy go z kanału.
– Jestem bardzo wdzięczny za twoją pomoc, Squonku, ale powiedz, czemu śledziłeś Mamoru? – Głos Satoru brzmiał prawie oskarżycielsko.
– Prz-przechodziłem w pobliżu i znalazłem ślady w śniegu. Zastanawiałem się cz-czy należą do jakiejś innej grrrr… k-kolonii, więc zzzz… zdecydowałem ż-że się im przyjrzę – odparł Squonk z pewnymi trudnościami. Kiedy mówił, strasznie się ślinił.
– Hmm… Ale czemu w ogóle znalazłeś się w tej okolicy? – spytałam.
– Czy to ma jakieś znaczenie? – przerwała Maria, zanim zdążył odpowiedzieć. – Ocalił Mamoru. Dlaczego narzekacie?
Gdybym bardziej przycisnęła wtedy Squonka, być może wszystko potoczyłoby się inaczej. Z drugiej strony, biorąc pod uwagę, że dziwoszczury umiały kłamać tak dobrze, że nawet Satoru wypadał przy nich blado, nie wydaje mi się, by mogło to wiele zmienić.
Mimo to, wydaje mi się, że powinniśmy zapytać wtedy Squonka, co robi we wnętrzu Świętej Bariery. Wychodzenie poza obręb Bariery było nam wtedy surowo zabronione. Gdybym wiedziała, że dziwoszczury mogą swobodnie przekraczać ją w obie strony, z pewnością byłabym czujniejsza.
Później, gdy dowiedziałam się, jaki jest powód, dla którego pozwala się im bez konsekwencji przechodzić przez Barierę, byłam zdziwiona faktem, że mimo iż posiadają własną kulturę, nadal uznawane są za dzikie zwierzęta.
– Ważniejszym pytaniem jest, co ty tutaj robisz, Mamoru. Wytłumacz się. – Maria odwróciła się w jego stronę.
– Uch… Przepraszam.
– Przeprosiny to żadne wyjaśnienie. Dlaczego uciekłeś, nic nam nie mówiąc?
Mamoru usiadł. Zdawało się, że jest na granicy płaczu.
– B-bo… Nie miałem wyboru. Nie chciałem umrzeć!
– Co masz na myśli? – Maria zmarszczyła czoło.
– Nie jestem taki, jak wy. Mój cantus jest raczej słaby i nie mam żadnych specjalnych talentów. Czułem, że zostaję z tyłu.
– To nieprawda – zaprotestowałam, jednak zignorował moje słowa.
– Słoneczny Księciunio też patrzy na mnie tym chłodnym wzrokiem. Jestem już na liście osób przeznaczonych do eliminacji. Tak samo jak X i dziewczyna, która była kiedyś w naszej grupie. Tak samo jak siostra Saki.
Spojrzałam oskarżycielsko na Marię.
– Niczego mu nie powiedziałam – odparła pospiesznie.
– Wiedziałem. Macie przede mną jakieś sekrety. Tak, jak tamto lustro. Nie chcieliście, żebym o nim usłyszał, prawda?
– Podsłuchiwałeś? – zapytałam. Wszyscy mnie zignorowali.
– Eliminacja, lista… Zbyt dużo myślisz. Nic takiego się nie stanie – powiedziała Maria uspokajającym tonem.
– Widziałem zmyłkota.
Po tych słowach zapadła zupełna cisza.
– Co? O czym ty mówisz? Ja… – Maria urwała w połowie zdania, dostrzegając wyraz twarzy Mamoru.
– Spotkałem go dwukrotnie. Pierwszy raz miał miejsce w nocy, przed czteroma dniami. Wracałem po zmroku do domu i poczułem, że coś mnie śledzi. Szybko przebiegłem za róg budynku, przy którym stał rozpalony koksownik i obejrzałem się za siebie.
– Co tam było? – wyszeptał Satoru.
– Nie zobaczyłem tego bezpośrednio, lecz wiedziałem, że coś chowa się za rogiem. W blasku ognia widać było cień, który ten stwór rzucał na drogę. Nie mogłem dokładnie określić, czym on jest, ale był olbrzymi.
Przełknęłam ślinę, chłonąc każde jego słowo.
– Spanikowałem i podsyciłem ogień. Od razu cały opał zaczął się żarzyć a z piecyka buchnęła oślepiająca kula płomieni. Cień zdążył jednak już zniknąć. Pognałem w ciemnościach do domu, ani razu się nie zatrzymując.
– Jesteś pewien, że to nie była tylko twoja wyobraźnia? – Maria próbowała złagodzić ton swojego pytania szerokim uśmiechem.
– Właśnie, czy to zwierzę, które cię zaatakowało na pewno było przek… zmyłkotem? – zgodziłam się.
– Nie odrzucałbym zupełnie takiej możliwości – odezwał się Satoru, tym jednym zdaniem całkowicie niwecząc nasze wysiłki, żeby uspokoić Mamoru. – Istnieje wiele historii o zmyłkotach, ale wszystkie łączy jeden ważny szczegół. Mam na myśli podążanie za ofiarą przed atakiem.
– Nie wydawało mi wtedy się, że zamierza się na mnie rzucić… – Mamoru pokręcił głową. – Wczoraj było jednak inaczej.
– Wczoraj? Nie masz chyba na myśli…? – Maria najwyraźniej coś sobie przypomniała.
– To było wczoraj po lekcjach. Jako jedyny zostałem w szkole na dodatkowych zajęciach. Kiedy miałem już wychodzić, Słoneczny Księciunio poprosił mnie, żebym odniósł kilka niewykorzystanych wydruków do magazynu …
– Masz na myśli ten znajdujący się w połowie korytarza, prowadzącego na wewnętrzny dziedziniec?
Poczułam zimny dreszcz, który nie miał nic wspólnego z panującą temperaturą.
– Tak. Zrobiłem to, o co mnie prosił. Tych papierów wcale nie było tak dużo. Myślę, że to była tylko wymówka. Wszedłem do magazynu i odłożyłem wydruki. Kiedy wracałem, poczułem na sobie czyjś wzrok. – Z oczu Mamoru zaczęły kapać łzy. – Nie ma tam żadnych okien, więc panował zupełny mrok. Przyśpieszyłem kroku, wiedząc, że nie wolno mi obejrzeć się do tyłu, bo gdybym to zrobił, byłby to mój koniec. Wtedy to usłyszałem. Kroki. Były prawie bezgłośne, ale wyczuwałem wibracje podłogi, uginającej się pod ciężarem zmyłkota – wyszlochał. – Kiedy się zatrzymałem, one ucichły w tym samym momencie. Byłem zbyt przerażony, żeby się ruszyć. Słyszałem coś brzmiącego jak oddech zwierzęcia. Poczułem też zresztą charakterystyczny smród. Myślałem, że już po mnie; że za chwilę zostanę zabity przez zmyłkota. Nie jestem pewien co się stało później, ale myślę, że podświadomie użyłem cantusu. Powstał silny podmuch powietrza, przypominający huragan, a za mną rozległ się przeraźliwy pisk. Odwróciłem się i… i to zobaczyłem.
– Co takiego? – Satoru pochylił się do przodu z zapartym tchem.
– Zobaczyłem go tylko kątem oka, zanim ukrył się w cieniu. To był niewyobrażalnie wielki, biały kot. Na podłodze zostały ślady krwi, więc możliwe, że poranił go wicher.
Nikt z nas się nie odezwał.
– Chciałam wczoraj poczekać na Mamoru, ale Słoneczny Księciunio powiedział mi, żebym poszła do domu, bo dodatkowe zajęcia będą trwały bardzo długo. – Oczy Marii rozbłysły gniewem. – Od samego początku planowali go odizolować i zabić…
– Poczekajcie. Dlaczego mieliby chcieć pozbyć się Mamoru? Jego cantus jest przeciętny, a osobowość nie odznacza się niczym niebezpiecznym. Jest spokojny i pomocny…
– Skąd mam wiedzieć? Widział zmyłkota. Dwa razy! Jak możesz nadal mu nie wierzyć?
Podczas gdy Maria i Satoru się sprzeczali, zaczął ogarniać mnie nieznośny niepokój.
Zgodnie z tym, co usłyszałam od Tomiko, plany wyeliminowania Mamoru nie mogły dziwić. Kiedy był śledziony przez przeklęte koty, użył cantusu w niebezpieczny sposób, żeby pozbyć się niewidzianego przeciwnika. To mogło dowodzić, że jest w stanie zaatakować także innego człowieka, kiedy poczuje się zagrożony. Przez tamto bezwiedne działanie na jaw wyszło jeszcze jedno zagrożenie. Mamoru nie potrafił w pełni świadomie kontrolować mocy, co oznaczało, że istnieje duże ryzyko, że w przyszłości zmieni się w karmicznego demona…
Poczułam przerażenie, kiedy uświadomiłam sobie, że mimowolnie przyjęłam punkt widzenia Rady Edukacji.
– Kiedy spotkałem zmyłkota, coś mi się przypomniało – powiedział cicho Mamoru. – Już kiedyś go widziałem.
– O czym ty mówisz? – spytał skołowany Satoru.
– Nie potrafię sobie tego dobrze przypomnieć. Możliwe, że to fragment wspomnień, które nam odebrano… Pamiętam, że ukrywałem się za magazynem na wewnętrznym dziedzińcu. W pewnym momencie jego wrota się otworzyły a ze środka wyszedł zmyłkot.
– Też to pamiętam! – krzyknęła Maria. – Ja… ja też tam byłam.
Zapadła grobowa cisza. Nasz naiwny plan odszukania Mamoru i sprowadzenia go z powrotem do domu legł w gruzach. Co nam pozostało? Zawiedliśmy na całej linii.

Ponieważ noga Mamoru mogła być złamana, nie moglibyśmy go odprowadzić wtedy do wioski, nawet gdyby tego chciał. Satoru udał się więc samotnie w drogę powrotną, żeby poinformować Słonecznego Księciunia, że ja i Maria źle się poczułyśmy i wróciłyśmy wcześniej do domów.
Zbudowałyśmy kolejne śnieżne schronienie tuż obok chatki Mamoru. Miałam ze sobą śpiwór, który zabrałam na wszelki wypadek, ale Maria nie wzięła niczego, czym mogłaby się przykryć, więc wróciłyśmy się do miejsca, w którym zakopane były sanki, żeby przeszukać bagaże Mamoru. Na szczęście okazało się, że wziął ze sobą nawet więcej niż wystarczającą ilość jedzenia i niezbędnego wyposażenia, więc zapakowałyśmy wszystkie te graty na sanki, zaciągnęłyśmy je do naszej kryjówki i rozpaliłyśmy ognisko. Roztopiłyśmy też trochę śniegu i ugotowałyśmy kolację dla całej naszej trójki. Squonk również dostał trochę suszonego mięsa, które ze sobą zabraliśmy.
– Wygląda na to, że jutro nie będzie padać – zauważyłam, sącząc herbatę.
– Też tak myślę – odparła nieco opryskliwie Maria.
– Jeśli taka pogoda się utrzyma, Mamoru będzie mógł jechać na sankach.
– Niby dokąd?
– No cóż… – zamyśliłam się.
– Nie wracam – odezwał się Mamoru, podnosząc głowę.
– A-ale…
– Zabiją mnie.
– Ma rację! Raz już prawie im się udało – poparła go Maria.
– Realnie myśląc, nie ma innego wyjścia jak powrót, prawda? – próbowałam ich przekonać. – Rozmawiałam z przewodniczącą Komisji Etyki, Tomiko. Jeśli jej o tym powiemy… Jestem pewna, że zrozumie.
Mówiąc szczerze, nie miałam żadnej pewności, że to co powiedziałam, okazałoby się prawdą. Tomiko mogła równie dobrze uznać, że Mamoru rzeczywiście stwarza zagrożenie dla dystryktu, a nawet gdyby tak nie uważała, wątpiłam, że przeciwstawiłaby się decyzji Rady Edukacji tylko po to, żeby go ocalić.
– Nie, nie możemy ufać nikomu dorosłemu – zaprotestowała kategorycznie Maria. – Możesz mieć rację, mówiąc, że to nie Komisja Etyki podejmuje decyzje o eliminowaniu uczniów, jednak najwyraźniej nie mieszają się w nie. Gdyby było inaczej, ludzie by nie znikali, tak jak twoja siostra, dziewczyna z naszej grupy czy X.
Pomyślałam o chłopcu bez twarzy. Co on powiedziałby w takiej sytuacji?
– Co w takim zrobi Mamoru, skoro nie może wrócić?
– Będę żył na własną rękę – odpowiedział.
– Co? To nie jest letni obóz, wiesz? Będziesz musiał spędzić samotnie kilka następnych dziesięcioleci i…
– Mi także się to nie podoba, ale mam swój cantus. Jakoś sobie poradzę.
– Ale…
– Myślę, że damy sobie radę. – Maria ponownie przyszła mu z pomocą. – Można przetrwać w pojedynkę, mając odpowiednie doświadczenie, ale Mamoru nie będzie sam. Ja z nim zostanę.
– Nie mówisz poważnie! – wykrzyknęłam. Poczułam, że kręci mi się w głowie.
– Mamoru sam nie da sobie rady. Poza tym, wybraliśmy się wzajemnie na partnerów.
– Nie, ty musisz wrócić. Twoi rodzice będą się martwić – zaprotestował niespodzianie Mamoru.
– Czemu? Nie chcesz, żebym była przy tobie?
– Oczywiście, że chcę. Byłbym wtedy naprawdę szczęśliwy, jednak życie z dala od wiosek nie będzie proste. Ja nie mam wyboru, ponieważ jeśli wrócę, dorośli nie pozwolą mi żyć. Ty jednak możesz…
– Nie przejmuj się tym. – Maria uśmiechnęła się uprzejmie. – Więc to dlatego uciekłeś, niczego mi nie mówiąc. Naprawdę nie znam nikogo tak troskliwego jak ty. Od teraz jednak zostaniemy razem, dobrze? Obiecaj mi to.
Mamoru się nie odezwał, ale zbierające się w kącikach jego oczu łzy wystarczyły za odpowiedź. Westchnęłam głęboko. Nie potrafiłam w żaden sposób przekonać ich, żeby zmienili zdanie.

Tej nocy kochałyśmy się z Marią w śnieżnej chatce.
– Już nigdy cię nie zobaczę, prawda? – spytałam posępnie, tuląc głowę do jej piersi.
– Nie, z pewnością kiedyś jeszcze się spotkamy. – Maria uśmiechnęła się, gładząc mnie po włosach. – Kocham cię z głębi serca, Saki, ale teraz martwię się o Mamoru. On nie ma nikogo innego, kto mógłby go ochronić.
– Wiem, ale…
– Ale co?
– Jestem zazdrosna.
– Och, głuptasie! – zachichotała rudowłosa. – Od teraz będziemy musieli z Mamoru walczyć o przetrwanie z nieprzyjazną dziką naturą. To ja powinnam ci zazdrościć.
– Masz rację. Przepraszam – odparłam ze skruchą.
– Wybaczam ci – powiedziała, unosząc mój podbródek i muskając mnie lekko ustami.
Całowałyśmy się gorąco i namiętnie, jakbyśmy nigdy nie miały się już spotkać.
To rzeczywiście był nasz ostatni pocałunek.

poproz2 nasroz2