Rozdział 2

Rozdział 2

Shun posiadał psa, który wabił się Subaru. Jego imię pochodziło od „gwiazdy Subaru” z „Zeszytów spod wezgłowia” Sei Shonagon i odnosiło się do konstelacji Plejad. Gdy dokładnie zbadałam tę kwestię, dowiedziałam się, że nazwa Subaru wzięła się od tego, że wiele gwiazd połączyło się ze sobą, tworząc jeden obraz.¹
Pewnej zimowej nocy, ponad dwa tysiące lat po tym jak powstały „Zeszyty spod wezgłowia” na świat przyszło szczenię. To był ciężki poród; matka wraz z resztą miotu go nie przeżyła. Jedyny pozostały przy życiu, narodzony pod rozgwieżdżonym niebem szczeniak otrzymał imię Subaru.
Subaru nie okazał się jednak „pięknym obrazem z połączonych gwiazd”, wbrew temu, co sugerowało jego imię. Większość psów w Kamisu 66 należy do typowych japońskich ras; mają zadarte uszy i podwinięte ogony. Buldogi, takie jak Subaru były rzadkie, lub z tego co mi wiadomo, mogły nawet zupełnie wymrzeć.
W porównaniu z innymi psami, Subaru był brzydki. Do tej pory nie wiem, czym właściwie kierowano się, tworząc tę rasę. Miał krótkie łapy, krępe ciało i pomarszczony pysk. Dokładnie na środku spłaszczonej mordki znajdował się zadarty nos. Co zadziwiające, wszystkie księgi zawierające informacje o buldogach, jakie udało mi się odnaleźć w ruinach biblioteki, były oznaczone jako klasa trzecia, czyli dzieła potencjalnie niebezpieczne, przy czytaniu których należy zachować ostrożność, co oznaczało, że nie były ogólnodostępne. Zastanawiałam się, dlaczego tak paranoicznie bano się udostępnienia informacji o powstaniu psich ras.
Satoru twierdzi, że z jednej z książek, które przeczytał, dowiedział się, że buldogi były rasą stworzoną w starożytnej Anglii do walk z bykami. Jeśli to prawda, może istnieć powiązanie między tą informacją a naszymi agresywnymi instynktami; w takim przypadku zakazanie tych ksiąg nie było pozbawione sensu.
Pomimo tego, że Satoru zmyślał różne historyjki na tyle często, że traktowałam jego słowa z pewną dozą podejrzliwości, nie uważałam wcale, że nigdy nie mówi prawdy. W tym przypadku jednak, z kilku powodów, po prostu nie potrafiłam uwierzyć w to, co od niego usłyszałam. Po pierwsze, nie potrafiłam sobie wyobrazić, dlaczego niby psy miały być potrzebne, żeby walczyć z bydłem. Satoru wyczytał, że był to rodzaj sportu, lecz nie mieściło mi się w głowie, że ludzie mogli być tak bezrozumnie brutalni. Po drugie, nie byłam do końca pewna jak duże były tamte byki, lecz w porównaniu do psów z pewnością były nieporównywalnie większe, co właściwie musiało uniemożliwiać walkę tych dwóch gatunków zwierząt. Po trzecie, jedyny znany mi buldog, Subaru, był niezwykle łagodny. Biorąc pod uwagę, że był potomkiem rasy stworzonej do zabijania, jego potulność była wprost niewyobrażalna. Co więcej, z tego co mi wiadomo, Subaru tylko jeden, jedyny raz w całym swoim życiu zachował się agresywnie. Ta opowieść musi jednak jeszcze trochę poczekać.
Shun był jedynakiem i opiekował się Subaru, zastępując mu matkę. Ponieważ pies nie potrafił zbyt szybko chodzić i łatwo się męczył, Shun nie mógł go wszędzie ze sobą zabierać, lecz od czasu do czasu widywałam ich na wspólnej przechadzce. Podczas tych spacerów długie, smukłe nogi Shuna w zabawny sposób kontrastowały z krótkimi, mocnymi łapami Subaru, którymi pies żwawo przebierał, by dotrzymać kroku swojemu panu.
Dlatego właśnie byłam zdziwiona, kiedy zobaczyłam Shuna idącego samotnie po wzgórzu, z którego rozpościerał się widok na wioskę. Była jesień, a zachodzące słońce wypełniało powietrze melancholią. Od incydentu w sali ćwiczeń praktycznych minęły około dwa tygodnie.
– Shun – zaczepiłam go, kiedy zbliżył się do mnie ze zwieszoną głową, najwyraźniej głęboko zatopiony w myślach.
– Saki – odparł, jakby zbudzony ze snu.
W mętnym, wieczornym świetle nie mogłam odczytać jego emocji.
– Co się dzieje? – spytałam, robiąc krok w jego stronę.
– Nie podchodź bliżej! – odpowiedział ostro.
Zatrzymałam się. Dzieliło nas jeszcze dwadzieścia metrów.
– Dlaczego? – spytałam. Mój glos był przepełniony smutkiem.
– Wybacz mi… Ale chcę być sam.
– Sam?
– Tak. – Shun spojrzał mi prosto w oczy po czym gwałtownie spuścił wzrok.
– To dlatego zerwałeś z Satoru?
– Tak, na to wygląda.
– Ale czemu? Pragniesz samotności tak bardzo, że porzucasz wszystkich przyjaciół?
– To nie… Nie zrozumiałabyś tego, nawet jeśli bym to wytłumaczył – odparł Shun, wyjmując coś z kieszeni.
Metalowe kule rozbłysły w promieniach zachodzącego słońca. To były brzęczki, rodzaj kulek, które wydają bzyczący odgłos po tym, jak zostaną zawieszone w powietrzu i zakręcone wokół własnej osi przy użyciu cantusu. Były jednymi z pierwszych zabawek, które wykorzystywaliśmy w Akademii Mędrców w celu rozwijania naszych umiejętności. W klasie nie było już nikogo, kto nadal by z nich korzystał, więc to, że używał ich ktoś tak utalentowany jak Shun, było wyjątkowo dziwne.
– Myślę, że przez pewien czas nie będziemy mogli się spotykać.
Trzy kule lewitowały, okrążając głowę Shuna, odbijając światło i brzęcząc nieharmonijnie.
– Co masz na myśli?
– Nie mogę na razie chodzić do szkoły. Muszę poddać się terapii.
– Jesteś chory? – Byłam bardzo zmartwiona. Czy to mogło być zaraźliwe? To dlatego nie mógł z nami przebywać?
– Hmm. Chory… Nie, to nie jest coś w rodzaju przeziębienia czy grypy żołądkowej. Jakby to wyjaśnić… To nie moje ciało choruje, lecz umysł.
Nie rozumiałam wtedy, czym jest ta „choroba umysłu”, o której mówił. Pomyślałam, że może to zakażenie jakąś bakterią lub wirusem.
– No cóż, muszę już iść.
– Poczekaj! – zawołałam za nim, gdy odwrócił się na pięcie. – Nawet jeśli nie możemy spotykać się w szkole, mogę cię chyba odwiedzać od czasu do czasu, prawda?
– Nie wiem – powiedział z wyraźnym wahaniem. – Nie będę już mieszkał w domu.
Westchnęłam. – No to dokąd się wybierasz?
– Do małej chatki, gdzie odbędę to, co nazywają „rehabilitacją”. W każdym razie to wyjątkowo niewielki domek. Przeprowadzam się tam za kilka dni, aby żyć w samotności.
– Gdzie jest ta chatka?
– Nie mogę ci tego powiedzieć.
Zabrakło mi słów. Do tej chwili było dla mnie niewyobrażalne, byśmy mieli przed sobą jakieś sekrety. Jeśli naprawdę musiał dotrzymać tajemnicy, oznaczało to, że prawda musi być straszniejsza, niż mogłam sobie wyobrazić.
– Shun. – W głowie miałam pustkę i nie potrafiłam znaleźć odpowiednich słów. – Czy… Czy ty naprawdę będziesz tam zupełnie sam? A co z Subaru? – spytałam, przygotowując się w myślach na najgorsze.
– Został w domu – odparł od niechcenia. – Chciałem się trochę przejść, więc wymknąłem się bez niego.
Poczułam lekką ulgę, kiedy usłyszałam, że z Subaru wszystko w porządku, jednak coraz bardziej martwiła mnie druga kwestia. Co, na niebiosa, stało się Shunowi?
– Czy mogę ci pomóc w jakiś sposób?
Nie odpowiedział. Ciszę mąciło jedynie monotonne buczenie brzęczków.
– Shun, zawsze cię ko…
Już prawie wyznałam mu swoje uczucia, jednak przerwał mi w połowie zdania.
– Saki, nie wiem, czy powinienem ci to mówić, ale myślę, że tak będzie najlepiej.
– Hę?
– Pamiętasz letni obóz, na który udaliśmy się przed dwoma laty? Wydawało nam się, że zdołaliśmy zataić fakt, że Rijin zapieczętował nasz cantus. Tak się jednak nie stało.
– Co? – Nie miałam pojęcia, co próbuje mi przekazać.
– Prawdopodobnie o wszystkim wiedzieli. Choć nie wiem po co to zrobili, to myślę, że po prostu zdecydowali się odłożyć w czasie wymierzenie nam kary.
– Nie rozumiem do czego zmierzasz.
– Cały czas nas obserwowali. Dopiero niedawno się zorientowałem.
Poczułam, jak moje ciało robi się ciężkie. Cała pokryłam się zimnym potem.
– Prawdopodobnie jeszcze za wcześnie, bym musiał cię ostrzegać, lecz… Uważaj na koty, Saki.
– Koty? Jakie koty? Mówisz o zmyłkotach?
Shun skinął głową w dwuznacznym geście, który nie był ani potwierdzeniem, ani zaprzeczeniem.
– Ach, tak, jeszcze coś… Proszę, weź to – powiedział, rzucając mi naszyjnik, który zdjął ze swojej szyi.
Wisiorek był znacznie cięższy niż się spodziewałam. Gruba, skórzana obręcz, nabijana metalowymi, ruchomymi pierścieniami na zawiasach. Przypominała trochę obroże, jakie nosili niewolnicy.
– Co to jest?
– Amulet przeciwko kotom. Sam go zrobiłem.
– Subaru ma taki sam, prawda?
Tak właściwie, to naszyjnik w niczym nie przypominał obroży Subaru. Słysząc mój żart, Shun uśmiechnął się nieznacznie, ale nie roześmiał się. Zaczął powoli się oddalać, lecz po chwili nagle się zatrzymał.
Jakieś nieduże, białe zwierzę truchtało w naszą stronę. Subaru. Biegł tak szybko, jak pozwalały mu na to jego krótkie łapki.
– Głupi pies… Mówiłem ci, żebyś za mną nie szedł – powiedział cicho Shun do samego siebie, po czym odwrócił się plecami do mnie i Subaru i szybko zszedł po zboczu w dół.
Mały buldog pognał za nim, merdając ogonem. Bieganie nigdy nie było jego mocną stroną, lecz teraz jego krok wydawał się jeszcze mniej stabilny.
Nagle spostrzegłam, że tylna prawa łapa Subaru wygląda na zranioną. Nie, to nie to. Było z nią coś nie tak.
Zanim jednak zdążyłam uważniej się jej przyjrzeć, Subaru zniknął w pogłębiającym się wieczornym mroku.

– Innymi słowy, musimy się dowiedzieć, dokąd udał się Shun – powiedział cicho Satoru.
– Ale jak? – spytałam go bez przekonania. Mimo wszystko, jego słowa trochę podniosły mnie na duchu.
– Jak? Wszystkimi dostępnymi metodami – odparł, zupełnie niezrażony.
– Nadal chcesz, żeby do ciebie wrócił? – spytała Maria, patrząc na niego cynicznie. – Teraz, kiedy wiemy już, że nie zerwał z tobą dlatego, że cię nienawidzi?
– Nie o to mi chodzi – odparł bezbarwnie Satoru. – Tak czy siak, wszyscy mamy do niego mnóstwo pytań, nie mylę się? Czy naprawdę jesteśmy pod stałą obserwacją? Co miał na myśli, mówiąc, żebyśmy uważali na koty? I… – Satoru zacisnął dłonie w pięści. – I co, do diabła, właściwie się z nim dzieje?
Poczułam bolesne ukłucie w sercu. Nie wspomniałam nikomu o tym, co zobaczyłam wewnątrz rozbitego kurzego jaja. Podświadomie wiedziałam, że jest to bezpośrednio związane z problemami trapiącymi właśnie Shuna, czymkolwiek by one nie były. Gdybym jednak powiedziała o tym na głos, wszystkie moje głęboko skrywane strachy okazałyby się rzeczywistością; dlatego bez względu na wszystko musiałam trzymać buzię na kłódkę.
Shun od czterech dni nie pojawił się w szkole. Po lekcjach zebraliśmy się za budynkiem Akademii i zaczęliśmy dyskutować szeptem, stojąc tak blisko siebie, jak się dało.
– Ale jeśli oni naprawdę nas obserwują, to czy nie byłoby lepiej nie robić niczego, co mogłoby się wyróżniać? – spytał ostrożnie Mamoru.
– Tak, racja. Też myślę, że to zbyt niebezpieczne. – Maria wzięła stronę Mamoru.
– Więc chcecie po prostu opuścić Shuna? – spytał rozzłoszczony Satoru.
– Tego nie powiedziałam. Ale… – Maria rozejrzała się nerwowo. – Mam wrażenie, ze nawet teraz jesteśmy obserwowani.
– Nikogo tu nie ma. Przestań się wydurniać – odparł drwiąco.
Nagle przyszła mi na myśl pewna rzecz. – Hej, pamiętacie, jak uciekaliśmy przed Kiroumaru? Przez całą noc śledziło nas wtedy to okropne ptaszysko.
– Ty też, Saki? Przecież to były wytresowane przez dziwoszczury kruki i kozodoje.
– Skoro dziwoszczury potrafiły zrobić coś takiego, to Komisja Etyki musi mieć w zanadrzu jeszcze sprytniejsze sztuczki, nie uważacie?
– No tak! Też słyszałem takie historie. Tacy geniusze jak Shisei Kaburagi, Koufuu Hino, czy Yuu Tatebe potrafią manipulować genami i tworzyć zwierzęta jedynie je sobie wyobrażając. Nie zdziwiłbym się, gdyby tamta dziwna pszczoła też właśnie nas śledziła.
Wszyscy zamilkliśmy. Wszystkim udzielił się ten przytłaczający nastrój. Jeśli wykorzystywali owady do prowadzenia podsłuchu, a my o tym nie wiedzieliśmy, wszystko było skończone. Inną kwestią pozostawało to, komu właściwie insekt wyśle swój raport po powrocie do kryjówki.
– No dobrze… Ja i tak mam zamiar wyruszyć na poszukiwanie Shuna. Nie musicie mi pomagać, jeśli nie chcecie.
– Ja pomogę – odparłam błyskawicznie.
– Czekajcie! Teraz to wygląda tak, jakby nasz dwójka w ogóle nie przejmowała się Shunem – zaprotestowała Maria. – Miałam na myśli jedynie, że gdybyśmy wszyscy czworo zaczęli teraz węszyć po kątach, byłoby to zbyt podejrzane. Mam rację, Mamoru?
Mamoru otworzył usta. Wyglądało na to, że nie do końca zgadza się z Marią, ale ostatecznie skinął jedynie głową, nic nie mówiąc.
– Macie rację. Rozdzielmy się więc i zacznijmy poszukiwania.
Podzieliliśmy się na dwa zespoły. Maria i Mamoru poszli porozmawiać z przyjaciółmi Shuna z pozostałych grup, natomiast Satoru i ja udaliśmy się prosto do jego domu.
Mieliśmy szczęście, ponieważ gdy doszliśmy do doków, zastaliśmy tam zacumowany publiczny kajak. Popłynęliśmy siecią przeplatających się kanałów.
Wioska Sosnowy Wiatr leży w wysuniętym najdalej na północ regionie Kamisu 66, a dom Shuna znajdował się na jej najdalszym krańcu. To był ogromny budynek o spadzistym dachu, podpartym na grubej kolumnie o średnicy jednego metra, od której promieniście rozchodziły się podtrzymujące sufit belki. Bawiłam się tam czasami w dzieciństwie; za każdym razem towarzyszyła mi wtedy dziwna atmosfera strachu, tak bardzo niepasująca do drewnianej posiadłości. Kiedy jednak trochę dorośliśmy, zaczęliśmy preferować zabawy na zewnątrz i przestaliśmy odwiedzać się w swoich domach.
Kajak sunął zwinnie przez wodę, lecz Satoru nagle zwolnił, choć nie zbliżyliśmy się jeszcze nawet do skrzyżowania z kanałem wiodącym do Sosnowego Wiatru.
– Co się stało?
– Spójrz na to.
Podążyłam za jego wzrokiem i dostrzegłam liczne łodzie zacumowane w pobliżu rozwidlenia. Wszystkie były dużo większe od naszego kajaku, a na burtach czerwoną farbą namalowano na nich „boskie oko”, czyli herb dystryktu oraz numer porządkowy. To były barki używane przez urzędników; na deskach widniały również zapisane sanskrytem słowa, określające czyją dokładnie własnością jest dana łódź. Na tych konkretnych widniał wyraz „Hirh”, symbolizujący Amitabhę, boginię o tysiącu rąk. Oznaczało to prawdopodobnie przynależność do Wydziału Zdrowia bądź Ochrony Środowiska.
– Po prostu je omińmy.
Nasz kajak popłynął na wprost. Rzuciłam okiem na skrzyżowanie kanałów i zobaczyłam rozciągniętą jakieś dwadzieścia metrów od wody taśmę w żółto-czarne pasy. To był jasny znak, że wstęp za nią jest zabroniony.
– Co tu się dzieje? Czy to znaczy, że nie możemy wejść do Sosnowego Wiatru?
– Na to wygląda.
– Ale… To niemożliwe.
Czy to ma coś wspólnego z Shunem? Chciałam zadać to pytanie na głos, ale byłam zbyt przerażona żeby w ogóle otworzyć usta.
– Zdaje się, że będziemy musieli po prostu ją przekroczyć.
– Nie uważasz, że drogi pilnują strażnicy?
– Chodźmy naokoło, przez las.
Zacumowaliśmy łodzie przy pomoście oddalonym od celu o około kilometr i zaczęliśmy iść w przeciwnym kierunku. Po naszej lewej znajdowała się trawiasta łąka, natomiast po prawej – zagajnik paproci, kamelii i iglaków. Upewniliśmy się, że nikt nas nie obserwuje po czym wślizgnęliśmy się do lasu.
– Mam co do tego złe przeczucia.
– Ta, ja też.
To dziwne uczucie narastało z każdym krokiem. Włoski na karku najeżyły mi się, jakby przed nami znajdowało się jakieś ogromne pole magnetyczne, odpychające od siebie każdy atom naszych ciał.
Jaką odległość już przemierzyliśmy? Nie minęło więcej jak kilka chwil, gdy zobaczyliśmy przed sobą czarne i żółte paski. Taśma rozciągała się nawet tutaj, w środku lasu.
– To chyba jakieś żarty. Kto w ogóle tędy chodzi?
– Wydaje mi się, że ona otacza całą wioskę.
Satoru założył dłonie na ramiona i przyjrzał się taśmie. Była opleciona zygzakiem wokół drzew, ale nie było widać, by gdzieś zakręcała.
– No cóż, chyba będziemy w takim razie musieli przejść tędy. – Satoru pochylił się i prześliznął na drugą stronę rozciągniętej na poziomie oczu taśmy. Podążyłam za nim. Moje serce dziko biło; miałam świadomość, że poważnie naruszamy zasady, ale nie mieliśmy innego wyboru.
– Ćśś. – Satoru nagle się zatrzymał i gestem ręki dał mi do zrozumienia, żebym była cicho.
Zamarłam. Coś poruszało się pomiędzy drzewami, jakieś trzydzieści metrów od nas.
Satoru odwrócił się w moją stronę i wyszeptał coś bezgłośnie. Dzi-wo-szczur… Najwyraźniej stał na straży.
Przyklękliśmy w cieniu rzucanym przez drzewa, starając się nie oddychać. Wykorzystując cantus, stworzyłam delikatny powiew wiatru, z którym ulotnił się nasz zapach.
Wydawało mi się, że upłynęła cała wieczność, lecz w rzeczywistości prawdopodobnie nie minęło więcej niż dziesięć minut. Rozległ się przeszywający dźwięk, niosący się echem pośród drzew. Dziwoszczur stanął na baczność i pognał w tamtym kierunku.
– Dobra, idziemy.
Wznowiliśmy naszą wędrówkę. Wreszcie dotarliśmy do utwardzonej ścieżki biegnącej przez iglasty las. Po jej drugiej stronie rosły ogromne sosny czerwone, od których Sosnowy Wiatr wziął swoją nazwę.
Upewniliśmy się dwukrotnie, że w pobliżu nie ma żadnych ludzi ani dziwoszczurów, po czym szybko przebiegliśmy w poprzek drogi, wpadając do sosnowego lasu.
Nagle poczułam, że zjeżyły mi się wszystkie włosy na ciele. W panice zaczęłam rozglądać się na wszystkie strony, lecz nie dostrzegłam niczego niezwykłego. Tylko drzewa i trawa. Mimo to czułam, że coś jest koszmarnie nie w porządku.
– Tak jak przypuszczałem, dzieje się coś dziwnego. Coś złego wisi w powietrzu. Nie powinniśmy pozostawać tu długo – powiedział Satoru, odczuwając najwyraźniej dokładnie to samo co ja.
– Co robimy?
– Skoro zaszliśmy już tak daleko, nie możemy się cofnąć, prawda? – wyszeptał, choć wyglądał na niezbyt przekonanego.
Weszliśmy jeszcze jakieś czterdzieści lub pięćdziesiąt metrów w głąb sosnowego boru. Właśnie wtedy naszym oczom ukazało się coś zupełnie niewiarygodnego. To była kolejna lina, rozciągnięta na wysokości twarzy. Tym razem nie była to jednak prosta czarno-żółta taśma.
– Święta Bariera! Dlaczego?
Śnieżnobiały sznur obwieszony ogromną liczbą wstążek. Dlaczego Święta Bariera, mająca chronić Kamisu 66 przed światem zewnętrznym pojawiła się tu, w Sosnowym Wietrze?
– Czyżby powierzchnia dystryktu się zmniejszyła?
– Nie, to nie to – odparł Satoru, badając linę. – Ta z pewnością jest zupełnie nowa. Stara Święta Bariera najprawdopodobniej jest w swoim zwykłym miejscu.
– Co to w takim razie jest?
– Inna bariera chroniąca wioskę. Otacza cały Sosnowy Wiatr.
Jakby na to nie patrzeć, nie było w tym żadnego sensu. Zadaniem Świętej Bariery była ochrona dystryktu przed plugastwami z zewnątrz; teraz jednak najwyraźniej miała nie pozwolić by zło wydostało się z jej wnętrza.
– Tak czy inaczej, jeśli chcemy iść dalej, musimy przekroczyć tę barierę – westchnął głęboko Satoru.
Skinęłam głową. Przemieszczenie się na drugą stronę Świętej Bariery było zupełnie czymś innym niż przejście przez zwykłą taśmę oznaczającą „zakaz wstępu”. Jeśli ktoś odkryłby nasz czyn, nie wybronilibyśmy się z tego w żaden sposób.
Wiedziałam jednak, że to nasza jedyna możliwość by odszukać Shuna. Przeszliśmy na klęczkach pod liną, uważając, żeby nie musnąć żadnej ze wstążek. Na początku nie dostrzegliśmy niczego szczególnego, jednak im dalej szliśmy, tym więcej zmian rzucało nam się w oczy. Gęste zazwyczaj leśne podszycie wyglądało teraz jak po przejściu huraganu. Wszystkie rośliny były powykręcane i zwiędłe.
Nie potrafiłam odczytać emocji Satoru. Maszerowaliśmy w ciszy naprzód.
Niebo zasnuwało tylko kilka chmur a słońce nadal było wysoko, lecz nasze otoczenie stawało się coraz ciemniejsze. Drzewa blokowały dostęp słonecznych promieni; ich grube gałęzie zdawały się łączyć ze sobą, tworząc rozpościerający się nad naszymi łowami dach. W przeciwieństwie do runa leśnego, drzewa najwyraźniej bardzo urosły, znacznie przekraczając swoje zwykłe rozmiary.
Satoru odłamał konar i podpalił go używając cantusu. Mimo, że był środek dnia, bez pochodni nie byliśmy w stanie dostrzec, gdzie stawiamy kroki.
Po chwili zauważyliśmy między drzewami błysk srebrzystego światła. Chcieliśmy podejść bliżej, lecz zatrzymała nas ściana z korzeni. Wyrastały z ziemi niczym olbrzymie węże, pozwijane i wykręcające się we wszystkie strony. Przejście na drugą stronę było niemożliwe. Wydawało mi się, że jestem na jakiejś obcej planecie. Miałam już zasugerować, byśmy pozbyli się przeszkody dzięki cantusowi, ale uświadomiłam sobie nagle, że byłby to oczywisty dowód na to, że tu byliśmy. Zaczęłam niechętnie szukać drogi między konarami, przeciskając się przez najszersze szczeliny.
– Spójrz, Saki – powiedział Satoru, odwracając się do mnie i unosząc pochodnię w górę.
Wskazywał na pnie drzew. Ich kora nie miała typowego dla czerwonych sosen wzoru przypominającego skorupę żółwia; zamiast tego były pokryte grudkami, wyglądającymi jak guzy albo nowotwory. W pewnym momencie zorientowałam się, że niektóre z nich wyglądają jak ludzkie twarze.
Twarze wykrzywione niewyobrażalnym cierpieniem, wrzeszczące z bólu; twarze umarłych.
Wzdrygnęłam się i odwróciłam wzrok.
– Pospieszmy się.
Właściwie to praktycznie przygotowałam się na jeszcze okropniejsze widoki, lecz zamiast tego ujrzałam coś naprawdę oszałamiającego.
To było nagie zbocze po którym musiała przetoczyć się lawina kamieni. Porastały je jedynie nieliczne drzewa a ziemia była usiana licznymi azaliami. Co najdziwniejsze, pomimo tego, że była już jesień, wszystkie te kwiaty były w pełnym rozkwicie. Stok mienił się różowymi i czerwonymi płatkami, a w powietrzu unosiła się najbardziej aromatyczna woń jaką kiedykolwiek czułam.
– Jakie to piękne… – westchnęłam, zaciągając się cudownym zapachem, po czym podeszłam bliżej by dokładnie przyjrzeć się kwiatom.
– Stój. Nie dotykaj ich. – Satoru złapał mnie za ramię. – Coś jest z nimi nie w porządku… Spójrz – powiedział, wskazując na coś przy swoich stopach.
Na ziemi leżały nieprzeliczone zdechłe mrówki, pszczoły, żuki, pająki i inne owady.
– Nie wydaje ci się, że ten zapach jest zdecydowanie za silny? Najprawdopodobniej w tych roślinach jest jakaś trująca substancja.
– W azaliach?
– Jakby na to nie patrzeć, to raczej nie są zwyczajne kwiaty.
Jego słowa zdawały się przełamać jakiś czar. Jeszcze raz spojrzałam na azalie. Do tej pory byłam zachwycona ich pięknem, lecz teraz zadrżałam na myśl o zdradliwej truciźnie, którą zawierały.
To nie był jednak jedyny powód mojego zaniepokojenia.
– Czemu tutaj jest tak zimno?
Z głębi lasu wiał wyjątkowo chłodny wiatr.
– Sprawdźmy to – odparł Satoru. Wyglądał, jakby przygotował się już na najgorsze.
Jak w transie przedzieraliśmy się między drzewami, zmierzając w kierunku źródła ziąbu.
– Śnieg – krzyknął Satoru.
– To niemożliwe. Przecież jest dopiero jesień i jeszcze nigdzie nie pada… – Nie mogłam uwierzyć własnym oczom.
Satoru dotknął białego puchu, który pokrywał korzenie drzew.
– Nie… Zaraz, to nie jest śnieg.
– Więc co to takiego? – spytałam, nie mogąc zdobyć się na odwagę by dotknąć białej substancji.
– Szron. Ale jest go tak dużo, że wygląda jak warstwa śniegu. Nie wiem dlaczego, ale grunt jest znacznie zimniejszy niż powinien, co powoduje, że woda zawarta w powietrzu zamarza.
W normalnych warunkach jedyną warstwą ziemi, która nigdy nie odmarzała była położona głęboko pod powierzchnią strefa wiecznej zmarzliny. Nic tu się nie zgadza – wyszeptałam do siebie. Zostały złamane chyba wszystkie normalne prawa natury.
Obeszliśmy zamarznięty obszar. Sto metrów dalej las nagle się urywał.
– Ostrożnie – upomniał cicho Satoru.
Położyliśmy się na ziemi i podczołgaliśmy w kierunku granicy drzew. Widok był niesamowity. Przed nami rozciągała się dwustumetrowa wyrwa w ziemi, kształtem przypominająca miskę. Była głęboka na jakieś pięćdziesiąt metrów i wyglądała jak pułapka zbudowana przez olbrzymiego mrówkolwa.
– Nie do wiary. Czy tu uderzył meteor?
– Ćśśś. – Satoru przyłożył palec do ust. – Tam są ludzie.
Na dnie dziury rzeczywiście dało się dojrzeć ludzkie sylwetki.
– To nie mógł być meteor… Uderzeniu, które spowodowało powstanie tak dużego krateru musiałaby towarzyszyć potężna eksplozja, a przecież niczego nie było słychać – wyszeptał w odpowiedzi na moje pytanie.
– No to skąd wzięła się ta dziura?
– Przestań mnie o wszystko wypytywać.
– Czemu? Nie znasz odpowiedzi?
Satoru wyglądał na obrażonego. – Mogę tylko snuć domysły. Ten krater prawdopodobnie został stworzony przez te osoby z dołu.
– Ale po co?
– Ćśś! – ponownie mnie uciszył.
Dwoje ludzi pomału lewitowało w górę. Przestraszyłam się, że lecą w naszą stronę, ale wylądowali po przeciwnej stronie niecki i odeszli. Kiedy zniknęli nam z pola widzenia, Satoru przestał ściszać głos.
– Z pewnością próbują coś odkopać.
Wlepiłam wzrok w dno krateru. Coś się tam znajdowało, ale było schowane przez rzucany przez ściany dołu cień. Gdybyśmy znajdowali się po przeciwnej stronie dziury, prawdopodobnie zdołalibyśmy dojrzeć, co to jest. Nagle przyszedł mi na myśl pewien pomysł.
– Satoru, stwórz nad tym lustro – poprosiłam.
Od razu zrozumiał, co chodzi mi po głowie. Powietrze zadrżało i pojawiły się oślepiające promienie światła, które rozbłysły we wszystkich kierunkach. Powoli stopiły się w jedność, tworząc taflę srebrzystego lustra.
– Obniż je trochę.
– O rany, przecież wiem!
Pomału pochylił lustro i zniżył jego wysokość. Po chwili mogliśmy już dostrzec, co kryje się na dnie krateru. Zaniemówiliśmy zszokowani. Przecież tyle razy odwiedzaliśmy to miejsce. Dlaczego dopiero teraz zrozumiałam, na co patrzę?
W lustrze odbijał się duży budynek, prawie po dach zagrzebany w ziemi. Wystarczyło jednak jedno spojrzenie na ciemne deski, z których był zbudowany, bym uświadomiła sobie, że jest to dom Shuna.

Nie odzywaliśmy się zbyt często w drodze powrotnej.
W sosnowym lesie natknęliśmy się na wiele dziwacznych zjawisk, lecz mimo tego nasze myśli skupiały się głównie na Shunie.
Nie miałam pojęcia, co tam się stało ale wyglądało to tak, jakby Ziemia postanowiła połknąć w całości dom Shuna. Przetrwanie czegoś takiego wydawało się zupełnie niemożliwe. Dlaczego więc nie opuszczała mnie pewność, że Shun wciąż żyje?
Gdzie był? Czy wszystko było z nim w porządku? Czy potrzebował pomocy? Nie mogłam odpędzić się od zaprzątających moją głowę pytań, które pozostawały bez odpowiedzi.
– Mówiłaś, że wyszedł z domu, tak? No to nic mu nie jest – powiedział Satoru, raczej sam do siebie, aniżeli do mnie. – Poszukajmy go jutro rano, jestem pewien że go znajdziemy.
– Nie powinniśmy zacząć już teraz?
– Niedługo zajdzie słońce. Nie mamy nawet żadnej wskazówki co do miejsca pobytu Shuna. Wiem, że się martwisz, ale jutro możemy zacząć od nowa ze świeżymi umysłami.
Zastanawiałam się, jak on może być tak spokojny. Czy w ogóle się nie przejmował? Ja w przeciwieństwie do Satoru nie byłam do końca przekonana, że to dobry pomysł.
Udaliśmy się do parku, gdzie mieliśmy spotkać się z Marią i Mamoru, ale nie było po nich nawet śladu. Poczekaliśmy kilka minut lecz w końcu zdecydowaliśmy się wrócić do domów.
– No to widzimy się jutro.
Te słowa pożegnania z pewnością nie były adekwatne do sytuacji. Brzmiało to jakbyśmy mówili sobie „do widzenia” po przyjemnym pikniku w parku. Każde z nas poszło w swoją stronę. Satoru udał się w kierunku Zbożowego Kręgu; ja natomiast wsiadłam w kajak i odpłynęłam do Wodnego Młyna.
Gdy słońce schowało się za Górą Tsukuba, cała wioska pogrążyła się w cieniu. Zapłonęły pochodnie, w świetle których woda kanału mieniła się pomarańczowym blaskiem. Od zawsze była to moja ulubiona pora dnia; czas, gdy mogłam podziwiać krajobraz rozmyślając o wydarzeniach mijającego dnia i zastanawiając się, co przyniesie jutro.
Przycumowałam kajak za domem i weszłam do środka tylnymi drzwiami. Byłam zaskoczona tym, że moi rodzice tak szybko wrócili do domu.
– Witaj w domu – uśmiechnęła się mama. – Kolacja już gotowa. Minęło trochę czasu odkąd ostatni raz wspólnie jedliśmy.
Ojciec przypatrywał mi się uważnie, gdy siadałam do stołu, po czym uśmiechnął się szeroko.
– Spójrz na siebie. Cała jesteś umazana błotem, idź się umyć.
Spodziewałam się, że zacznie mnie wypytywać gdzie byłam, kiedy wrócę z łazienki, jednak tak się nie stało. Zaczął opowiadać o planach postawienia lamp ulicznych w centrum wioski, ponieważ światło, jakie dawały pochodnie najwyraźniej nie wystarczało mieszkańcom. Zastosowanie żarówek wymagałoby jednak elektryczności, która była dopuszczona jedynie do zasilania głośników na dachu sali zebrań. Dlatego też, żeby wprowadzić w życie ten plan, potrzebna by była rewizja Kodeksu Etyki.
– Nieważne, ile petycji byśmy nie wysyłali, najważniejsze szychy z Komisji Etyki nigdy się na to nie zgodzą – mruknął z niezadowoleniem mój ojciec, burmistrz dystryktu, trącając pałeczką swój kawałek ryby.
– Dobrze by było, gdyby udało ci się najpierw zdziałać coś w kwestii oświetlenia biblioteki – odparła matka. Jej zawód głównej bibliotekarki stawiał ją nawet na wyższej pozycji od burmistrza.
– Biblioteka i tak pochłania już jedną piątą naszego rocznego budżetu.
– Wiem. Ale ostatnio mamy taki nawał pracy, że musimy siedzieć do bardzo późna, a światło fosforescencyjne jest zbyt męczące – dodała, wskazując na zawieszoną nad stołem lampę.
Oświetlenie foforescencyjne było wtedy wykorzystywane na szeroką skalę. Działające na takiej zasadzie lampy, często zwane kulami bontan były dużymi, okrągłymi tubami próżniowymi pokrytymi od wewnątrz specjalną farbą zawierającą platynę bądź iryd. Po naładowaniu lampy za pomocą cantusu, zaczynała ona świecić przez określony czas, po którym światło zaczynało słabnąć. Okres ten nigdy nie był jednak dłuższy niż pół godziny, więc kule trzeba było często ładować, co było dosyć uciążliwe.
– Obecnie tylko Wodny Młyn produkuje nadwyżkę energii elektrycznej, lecz nie da się stąd pociągnąć kabli aż do biblioteki w Zbożowym Kręgu.
– Nie możecie po prostu zbudować nowej elektrowni wodnej bliżej biblioteki?
– To byłoby trudne. Zakłócilibyśmy komunikację, a zresztą woda w tamtejszych kanałach i tak płynie za wolno żeby dało się ją wykorzystać do produkcji energii.
Im dłużej kontynuowali tą ożywioną dyskusję, tym bardziej zdawało mi się, że coś jest nie w porządku. Odniosłam wrażenie, że robią to celowo, tylko po to, żeby nie dopuścić do skierowania rozmowy na tematy, których chcieliby uniknąć.
– Hej, czy wiecie może co stało się Shunowi…?
Obydwoje rodzice natychmiast zamilkli.
Poczułam jak serce zaczyna mi szybciej bić. Byłam w pełni świadoma, że to dość niebezpieczne pytanie. Dlaczego więc zadałam je na głos? Czy denerwowało mnie, że rodzice kontynuują swoją bezsensowną konwersację, podczas gdy ja tak bardzo zamartwiam się losem Shuna? A może podświadomie liczyłam, że uzyskam w ten sposób jakąś wskazówkę?
– Mówisz o Shunie Aonuma? – spytał cicho ojciec.
– Tak. Nagle przestał przychodzić do Akademii Mędrców. – Mój głos lekko się załamał.
– Nie wolno mówić o tych sprawach. Przecież ty też o tym wiesz, prawda? – uśmiechnęła się karcąco mama.
– Tak, ale… – Spojrzałam w dół. Byłam na granicy płaczu.
– Saki… Sacchan. – Moje łzy najwyraźniej zmiękczyły ojca. Nie nazywał mnie tak, od kiedy skończyłam cztery czy pięć lat.
– Kochanie… – powiedziała mama głosem pełnym zmartwienia.
– No dobrze, Saki, posłuchaj mnie. W życiu spotka cię wiele trudności. Jedną z nich są rozstania z najdroższymi przyjaciółmi.
– Co się stało z Shunem?! – krzyknęłam, przerywając mu.
Ojciec zmarszczył brew. – On… zaginął.
– Dlaczego?
– Kilka dni temu w Sosnowym Wietrze miał miejsce poważny wypadek. Od tego czasu nie widziano Shuna Aonumy ani jego rodziców.
– Wypadek? Jaki dokładnie? Nikt mi niczego o tym nie powiedział. Dlaczego to…
– Wystarczy, Saki! – ucięła ostro matka.
– Ale…!
– Martwimy się o ciebie, rozumiesz? Nie przerywaj i posłuchaj nas. Musisz przestać wtrącać się w sprawy, które cię nie dotyczą.
Niechętnie skinęłam głową i wstałam z krzesła.
– Saki, proszę. – dodała mama, hamując łzy, kiedy gotowałam się do opuszczenia jadalni. – Nie mogę stracić kolejnego… Nie, nie mogę stracić ciebie. Proszę, posłuchaj się nas.
– No dobrze. Jestem zmęczona. Idę spać.
– Dobrych snów, Saki – powiedział tata, obejmując mamę, która nerwowo skubała swój nos.
– Dobranoc.
Kiedy wspinałam się po schodach, w głowie dudniły mi słowa matki.

Nie mogę stracić kolejnego… Nie, nie mogę stracić ciebie. Proszę, posłuchaj się nas.

Przypomniało mi się też coś jeszcze. Przepełniony bólem głos.

Nie chcę stracić kolejnego dziecka!

Gdy położyłam się w łóżku, umysł zaprzątnęły mi tysiące różnych myśli, powodując, że nie mogłam zasnąć.
Zawsze zastanawiałam się, czy miałam kiedyś starszą siostrę. To przeczucie po raz pierwszy pojawiło się gdy miałam dziesięć lat. Mama niepostrzeżenie zostawiła mnie bez opieki w bibliotece, gdzie znalazłam stary słownik należący do ksiąg klasy trzeciej. W Szkole Harmonii uczono, że nasze imiona są odzwierciedleniem życzeń i oczekiwań rodziców, więc chciałam się dowiedzieć, co może oznaczać moje imię.
„Sa” ma trzy znaczenia: „świt”, „wczesny” i „młody”, jednak nie wiedziałam o które z nich chodzi w moim przypadku. Ponieważ nadal byłam wtedy dzieckiem, oczywiste było dla mnie, że jestem „młoda”. Następnie poszukałam znaczenia „ki”. „Bardzo młody”, „czas”, „malutki”… Pomyślałam sobie, że obydwie sylaby znaczą dokładnie to samo, lecz wtedy właśnie natknęłam się na ostatnią definicję.
„Najmłodsze dziecko”.
Nie był to oczywiście ewidentny dowód na to, że w istocie byłam „najmłodszym dzieckiem”. Moja matka jak nikt inny przywiązywała jednak wagę do znaczenia słów. Pomyślałam, że gdybym była najstarszym dzieckiem, w moim imieniu nie pojawiłoby się „ki”.
Gdy o tym rozmyślałam, zaczęły przypominać mi się zatarte wspomnienia z dzieciństwa. Mogłam mieć wtedy dwa lub trzy lata. Zawsze był przy mnie ktoś, kto się mną wszędzie opiekował. Ta osoba była ode mnie starsza, lecz znacznie młodsza od mamy. Na mnie rodzice wołali Sacchan, a na nią – Yocchan.
Racja. Moja siostra nazywała się Yoshimi.
Nie miałam pewności, że nie jest to tylko fałszywe wspomnienie, stworzone przez autosugestię, lecz po tym, jak usłyszałam matkę krzyczącą, że nie chce stracić kolejnego dziecka, zaczęło się to mi wydawać coraz bardziej wiarygodne.
Jeśli w istocie jest to prawda i miałam kiedyś starszą siostrę, dlaczego już jej z nami nie ma? Czy naprawdę została wyeliminowana? A może ma to jakiś związek z tym, co dzieje się teraz z Shunem?
Ostatecznie nie doszłam do żadnych wniosków, złapana w pułapkę zapętlonych, zawiłych myśli.
Nagle usłyszałam jak coś uderza w okno.
Podniosłam głowę z poduszki. Przez rozchylone zasłony do pokoju wpadało światło księżyca. Za szybą zobaczyłam kogoś lewitującego na poziomie pierwszego piętra.
Przez moment przemknęło mi przez myśl, że to jakieś nadprzyrodzone zjawisko i znieruchomiałam ze strachu. Po chwili jednak blask oświetlił burzę rudych włosów i uświadomiłam sobie, że osobą na zewnątrz jest Maria.
– Co się dzieje? – spytałam, otwierając okno.
– Przepraszam. Byłam w parku, ale nikogo tam nie było. Dostałam niezłą burę, kiedy wróciłam wcześniej do domu.
Nie byłoby ciekawie, gdyby moi rodzice ją zobaczyli.
– Szybciej, do środka – zaprosiłam Marię, żwawo gestykulując. Czemu zajęło wam to tyle czasu? Mieliście tylko przepytać kilka osób, prawda?
Maria mocno się do mnie przytuliła.
– Maria?
– Tak się bałam! O mało co nie zostaliśmy zabici!
– O czym ty mówisz? Opowiedz o tym dokładnie.
Maria cała się trzęsła, jednak zdołała zebrać się w sobie. Usiadła na łóżku obok mnie i zaczęła mówić.
Na początku wędrowali tylko bez większego celu, licząc, że natkną się na któregoś z kolegów Shuna. Mamoru miał najwyraźniej niezwykłe szczęście w odnajdywaniu poszukiwanych rzeczy, więc zdołali spotkać i przepytać w ten sposób dwie lub trzy osoby. Nie otrzymali jednak żadnych wskazówek.
Wtedy uświadomili sobie coś dziwnego. Nie licząc grupy pierwszej, większość przyjaciół Shuna podobnie jak on mieszkało w Sosnowym Wietrze, jednak ponad połowa z nich nie pojawiła się na lekcjach w Akademii. Jedyna pochodząca stamtąd osoba odmówiła jakiejkolwiek rozmowy na ten temat.
Mieli już wyruszyć w stronę Sosnowego Wiatru, jednak przypomnieli sobie, że tam właśnie udałam się ja i Satoru, więc zawrócili w kierunku Akademii Mędrców. Tak jak zazwyczaj po lekcjach w szkole zostali jedynie bardzo nieliczni uczniowie. Maria i Mamoru mieli już wracać do domów, kiedy przypomnieli sobie coś, o czym w przeszłości rozmawiali Shun i Satoru. To była tamta historia o dziwnych, śmierdzących amoniakiem budowlach na dziedzińcu, z wnętrza których można było usłyszeć powarkiwania zwierząt.
– I dlatego właśnie postanowiliśmy sprawdzić dziedziniec… Oczywiście nie wierzyliśmy w to, że Shun tam jest, ale pomyśleliśmy, że może odnajdziemy na nim jakieś poszlaki.
Maria i Mamoru w jakiś sposób zdołali dostać się do środka dzięki łutowi szczęścia.
– Ale jak weszliście na dziedziniec? Shun i Satoru musieli przecież zapamiętać układ zamków.
– Potrafię lewitować, zapomniałaś? Przefrunęłam nad murem gdy nikt na nas nie patrzył. Oczywiście Mamoru nie mógł zrobić tego samego, więc musiałam otworzyć mu bramę od środka. W każdym razie Shun miał rację. Jest tam około tuzina promieniście ułożonych zamków, które…
Nie obchodziły mnie zamki.
– To nieistotne. Co się stało później? – spytałam ze zniecierpliwieniem.
– Nic. Zupełnie tak samo jak wtedy, kiedy byli tam Shun i Satoru, Jedyną różnicą było pięć stojących w głębi dziedzińca ceglanych pokoików.
Przypomniałam sobie, że Shun opowiadał o tym jeszcze w Szkole Harmonii.
– Drzwi do tych budyneczków były z drewna, ale wyglądały naprawdę solidnie. Były prawdopodobnie dębowe, grube na cztery lub pięć centymetrów, a do tego biegły wzdłuż nich żelazne pręty z takimi zawiasami…
– W nosie mam te drzwi. Przejdź do sedna i powiedz, co widziałaś! – krzyknęłam poirytowana.
Maria doskonale potrafiła się koncentrować i miała ponadprzeciętną zdolność obserwacji, jednak zupełnie nie potrafiła streścić krótko tego, co ujrzała.
– Przepraszam. W każdym razie chcieliśmy dowiedzieć się, co jest w środku, ale nie potrafiliśmy otworzyć drzwi, nie niszcząc ich przy tym.
– To ja przepraszam. Po prostu bardzo chciałam wiedzieć co tam znaleźliście.
– Przyłożyliśmy więc uszy do drzwi i coś usłyszeliśmy…
– Jak brzmiał ten dźwięk?
– Cichy mruk. A później odgłosy kroków jakiegoś dużego zwierzęcia chodzącego tam i z powrotem. Byłam przekonana, że cokolwiek siedzi w środku, również wyczuło naszą obecność.
– Poczekaj chwilę. W tych szopach jest aż tyle miejsca?
– Och, raczej nie. Myślę, że te budynki to tak naprawdę jedynie wejścia do piwnic lub podziemnych cel. Wydawało mi się, że to stworzenie znajduje się gdzieś pod nami.
– Hmm. Ale ostatecznie i tak nie udało wam się dowiedzieć, co wydaje te dźwięki?
– Daj mi skończyć opowieść. Później zobaczyliśmy to stworzenie, choć nie w całej okazałości.
Powstrzymałam przemożną chęć wrzaśnięcia na nią, żeby się pospieszyła i słuchałam w ciszy dalszego ciągu historii.
– Już mieliśmy z Mamoru zajrzeć do środka, kiedy usłyszeliśmy szczęk otwieranych zamków w bramie. Ktoś wchodził na dziedziniec. Nie było tam żadnego miejsca, w którym moglibyśmy się ukryć, więc szybko wskoczyliśmy za ceglane szopy. Schowaliśmy się w samą porę, bo po chwili brama się otworzyła i oni weszli na plac.
– Ale kto?
– Nie widziałam twarzy, ale po ich rozmowie wywnioskowałam, że były tam trzy osoby. Jedną z nich prawdopodobnie był Słoneczny Księciunio. Towarzyszył mu inny mężczyzna oraz kobieta, której głos brzmiał tak jak tamtej, która przesłuchiwała nas po powrocie z letniego obozu.
Przełknęłam ślinę.
– O czym rozmawiali?
– Słyszałam jedynie strzępki konwersacji, ale ten drugi mężczyzna mówił, że muszą się pospieszyć i załatwić sprawę, zanim dojdzie do pełnej przemiany w demona. I, że jeśli im się nie uda, to skończy się to katastrofą albo coś w tym rodzaju. I tak nie wiem o co mu chodziło z tym demonem.
Jakaś część mnie była na to przygotowana, ale i tak poczułam się, jakby ktoś zdzielił mnie w głowę metalowym prętem. Najprawdopodobniej dorośli mieli na myśli karmicznego demona.
– A… A później? – Zmusiłam się, żeby zadać pytanie.
– Kobieta powiedziała, żeby natychmiast wysłać przeklęte koty. Słoneczny Księciunio zapytał się wtedy, czy ma na myśli czarnego i pasiastego, których zazwyczaj używają. – Głos Marii zadrżał. – Potem otworzyli drzwi do tych budynków. Dokładnie do drugiego i czwartego. Wyszły z nich te ogromne zwierzęta. Zdążyłam jedynie przelotnie na nie spojrzeć, ale wyglądały jak lwy, które trzymano w dawnych ogrodach zoologicznych, choć były od nich znacznie chudsze.
– Te stworzenia… Przeklęte koty. Czy one nie wyczuły, że się ukrywacie?
– Wyczuły. Ktoś jednak od razu wykorzystał cantus, żeby je spętać, po czym zostały gdzieś przetransportowane, więc nie zdradziły naszej kryjówki… Ale jest jeszcze jedna, najważniejsza rzecz! Słoneczny Księciunio przez przypadek wyjawił, dokąd wysłano koty. Powiedział, że to okropne, że muszą pozbywać się tak utalentowanego dzieciaka.
Wiedziałam już o kogo chodzi.
– Usłyszeliśmy to na własne uszy! Mówił o Shunie Aonuma.

¹ Słowo „Plejady” zapisuje się zazwyczaj znakami hiragana すばる (subaru), lecz Saki stwierdza, że imię pochodzi od zapisu kanji 統ばる (subaru), który można tłumaczyć jako „wiele złączone w jedno”.

poproz2nasroz2