Rozdział 4

Rozdział 4

Domek z kart urósł w mgnieniu oka.
Kątem oka zerknęłam na siedzącego obok mnie Satoru. Wyglądało na to, że idzie mu całkiem nieźle; kończył właśnie układanie czwartego piętra. Kiedy dostrzegł, że mu się przyglądam, z szelmowskim uśmieszkiem zakręcił w powietrzu młynek czwórką kier, którą właśnie kontrolował.
W przypływie determinacji by z nim nie przegrać, skupiłam całą uwagę na własnej karcianej piramidzie. Zadanie pozornie było proste – mieliśmy ułożyć jak najwyższe domki z kart. Wymagało to jednak niezwykle uważnego używania cantusu.
Pierwszą i najważniejszą rzeczą była koncentracja. Najlżejszy dotyk lub podmuch wiatru mógł zniszczyć całą budowlę. Ważna była też wyobraźnia przestrzenna i zdolność do skupienia się na kilku czynnościach jednocześnie. Musieliśmy w tym samym czasie budować i uważnie wypatrywać oznak słabości konstrukcji, w porę korygując wady.
Popularna była wtedy plotka, że gdy Shisei Kaburagi spróbował podjąć się podobnego zadania, był w stanie wykonać je natychmiast, wyłącznie poprzez wyobrażenie sobie zbudowanego z osiemdziesięciu czterech kart domku. Nie było jednak nikogo, kto widziałby ten wyczyn na własne oczy, więc prawdopodobnie była to nieco wyolbrzymiona opowieść.
W Szkole Harmonii często kazano nam budować piramidy z kart. Nigdy bym nie przypuszczała, że jest to forma przygotowania do nauki w Akademii.
– Pośpiesz się, Saki – ponaglił mnie zniecierpliwiony Satoru.
– To nie jest uczciwa konkurencja. Ale nie martw się, nie pozwolę ci wygrać.
– Głupia, konkurowanie wewnątrz zespołu jest bezcelowe. Popatrz na grupę piątą, współpraca idzie im znakomicie.
Podniosłam wzrok i spojrzałam na nich; wszyscy pracowali w tym samym tempie, a ich budowla powoli pięła się w górę.
– Przynajmniej nasz mistrz jest jak zwykle w szczytowej formie.
Satoru miał rację. Shun bez wątpienia był najlepszy z całej klasy. Zdążył już ułożyć siedem warstw i właśnie pracował nad ósmą. Nikomu innemu nie udawało się kontrolować kart z taką gracją jak jemu. Patrzenie na jego pracę było fascynujące; karty którymi manipulował przypominały trzepoczące skrzydła motyla.
– Ale ktoś inny rzuca nam kłody pod nogi… – kontynuował Satoru wzdychając i rozglądając się po grupie.
Z boku Maria układała karty równie szybko, jak Shun; jej ruchy były jednak niedbałe, przez co już trzeci raz musiała zaczynać od początku. Szybko jednak nadrabiała straty, więc ostatecznie jej tempo dorównywało naszemu. Zupełnym przeciwieństwem jej pracy była technika siedzącego obok niej Mamoru. Pracował z przesadną wręcz ostrożnością, wskutek czego jego domek był niezwykle stabilny. Bardzo wolne tempo pracy powodowało jednak, że w rezultacie wysokość jego konstrukcji plasowała się co najwyżej w połowie stawki.
Prawdziwym problemem była siedząca na końcu Reiko. Nie udało jej się ułożyć jeszcze ani jednego piętra.
Patrzenie na jej pracę było naprawdę przygnębiające. Jej karty drżały; w podobny sposób trzęsłyby się ręce małego dziecka, któremu powierzono podobne zadanie. Reiko pochodziła ze Złocistej Wioski, więc nie uczęszczałyśmy do tej samej szkoły, jednak nie mam wątpliwości że również w Szkole Moralności którą ukończyła budowanie domków z kart sprawiało jej trudność.
Nawet biorąc to pod uwagę, jej niezdarność była zdumiewająca. Za każdym razem gdy jakoś udawało jej się zmusić karty do stania, cała konstrukcja upadała i trzeba było zaczynać od zera.
– Jest w tym tak kiepska, że to prawie zabawne. – Satoru zwiesił głowę i wrócił do kontrolowania własnych kart. – Mając ją w grupie nigdy nie wygramy.
– No i co? Reiko jest dobrą osobą, po prostu musi jeszcze trochę poćwiczyć. – odparłam, sama nie wierząc w swoje słowa. Reiko Amano nie była w stanie poprawnie używać swojej mocy. Nieważne jakiego zadania się podejmowała, nigdy nie udawało jej się osiągnąć oczekiwanego rezultatu.
Na poprzedniej lekcji bawiliśmy się w coś podobnego do głuchego telefonu. Było to ćwiczenie, które miało pomóc nam szlifować zdolność kopiowania obrazu. Każda z grup tworzyła rząd; pierwsza osoba otrzymywała do obejrzenia olejny malunek. Następnie, przy użyciu kontrolowanych poprzez cantus ziaren piasku, kopiowała go i przekazywała duplikat siedzącemu za sobą koledze. Ten miał kilka sekund na zapamiętanie, co na nim było, a następnie odtwarzał go najwierniej jak umiał. Wygrywała grupa, której ostateczny rezultat był najbardziej zbliżony do oryginału.
Jeśli chodzi o nas, grupę pierwszą, to myślę, że nasza technika tworzenia i przekazywania była wyjątkowa. Oczywiście najlepszy ze wszystkich był Shun. Jego obrazy były tak wyraźne jak fotografie. Niewiele gorzej szło Marii. Ja niestety nie dorównywałam im w zdolnościach tworzenia ładnych i jednocześnie wiernych kopii.
Satoru nie sprawdziłby się na początku rzędu, ale świetnie szło mu kopiowanie. Ze mną było inaczej – dobrze wychodziło mi stworzenie piaskowego odpowiednika oryginału. Mamoru zaś miał zmysł artystyczny; jego obrazy były piękne, ale nie zawsze dokładnie odwzorowane.
Spośród naszej szóstki to Reiko zawsze psuła efekt końcowy. Jeśli mam być szczera, to jej rysunki wyglądały jak ślady zostawione na piasku przez wijącego się w agonii kraba. Nieważne jak dokładnie przypatrywałam się jej obrazom; nie byłam w stanie odgadnąć co mają przedstawiać. Niezależnie od pozycji jaką zajmowała w rzędzie, jej praca przypominała jedynie przypadkowe bazgroły.
W zawodach w budowaniu karcianych domków, jej niezdarność również zaważyła na naszej przegranej. Zwyciężał zespół, który łącznie zbudował najwięcej pięter; dodatkowym warunkiem było jednak ułożenie przynajmniej siedmiu warstw przez każdego członka drużyny.
Błąd, jaki tym razem popełniła Reiko miał katastrofalne skutki.
Byłam skupiona na własnej piramidzie, więc nie widziałam dobrze całego zajścia. Jej karty nagle przecięły powietrze, uderzając w domek Marii.
Niestabilna, jednak druga co do wysokości w naszej grupie konstrukcja runęła w jednej chwili.
– Och, p-p-przepraszam!
Nietrudno się domyślić, że Reiko była przerażona. Maria przez chwilę siedziała w osłupieniu, po czym zaczęła odbudowywać piramidę, pracując ze zdwojoną szybkością. Czasu zostało jednak tak niewiele, że nawet gdyby ona i Shun zdołali ukończyć budowle, nie wystarczyłoby to do wygranej. Sygnalizujący koniec czasu gwizdek zabrzmiał, zanim zdołała ukończyć naprawę trzeciego piętra.
– Tak bardzo przepraszam. Nie mogę uwierzyć, że zrobiłam coś takiego… – nie przestawała tłumaczyć się Reiko.
– Nie przejmuj się. I tak sama psułam go kilka razy – odpowiedziała Maria siląc się na uśmiech. W jej oczach widać było pustkę.
Przedstawię teraz pokrótce grupę pierwszą. Sześciu jej członków to Shun Aonuma, Maria Akizuki, Satoru Asahina, Reiko Amano, Mamoru Itou i ja, Saki Watanabe. Jak można zauważyć, nazwiska są ułożone w kolejności alfabetycznej¹ , więc teoretycznie powinnam zostać dopisana do grupy piątej. Przypuszczam, że ostatecznie wylądowałam w pierwszej, ponieważ było tam już troje moich dobrych przyjaciół ze Szkoły Harmonii i miało mi to pomóc w zaaklimatyzowaniu się w Akademii.
Tego dnia po skończeniu zajęć, Maria, Satoru, Shun, Mamoru i ja wracaliśmy niewielką ścieżką biegnącą wzdłuż leżącego w pobliżu szkoły kanału. To nie tak, że nie chcieliśmy zadawać się z Reiko. Często spędzaliśmy z nią czas wolny, jednak tym razem pomyśleliśmy, że głupio by się czuła wracając z nami po tym jak zniweczyła nasze wysiłki.
– Chciałbym już móc w pełni wykorzystywać moje zdolności – powiedział Satoru, przeciągając się.
Wszyscy skrycie tego pragnęliśmy. Jako uczniom, nie wolno nam było używać cantusu w miejscach publicznych. W przeciwieństwie do lekcji w Szkole Harmonii, zajęcia teoretyczne w Akademii Mędrców były długie i nudne, ale musieliśmy je przecierpieć, by pozwolono nam ćwiczyć używanie mocy na zajęciach praktycznych, które zajmowały resztę dnia.
– Gdybyś mógł korzystać z cantusu wedle woli, z pewnością uciekłabym najdalej jak potrafię – dogryzłam mu.
– Niby czemu? – spytał posępnie.
– Bez szczególnej przyczyny.
– I tak już perfekcyjnie nim władam. Ty za to jesteś niezgrabna, jakbyś była pijana.
– Myślę, że obydwoje jesteście bardzo dobrzy – wtrącił się Shun, próbując nas pogodzić.
– Niezbyt cieszą mnie takie słowa z twoich ust – odparł Satoru, kopiąc kamyk w kierunku wody.
– Dlaczego? – spytał Shun, wyraźnie zdezorientowany. – Nie kłamię, naprawdę myślę, że obydwoje jesteście nieźli. Wasze karty nie latały we wszystkich kierunkach, ani nic podobnego.
– Och, skończcie już – westchnęła Maria, zakrywając uszy.
– Pff – prychnął Satoru. – Shun uważa się za lepszego od nas, choć najwyraźniej nie zdaje sobie z tego sprawy. Nie wydaje ci się, Saki?
Mówiąc szczerze, zgadzałam się z nim, jednak nie powiedziałam tego na głos.
– Nie wrzucaj nas do jednego worka, on tylko na ciebie patrzy z góry – odpowiedziałam.
– Że co? Nie, mylisz się – wymruczał Satoru z niezadowoleniem, po czym nagle zamilkł.
– Co się stało? – spytała Maria.
Satoru wskazywał na nabrzeże kanału sześć albo siedem metrów przed nami.
– Spójrzcie na to.
Kręciły się tam dwie istoty o sylwetkach podobnych do ludzkich, odziane w bure łachy.
– Dziwoszczury…? – wyszeptała Maria, okręcając na palcach kosmyk swych rudych włosów.
– Taa. Co one robią?
Shun był zafascynowany, podobnie jak ja. Po raz pierwszy widzieliśmy dziwoszczura z tak bliska.
– Nie powinniśmy na nie patrzeć – ostrzegł nas Mamoru. Jego falowane włosy sprawiały, że jego głowa wyglądała jakby miała za chwilę wybuchnąć. – W Szkole Przyjaźni uczono nas, by w razie spotkania dziwoszczurów nie patrzeć na nie ani nie zbliżać się do nich. Nigdy wam tego nie mówiono w Szkole Harmonii?
Oczywiście i nam to powtarzano; pokusa robienia rzeczy zakazanych jest jednak nieodłączną częścią ludzkiej natury. Powoli szliśmy do przodu, bacznie obserwując ruchy stworzeń.
Pamiętałam, co mówił mi ojciec gdy byłam młodsza. Gdy dostatecznie zbliżyliśmy się do dziwoszczurów, zauważyliśmy, że zajmują się sprzątaniem śmieci, które utkwiły w okolicy zakrętów kanału, gdzie przepływ wody był wolniejszy. Skrupulatnie zgarniały liście i gałązki używając sieci i bambusowych tyczek.
Pracę tego typu można było wykonać w mgnieniu oka, wykorzystując cantus; nie ma jednak wątpliwości, że ludzie uważali takie zadanie za zbyt nudne, by poświęcać na nie czas.
– Pracują naprawdę ciężko.
– Ale trzymanie sieci takimi dłońmi wygląda na naprawdę trudne – powiedziała Maria. Ja pomyślałam o tym samym.
– Z pewnością tak jest. Ich szkielety różnią się budową od naszych; samo stanie na dwóch nogach jest dla nich dużym wyzwaniem.
Było dokładnie tak, jak mówił Shun. Nawet jeśli nie mogliśmy zobaczyć ich ciał, ukrytych pod szatami, to trzymające sieci dłonie przypominały łapki gryzoni a nogi niepewnie się chwiały w próbie utrzymania równowagi.
– Nie powinniśmy ich obserwować… – Mamoru oddalił się od nas na parę kroków i stanął tyłem do dziwoszczurów.
– Daj spokój, co może się sta… Hej, uważaj! – Satoru rzucił się z krzykiem do przodu.
Jeden z dziwoszczurów próbował podnieść wypchaną liśćmi siatkę, która okazała się cięższa niż przypuszczał. Zachwiał się mocno, po czym runął w dół.
Drugi dziwoszczur próbował go chwycić, jednak było o sekundę za późno. Stworzenie z potężnym pluśnięciem wpadło głową w dół do kanału. Wszyscy pognaliśmy w jego kierunku.
Dziwoszczur szamotał się pod wodą niecały metr od nas. Nie potrafił zbyt dobrze pływać, a do tego oplątały go liście i gałązki, krępując jego ruchy.
Jego kompan miotał się w panice we wszystkich kierunkach – najwyraźniej nie zdawał sobie sprawy, że mógłby pomóc tonącemu, rzucając mu sieć do chwycenia
Wzięłam głęboki wdech i skoncentrowałam się.
– Co ty chcesz zrobić, Saki? – spytała zaskoczona Maria.
– Pomóc mu.
– Hę? Jak?
– Lepiej nie angażować się w nic, co ich dotyczy – krzyknął tchórzliwie zza naszych pleców Mamoru.
– W porządku, muszę tylko unieść ten fragment aby wyciągnąć go z powrotem na brzeg. To będzie łatwe.
– Chyba nie mówisz poważnie?
– Nie możesz tak po prostu używać cantusu gdzie ci się podoba!
– Również uważam, że powinnaś przestać.
– Ale jeżeli nic nie zrobię, to on zginie!
Uspokoiłam się, wyrzucając z umysłu dźwięki ich głosów i wyszeptałam swoją mantrę.
– To co robisz jest naprawdę złe!
– Uczono nas przecież by mieć współczucie dla wszystkich żywych istot, prawda?
Skupiłam uwagę na szarpiącym się w wodzie dziwoszczurze. Kłopotem było to, że cały czas się poruszał a wszystkie liście i odpady dodatkowo utrudniały prawidłowy chwyt.
– Łatwiej będzie, jak podniesiesz go razem z liśćmi – podpowiedział mi Shun, rozumiejąc nad czym się zastanawiam.
Spojrzałam na niego z wdzięcznością, po czym, ignorując pozostałych, skoncentrowałam się na próbie podniesienia kępy liści, wyobrażając sobie jak wznosi się w powietrze. W końcu przezwyciężyła ona napięcie powierzchni i zawisła nad wodą. Uwięziona w wyciągniętej stercie ciecz spłynęła kaskadą do kanału, a kilka liści, które zdołały uciec mojej uwadze, opadło w dół. Nie widziałam dziwoszczura, ale musiał być gdzieś w środku. Pomału przeniosłam go na brzeg. Wszyscy odsunęli się, by zrobić miejsce.
Delikatnie opuściłam kontrolowaną kępę liści na ścieżkę. Dziwoszczur żył. Młócąc rękami i nogami zdołał się wydostać, po czym, kaszląc, wypluł z siebie morze wody i bąbelków. Z bliska okazało się, że jest całkiem duży. W pozycji stojącej miał prawdopodobnie około metra wysokości.
– Łał, to wyglądało jakbyś wyciągnęła go niewidzialną siecią. To była perfekcyjna lewitacja!
– Tak, to dzięki twojej dobrej radzie.
– Co teraz zrobimy? Jeśli szkoła się o tym dowie… – wtrącił się Satoru, nie pozwalając mi nacieszyć się pochwałą od Shuna.
– Tak długo jak o nie będą o tym wiedzieć, wszystko będzie dobrze.
– O to właśnie pytam. Co, jeśli się dowiedzą?
– Wszyscy musimy bezwzględnie zachować to w tajemnicy, zgoda? Dla dobra Saki – przybyła mi z pomocą Maria.
– Zgoda – odparł Shun bez wahania.
– Ty też, Satoru, łapiesz?
– Mi tego nie musisz mówić. Ale co, jeżeli jednak jakoś to wyjdzie na jaw?
– Nie wygląda na to by ktokolwiek nas widział. Tak długo jak nikt nie puści pary z ust, będzie w porządku – powtórzyła Maria. – Mamoru?
– Tak?
– Co „tak”? O co…
– Nic dzisiaj się nie wydarzyło. Niczego nie widziałem. Nie mam nic wspólnego z żadnymi dziwoszczurami i w ogóle.
– Dobry chłopiec.
– A co zrobimy z nimi? – Satoru zmarszczył nos, wskazując na dziwoszczury.
– Nikomu się nie wygadają.
– One potrafią mówić? – Shun wyglądał na zaciekawionego.
Podeszłam do wciąż leżącego na ziemi dziwoszczura. Zastanawiałam się czy czasem nie jest ranny. Gdy jego kompan mnie ujrzał, również padł twarzą do ziemi. Nie ulegało wątpliwości, że boją się ludzi.
– Hej, ocaliłam ci życie, rozumiesz? – próbowałam grzecznie zagadać.
– Nie powinnaś z nimi rozmawiać! – krzyknął łamiącym się głosem Mamoru gdzieś zza moich pleców.
– Hej, słyszysz mnie?
Przemoczony dziwoszczur bez słowa pokiwał głową. Wyglądało na to, że poczuł się znacznie pewniej, bo przyjął pozycję na czworakach. Przyczołgał się do mnie i wykonał ruch jakby całował mnie po stopach.
Obydwa dziwoszczury pokłoniły się. Ten prosty gest był w jakiś sposób pełen symboliki. Nagle zapragnęłam dowiedzieć się, jak wyglądają ich twarze.
– Hej, spójrzcie tu – lekko klasnęłam w dłonie.
– Saki, przestań już. – W głosie Marii dało się usłyszeć lekkie oszołomienie.
– Naprawdę nie wolno ci… – usłyszałam Mamoru z jeszcze większej odległości.
– Rozumiecie, co do was mówię? Podnieście głowy.
Dziwoszczury nerwowo wykonały polecenie.
Nie wiedzieć czemu, spodziewałam się ujrzeć słodkie pyszczki, przypominające mordki polnych myszy, byłam więc zszokowana tym, co zobaczyłam. Pod kapturami kryły się twarze paskudniejsze od jakiejkolwiek żywej istoty, którą dotychczas widziałam. Dziwoszczury miały płaskie pyski, bardziej przypominające świnię niż szczura, zwisającą fałdami luźną, bladą skórę, pokrytą brunatnym meszkiem oraz błyszczące, perliste ślepia.
– Zie-zie Ziekujemy…, bbaababababa. Bbbobobobo…ggowie – odezwał się nagle dziwoszczur wysokim, skrzeczącym głosem. Zamarłam z zaskoczenia.
– On mówi… – wyszeptała Maria. Pozostała trójka tylko stała w osłupieniu.
– Jak masz na imię? – zapytałam.
– §@★#◎&∈∂Å♪ – wyszczebiotał śpiewnym głosem. Ślina spieniła się w kącikach jego ust.
Wiedziałam, że właśnie mi się przedstawił; nie było jednak mowy o tym, żeby jego imię dało się zapisać po japońsku, nie wspominając już o jego zapamiętaniu.
– Cóż, wygląda na to, że nie musimy się martwić, że nas podkablują – powiedział Satoru z wyraźną ulgą. – I tak nikt nie zrozumie, co mówią.
Obawy nas opuściły i roześmialiśmy się. Z jakiegoś powodu jednak po plecach przeszły mi ciarki, gdy spojrzałam na dziwoszczury. Zupełnie jakbym poruszyła jakieś tabu, ukryte głęboko na dnie mojego serca.
– Nie możemy mówić do nich po imieniu, ale musi istnieć inny sposób by ich od siebie odróżnić – rozmyślał na głos Shun.
– Można to zrobić po ich tatuażach. – Osobą, która się odezwała okazał się niespodziewanie nie kto inny jak Mamoru.
– Tatuaże? Gdzie?
– Gdzieś na ich czołach. Powinna tam być nazwa kolonii i numer identyfikacyjny – odparł Mamoru, wciąż odwrócony tyłem.
Nieśmiało położyłam dłoń na czole dziwoszczura i odchyliłam jego kaptur. Nawet nie drgnął, niczym wytresowany pies.
– Tu jest.
Przez całą długość jego czoła wytatuowano niebieskim atramentem napis „Trocina 619” ²
– Co to znaczy?
– To musi być oznaczenie kolonii – odpowiedział Shun.
Dziwoszczury mają trzy charakterystyczne cechy, z reguły niespotykane u innych zwierząt.
Po pierwsze, ich nazwa wzięła się od tego, jak wyglądają. Dziwoszczury przypominają bezwłose szczury. Ich ciało ma długość od sześćdziesięciu centymetrów do metra, jednak gdy stoją na nogach, mierzą od stu dwudziestu do stu czterdziestu centymetrów; niektóre osobniki są równie wysokie co przeciętny człowiek.
Po drugie, chociaż ewidentnie są ssakami, to są eusocjalne, podobnie jak mrówki czy pszczoły i żyją w koloniach zarządzanych przez królowe. Odziedziczyły tę cechę po swoim przodku, wschodnioafrykańskim golcu. Małe kolonie liczą około dwie lub trzy setki robotników, ale populacja większych liczona jest w tysiącach, a nawet w dziesiątkach tysięcy.
Po trzecie, dziwoszczury są znacznie bardziej inteligentne od delfinów czy szympansów. Niektórzy mówią nawet, że inteligencją dorównują człowiekowi. Te, które przysięgły posłuszeństwo ludziom i utworzyły tak zwane cywilizowane kolonie, podlegają naszej ochronie w zamian za daniny i wykonywanie prac. Takie kolonie otrzymują nazwy różnych owadów.
Na przykład, najsilniejsza z kolonii, której członkowie najczęściej są rekrutowani do prac porządkowych nosi nazwę Olbrzymich Szerszeni. Inne ze skupionych wokół Kamisu 66 kolonii to między innymi: Mrówki Rudnice, Chrysopsy, Ważki, Nasteczniki, Łowiki, Jelonki Rogacze, Śpieszki, Klecanki, Biegacze, Tryszcze, Trociniarki Czerwice, Pływaki Żółtobrzeżki, Świerszcze, Błękitne Stonogi, Piewiki, Omacnice, Niedźwiedziówki Nożówki, Ręczyce, Krocionogi i Pająki Krzyżaki.
– Ta „trocina” prawdopodobnie oznacza kolonię Trociniarek Czerwic – powiedział Shun.
– Pewnie wszyscy są wytatuowani bo jest ich zbyt wielu by dało się ich rozróżnić gołym okiem.
– Więc ten koleżka jest robotnikiem z Trociniarek Czerwic…
Trociniarki Czerwice były małą kolonią, liczącą tylko dwustu osobników.
– T-troććniarka cz-czrwica. Troćniarka czrwica. Gigigigigi. Kolnia… Brrrrr. – odpowiedział dziwoszczur, trzęsąc się.
– Chyba jest mu zimno.
– Jest całkowicie przemoczony. A skoro dziwoszczury żyją w norach, to ich temperatura ciała musi być naturalnie niższa – powiedział Shun.
Zostawiliśmy dziwoszczury w spokoju. Obydwa skłoniły nam się, gdy odchodziliśmy. Nieważne ile razy oglądałam się za siebie, za każdym razem pozostawały w takiej pozycji.

***

– Tak jak myślałam, pozostaje tylko metoda na żuka gnojarza, zgadza się? – spytała Maria.
Działo się to około miesiąca po incydencie z dziwoszczurem.
– To będzie zbyt oczywiste – sprzeciwił się Satoru. – Każda grupa wpadnie na taki pomysł. Poza tym nie da się kontrolować kuli w taki sposób.
Sprzeczaliśmy się nad wielką bryłą gliny leżącą na stole.
– A może by tak zrobić duży pierścień i umieścić kulę wewnątrz niego? W ten sposób przemieścimy ją w toczącym się pierścieniu tam, gdzie będziemy chcieli – powiedziałam, wymachując nogami pod ławką. Pomysł wpadł mi do głowy zupełnie znienacka i wydawał się całkiem niezły.
– Ale może stracić impet w połowie drogi. Poza tym, co, jeśli kula wypadnie z pierścienia? – ponownie zaoponował Satoru.
Już miałam coś mu odwarknąć w odpowiedzi, gdy odezwał się Shun, zwracając uwagę na znacznie ważniejszy problem.
– Ciężko będzie utrzymać pierścień cały czas na ziemi –powiedział. – Zostaniemy ukarani, jeśli choć kawałeczek oderwie się od podłoża.
– Racja… – przyznałam.
– Nie dojdziemy do niczego tylko rozmyślając – zauważyła Maria. – Dlaczego nie wypróbujemy tego w praktyce? W ten sposób dowiemy się, ile gliny możemy wykorzystać do zbudowania popychacza.
Zgodnie z jej sugestią na popychacza przeznaczyliśmy połowę gliny; z pozostałej części stworzyliśmy napastników.
– I to wszystko? – Satoru wyglądał na zawiedzionego.
– Ciekawe, jak ciężka jest kula – rozmyślała Maria.
Shun skrzyżował ramiona i zastanowił się.
– Jest marmurowa, więc zgaduję, że waży ponad dziesięć kilo – odpowiedział.
– Cała glina, którą dysponujemy jest mniej więcej równie ciężka. To znaczy, że popychacz waży najwyżej połowę tego, co kula – westchnął Satoru.
– Ale glina wysycha po wypaleniu, więc znaczy to, że staje się też lżejsza, racja?
– No tak! Więc w takim razie popychacz waży maksymalnie jedną trzecią tego, co kula.
Wszyscy pozostali wciąż wyglądali na zdezorientowanych, ale ja nie umiałam przestać się uśmiechać na myśl, że Shun się ze mną zgodził.
– No to jednak będziemy musieli popychać ją od tyłu – powiedział Mamoru.
– Więc wróciliśmy do punktu wyjścia.
Zawody w toczeniu kuli miały odbyć się za pięć dni. Oznaczało to, że właśnie tyle czasu mieliśmy na przygotowanie generalnej strategii, ulepienie z gliny dobrze spełniających swą rolę popychacza, napastników i obrońców oraz na nauczenie się perfekcyjnego ich kontrolowania.
Objaśnię pokrótce reguły turnieju. W grze biorą udział dwie drużyny – broniący i atakujący. Atakujący toczą wielką, marmurową kulę przez podłużne pole do celu, a broniący starają się ich blokować. Maksymalny czas przewidziany na jedną rundę to dziesięć minut. Zwycięża drużyna, której uda się dopchać kulę do celu w krótszym czasie. Jeśli żadna z drużyn nie zmieści się w dziesięciu minutach, przeprowadza się dogrywkę, w której oba zespoły pełnią jednocześnie rolę broniących i atakujących, a gra toczy się do chwili, aż któraś ze stron zdobędzie punkt.
Podczas meczu można korzystać tylko i wyłącznie z cantusu. Istnieje jeszcze jedna ważna zasada – nie wolno wykorzystywać mocy do zmieniania samej kuli bądź pola gry. Oznacza to, że trzeba mieć pełną kontrolę nad figurami – popychaczem i napastnikami podczas gry w roli atakujących lub nad obrońcami gdy gra się jako broniący. Ponadto figury nie mogą oderwać się od podłoża (gdyby mogły lewitować, to można by było użyć kuli do przejmowania wszystkich uderzeń które mógłby wytrzymać popychacz).
Pole gry, zbudowane na wewnętrznym dziedzińcu szkoły, jest szerokie na dwa metry i długie na dziesięć metrów. Znajdują się na nim miniaturowe piaskowe wydmy i trawiaste łąki, co powoduje, ze samo utrzymanie prostego toru ruchu kuli wymaga solidnego skupienia. Broniący mogą umieścić cel w dowolnym miejscu, jednak nie mogą z nim robić niczego innego – zabronione jest na przykład chronienie go poprzez spiętrzanie gór i kopanie dołów.
Figury muszą mieścić się w limicie wagowym. Dowolny jest za to ich kształt i ilość, jednak im więcej figur pozostaje w użytku, tym trudniej je kontrolować.
Inną ważną regułą jest zakaz dotykania wrogiego popychacza. Gdyby nie ta zasada, to skupiałyby się na nim wszystkie ataki i szybko zostałby on zniszczony, uniemożliwiając przeciwnikom jakiekolwiek działanie. Immunitet dotyczy jednak tylko jednego popychacza, więc posiadanie większej ich liczby jest niekorzystne, aczkolwiek dozwolone. Większość drużyn pozostaje przy jednym popychaczu.
– To jak? Taki popychacz się nada? – spytał Shun, ocierając błyszczące od potu czoło.
Wszyscy próbowaliśmy zmajstrować coś z gliny, jednak tylko Shun posiadał zdolność formowania jej wedle swojej woli. Dla reszty z nas okazało się to niewykonalne. Ostateczny kształt popychacza przypominał krótki pachołek z płytko uwypuklonym dołem, przypominającym dno łódki – miało to ułatwić mu ślizganie się po polu. Mógł kontrolować kulę za pomocą dwóch rąk odchodzących z przedniej części tułowia pod kątem stu dwudziestu stopni. Wyglądał jak człowiek z rozpostartymi ramionami.
– Jest całkiem niezły. Prosty, ale wygląda fajnie – wyraziła swoje zdanie Maria.
– Więc teraz potrzebujemy już tylko napastników. Skoro Shun skupia się na lepieniu popychacza, powinniśmy podzielić resztę pracy między siebie – powiedział Satoru, korzystając z okazji do rozdzielenia nam zadań.
– Jak sobie radzi grupa pierwsza? – Pan Endou z uśmiechem wściubił między nas głowę. Swojej okrągłej twarzy, otoczonej wieńcem z włosów i brody zawdzięczał dziwaczne przezwisko Słonecznego Księciunia.
– Właśnie skończyliśmy projektować popychacza – powiedział Satoru, dumnie prezentując figurę.
– Och, wykonaliście kawał dobrej roboty, jak na tak krótki czas.
– Tak, teraz zamierzamy go utwardzić.
– Kto będzie kontrolował popychacza?
– Shun.
– Tak, jak się spodziewałem – pokiwał głową pan Endou. – No cóż, niech pozostali pracują ciężko nad napastnikami.
– Tak jest, proszę pana! – odpowiedzieliśmy wszyscy energicznie.
Później, po burzliwej dyskusji, zdecydowaliśmy się na pięciu napastników. Shun miał kontrolować jednocześnie popychacza i napastnika, a pozostałym przypadło sterowanie jedną figurą.
Tego dnia nikt z nas nie pamiętał już, że grupa pierwsza liczyła kiedyś więcej niż pięciu członków.
W pierwszej rundzie walczyliśmy z grupą piątą. To był łut szczęścia. Krążące plotki głosiły, że najlepsze figury ma grupa trzecia i że to oni są faworytami do wygrania całych zawodów. Ponadto mówiło się, że członkowie drugiej grupy zachowują się podejrzanie.
Runda w papier-kamień-nożyce zadecydowała, że to my zaczniemy jako atakujący. To był nasz pierwszy mecz, więc byliśmy niespokojni o to, jak będą wyglądać obrońcy przeciwników. Okazali się oni być szóstką figur w kształcie muru, przesuwających się nieustannie na boki i blokujących nam całą szerokość drogi.
Skupiliśmy się w krąg, recytując cicho swoje mantry.
– Używają najprostszej taktyki, tak jak myśleliśmy – wyszeptała zachwycona Maria.
– To nie zajmie nawet minuty – zachichotał Satoru zupełnie, jakbyśmy już zwyciężyli.
– Przebijmy się przez środek – powiedział cicho Shun. – Przez obronę tego typu możemy przedostać się w dowolnym miejscu, ale centrum wygląda na najsłabszy punkt.
Gdy nasz popychacz i napastnicy pojawili się na polu gry, na twarzach przeciwników zagościł niepokój.
Popychacz powoli przesunął się na pozycję, ustawiając ramiona za kulą. Napastników ustawiliśmy w uporządkowanym szyku. Trzech tworzyło trójkąt przed kulą a pozostała dwójka chroniła jej boki.
Figury tworzące straż przednią miały kształt piramid o trójkątnej, wydłużonej podstawie, z nosami skierowanymi do przodu. Przypominały papierowe samoloty, ponieważ ziemi dotykała tylko najdłuższa krawędź piramidy; jej podstawa zaś skierowana była w górę. Straż boczną natomiast stanowiły ciężkie figury uformowane w kształt spłaszczonych walców z licznymi wypukłościami na powierzchni. Te ostatnie nie spełniały właściwie żadnej funkcji, ale nadawały napastnikom solidniejszego wyglądu.
– Grajcie uczciwie i współpracujcie ze sobą w drużynach. Wszystko jasne? Życzę wam powodzenia – ogłosił Słoneczny Księciunio, po czym zadął w gwizdek, rozpoczynając mecz.
Straż przednia posuwała się pomału. Popychacz wciąż gromadził energię, więc ciężka kula jeszcze nawet nie drgnęła. Dopóki stała w miejscu, była narażona na ataki; z drugiej strony zbytnie jej rozpędzenie groziło uszkodzeniem popychacza. Taki błąd nie mógł jednak się zdarzyć, zważając na to, że to Shun go kontrolował.
Obrońcy nie mogli zebrać się na odwagę by posunąć się naprzód i w dalszym ciągu przesuwali się tylko bez celu na boki. Kula zaczęła wreszcie powoli się toczyć. Wciąż nabierała prędkości i gnała przez pole, podążając za otwierającymi szarżę napastnikami.
Grupa piąta przejrzała wreszcie nasz plan i w pośpiechu spróbowała zgromadzić w centrum pola wszystkich obrońców, lecz było już na to za późno. Planowaliśmy zmiażdżyć ich jednym ciosem. Napastnicy przebili się przez ciężkie ściany z obrońców, zupełnie jakby były one papierowe. Sekundę później przedarła się przez nie także marmurowa kula. Wszystko to stało się dosłownie w mgnieniu oka.
W chwili, w której zniszczyliśmy obronę, grupa piąta została pokonana. Kula wleciała wprost na cel, wpadając do dziury z donośnym łomotem. Czas gry wyniósł dwadzieścia sześć sekund, czyli nawet mniej od przewidywań Satoru.
– Szkoda, że bardziej się nie postarali. To nawet trudno nazwać walką – powiedział Satoru.
– Powaga, to było tak, jakby zupełnie nie mieli obrony – zgodził się z nim nawet zazwyczaj małomówny Mamoru.
Gdybyśmy popadli w samozachwyt, sprawy mogłyby przybrać jednak zły obrót.
– Przeciwnicy jeszcze nie mieli szansy ataku – powiedziałam, próbując zmusić drużynę do skupienia. – Jeszcze nie wygraliśmy.
– Właściwie to już pozamiatane, co nie? Jakby na to nie patrzeć, nie ma opcji, by zdołali osiągnąć cel w mniej niż dwadzieścia sześć sekund – powiedział Satoru, wciąż uśmiechając się z wyższością.
– Ale nigdy nie wiadomo co może się zdarzyć. Nie dajmy się im zaskoczyć – powiedział Shun, gdy ustawialiśmy swoich obrońców na pozycjach.
Kiedy ujrzeliśmy figury, jakich używała grupa piąta, zamurowało nas. Skoro ich obrońcy byli tak słabi, tego samego spodziewaliśmy się po napastnikach. Na nasze nieszczęście bardzo ich nie doceniliśmy. Jak na dłoni było teraz widać, że przeciwnik stosuje taktykę „wszystko albo nic”.
– Hę? Co to ma być? – spytała Maria niskim głosem. – Cała szóstka wygląda identycznie.
Wszystkie figury były prostokątne i miały wystające ramię, przypominające młot bojowy.
– Wszystkie są popychaczami – wyszeptał Satoru.
Słoneczny Księciunio wziął w ręce jednego z popychaczy i oznaczył go czerwonym kółkiem, wskazując w ten sposób, że właśnie tej figury nie wolno nam atakować.
– Możemy uderzyć w pozostałe, prawda? Więc ten jeden i tak pozostanie bez żadnej ochrony – powiedziałam
– Będzie dobrze, jeśli uda nam się uszkodzić jednego lub dwóch popychaczy. Gdy pchać będzie cała szóstka, nasi obrońcy zostaną zmiażdżeni przez sam impet kuli.
Tak właśnie przedstawiała się sytuacja. Zabrzmiał gwizdek, a kula zaczęła się toczyć, szybko się rozpędzając.
Czwórka naszych obrońców miała kształt klina, ich funkcją było wbicie się od przodu pod kulę, wyhamowanie jej i zepchnięcie z toru. Dwa z nich wyleciały jednak w powietrze zanim zdołały cokolwiek zrobić, uderzone przez rozpędzoną masę.
Pozostała dwójka rozpoczęła pościg za rozstawionymi po bokach popychaczami. Jeden z obrońców zdołał przewrócić popychacza, jednak wciąż pozostała ich piątka, a kula ani trochę nie straciła na prędkości. Poruszała się znacznie szybciej od naszej, więc gdyby osiągnęła cel, oznaczałoby to naszą przegraną.
Naszym asem w rękawie był jednak piąty obrońca, kontrolowany przez Shuna, ustawiony na środku pola. Znajdował się dokładnie na torze ruchu kuli.
– Teraz wszystko w twoich rękach, Shun – krzyknął Satoru.
Obrońca miał kształt cienkiego dysku z wypukłością na spodzie, dzięki której utrzymywał kontakt z podłożem. Gdy tylko kula wtoczy się na niego, natychmiast miał obrócić się o sto osiemdziesiąt stopni, posyłając ją w kierunku, z którego przybyła. To był genialny pomysł Shuna.
Kula poruszała się naprzód z olbrzymią prędkością. Nie miałam jednak wątpliwości, że Shunowi uda się dobrze wymierzyć czas.
Stało się jednak coś niespodziewanego. Kula napotkała na swojej ścieżce nierówność, przez co wybiła się nieznacznie w powietrze. Shun natychmiast skorygował ustawienie obrońcy, tak, by kula nie przeleciała nad nim. Zamiast tego wylądowała na glinianym dysku, czemu towarzyszył nieprzyjemny odgłos pękania. Pomimo, że Shun przekręcił obrońcę, nic to nie dało. Kula bowiem odbiła się od niego i kontynuowała ruch po swoim torze.
– Już wszystko stracone… – powiedział Satoru z przygnębieniem.
Przy takiej prędkości kula musiała dotrzeć do celu w czasie bardziej zbliżonym do szesnastu, aniżeli do dwudziestu sześciu sekund. Odwróciłam wzrok, by na to nie patrzeć, lecz właśnie wtedy usłyszałam okrzyk Marii.
– Och! Co się dzieje?
Podniosłam wzrok i moim oczom ukazała się zupełnie bezprecedensowa sytuacja. Kula rozpędziła się tak bardzo, że grupa piąta całkowicie straciła nad nią kontrolę. Jeden z popychaczy przeleciał na przód kuli i został przez nią zmiażdżony, co spowodowało, że siła pchająca kulę została nierównomiernie rozłożona, sprawiając, że zboczyła ona z toru. Rozpędzonej masy nie dało się już zatrzymać. Kula minęła cel w dużej odległości, po czym wyleciała z pola gry.
– Grupa piąta jest niezdolna do dalszej walki. Zwyciężyła grupa pierwsza! – Głos Słonecznego Księciunia brzmiał niczym wołanie z niebios.
– Tak!
– Wygraliśmy pierwszą rundę!
– Grupa piąta sama sobie zaszkodziła. Ich strategia była najprawdopodobniej zbyt ryzykowna.
Zebraliśmy się w krąg, świętując zwycięstwo. Szybko uświadomiłam sobie jednak, że Shun stoi z boku.
– Co się stało? – spytałam.
Shun odwrócił się w moim kierunku, trzymając obrońcę. Wyglądał na przybitego.
– Źle z nim – powiedział. – Jest cały popękany.
– Co?
Wszyscy zebraliśmy się wokół Shuna. Glina była wypalana w wysokich temperaturach, więc powinna być w stanie znieść ciężar marmurowej kuli. Nikt nie brał jednak pod uwagę, że kula podskoczy i z impetem opadnie na gliniany dysk.
– No cóż. Nie wiemy czy rozegramy jeszcze jeden, czy też dwa mecze. Czy to znaczy, że nie będziemy mogli już użyć tego obrońcy? – spytała Maria.
– Tak, prawdopodobnie rozpadnie się gdy tylko kula się na niego wtoczy. Nie da się nim zakręcić, zmieniając tor ruchu kuli.
– Więc nie mamy innego wyboru jak użycie tylko czterech obrońców…
Próbowaliśmy znaleźć metodę by temu zaradzić, jednak z braku dobrych pomysłów zdecydowaliśmy się na zrobienie małej przerwy i sprawdzenie, kto będzie naszym kolejnym przeciwnikiem.
Ponieważ było tylko pięć drużyn, nie dało się równomiernie rozmieścić ich w drzewku turniejowym. W Akademii Mędrców radzono sobie z tym problemem w następujący sposób: najpierw losowano dwie pary drużyn, które toczyły ze sobą pojedynek, po czym dwa zwycięskie zespoły ciągnęły słomki. Ta grupa, która miała szczęście, awansowała bezpośrednio do finału, natomiast druga walczyła z zespołem który na początku pozostał nierozstawiony. Wygrany w tym meczu zostawał drugim finalistą. W zależności od szczęścia, w ciągu całego turnieju można było więc stoczyć tylko dwie lub wszystkie trzy walki.
W każdym razie, poszliśmy obserwować pojedynek między grupami trzecią i czwartą. Zgodnie z pogłoskami, trzecia grupa była silna i musieliśmy sprawdzić jak wygląda zarówno ich ofensywa, jak i defensywa. Ich popychacz miał skomplikowany, powyginany kształt, przypominający podkowę. Mógł doskonale kontrolować ruch kuli. Napastnicy przypominali naszych, jednak wyglądali na bardziej dopracowanych. Tym, co nas zadziwiło był sposób, w jaki używali dwóch swoich obrońców, wyglądających jak laleczki kokeshi. Między nimi rozpościerała się lina z wilgotnej gliny. Gdy kula wpadła na sznur, owinął się on wokół niej, nie pozwalając jej dalej toczyć się do przodu. Pomimo, że grupie czwartej udało się ostatecznie dotoczyć kulę do celu, zajęło im to bardzo dużo czasu.
– Są całkiem sprytni, skoro wymyślili coś takiego – przyznał niechętnie Satoru.
– Zrobiliśmy błąd, zakładając, że musimy używać jedynie utwardzonej gliny.
– Wyglądało to, jakby byli całkiem pewni, że są w stanie zapewnić sobie zwycięstwo poprzez sprawienie, że przeciwnik straci wystarczająco dużo czasu.
– Grupa trzecia z pewnością wygra – powiedziała Maria z podziwem, który nieczęsto słyszało się w jej głosie.
Rzeczywiście, pokonali grupę czwartą z dużą przewagą ¬– dwudziestu dwóch sekund do siedmiu minut i pięćdziesięciu dziewięciu sekund. Ciągnęliśmy z nimi słomki – los się do nas uśmiechnął i awansowaliśmy bezpośrednio do finału.
– Wygląda na to, że mieliśmy dużo szczęścia.
– Skoro mamy trochę czasu, pomyślmy nad jakąś dobrą taktyką.
– Potrafisz naprawić dysk, Shun?
– Mój cantus nie jest wystarczająco silny, by wypalić łaty z gliny tak, by całkowicie naprawić dysk. Wszystko, co mogę zrobić to tymczasowo go podreperować.
Podczas gdy Shun, Satoru i ja próbowaliśmy znaleźć jakieś rozwiązanie, Maria i Mamoru poszli obserwować półfinał między grupą drugą i trzecią.
– Tak czy siak, postarajmy się najpierw wypełnić pęknięcia w dysku.
– Możemy dostać glinę na łaty?
Satoru poszedł zadać to pytanie Słonecznemu Księciuniowi. Dowiedział się, że możemy wymienić część swoich figur na ważącą tyle samo glinę. Ponieważ jednak wypalona glina była lżejsza niż wilgotna, ilość materiału jaki mogliśmy otrzymać w wymianie była znacznie mniejsza.
– Nic na to nie można poradzić. Jeden z obrońców i tak został wcześniej uszkodzony, więc wymieńmy go.
Wypełniliśmy ubytki, a Shun utwardził glinę za pomocą swojego cantusu. Do czego powinniśmy wykorzystać resztę gliny? – zastanawiałam się. Uformowałam z niej kulkę, a potem spłaszczyłam ją tak, że była cienka niczym kartka papieru. Zaraz. A gdyby tak…
– Przestań się tym bawić, Saki – powiedział Satoru.
– Hej, może dzięki temu uda nam się pokonać grupę trzecią.
– Co masz na myśli?
– Przyszło ci coś do głowy? – spytał Shun znad naprawianego dysku.
Przytaknęłam nieśmiało, tłumacząc im swój pomysł.
– To niesamowite! Jesteś genialna!
Komplement Shuna sprawił, że poczerwieniały mi uszy.
– Racja, to strasznie tania sztuczka, ale na pewno nie będą się tego spodziewali – powiedział Satoru. Jak zwykle próbował mi dociąć, ale nie mógł zaprzeczyć, że pomysł jest dobry.
– Powinniśmy tak właśnie zrobić, Satoru. Nie widzę innego sposobu.
– Ta, też tak myślę.
– Nie mamy czasu na przygotowanie niczego innego.
Wszyscy zabraliśmy się za spłaszczanie kolejnego kawałka gliny, po czym połączyliśmy go z tym, który zrobiłam wcześniej. Ponieważ wszyscy zajmowaliśmy się ta samą rzeczą, nie mogliśmy korzystać z mocy i nie pozostało nam nic innego jak wykonanie całej pracy przy pomocy rąk. W chwili, w której skończyliśmy, do sali wpadli Maria i Mamoru.
– Półfinały właśnie dobiegły końca. I stało się coś naprawdę złego.
– Niech zgadnę: walczymy z grupą trzecią? Mamy na nich plan – odparł Satoru, zupełnie jakby to był jego pomysł.
– Nie – odpowiedziała Maria. – Grupa trzecia odpadła. W finale zmierzymy się z grupą drugą.

¹  Kolejność znaków w japońskich sylabariuszach to „a”, „i”, „u”, „e”, „o”, „ka”, „ki” itd. Sylaba „wa” występuje znacznie bliżej końca.

²  W tłumaczeniu angielskim: „Goat” (koza) – odwołanie do „goat moth” – trociniarka czerwica.

 

poproz2  nasroz2 

Dodaj komentarz