Rozdział 3

Rozdział 3

Patrzyliśmy z zapartym tchem, zastanawiając się, w jaki sposób tych dwoje mistrzów cantusu ma zamiar poradzić sobie z trującym gazem.
Nie robili zupełnie nic. Wytrzeszczone oczy Koufuu Hino powróciły do normalnego stanu. Cały czas wachlował się leniwie, natomiast Shisei Kaburagi stał nieruchomo ze skrzyżowanymi ramionami.
– Wiatr…
Satoru pierwszy to zauważył. Porywiste jeszcze chwilę temu podmuchy zupełnie zanikły. Duszący zapach zaczął zanikać.
Po chwili ponownie dało się wyczuć ruch powietrza. Delikatny, ledwo wyczuwalny wietrzyk dął w przeciwną stronę. Stawał się coraz silniejszy, aż w końcu przeistoczył się w prawdziwą wichurę.
– Niesamowite… Odwrócili kierunek wiatru – wyszeptałam z niedowierzaniem. Nie przypuszczałam, że którykolwiek z nich może dysponować aż taką potęgą.
– Poważnie, ja nigdy nie będę w stanie zrobić czegoś podobnego… – Satoru zdawał się być pod równie dużym wrażeniem. Co prawda on sam zdołał stworzyć tornado, które wywiało trujący gaz Ziemnych Pająków, ale wtedy pogoda była bezwietrzna a objętość poruszanego powietrza – ograniczona.
Nocą nad równinami wiatr wiał znad gór, w stronę morza. Mógł wydawać się zaledwie łagodną bryzą, ale w rzeczywistości był częścią znacznie bardziej złożonego układu różnic ciśnień. Odwrócenie jego kierunku musiało pochłonąć absurdalnie wielkie ilości energii i nie byłam w stanie sobie nawet wyobrazić jaki obraz mentalny musiał zostać stworzony, żeby to umożliwić.
Mimo, że nadal nie widzieliśmy oddziału dziwoszczurów ukrytego gdzieś po stronie, z której jeszcze przed chwilą wiatr dął w naszym kierunku, usłyszeliśmy krzyki przerażenia i bólu. Nie należało spodziewać się niczego innego. Bądź co bądź, zupełnie niespodziewanie padły ofiarą własnego toksycznego gazu.
– Ufufufufufufu – zacmokał złowrogo Koufuu Hino. – Nędzni głupcy… Nie, nawet głupcy lepiej by to rozegrali. Naprawdę myśleliście, że tak żałosny plan pozwoli wam zabić nas, istoty równe bogom?
Jego łysa głowa poczerwieniała tak bardzo, że przypominała teraz ugotowaną we wrzątku ośmiornicę. Zaczął wachlować się intensywnie, bez przerwy oblizując swoje wydatne usta, na których zagościł paskudny uśmieszek.
– Zabawmy się trochę. Głupie małe szczury, co powinienem wam zrobić? Eheeheeheeheeheehee… Czemu nie wyjdziecie trochę się ze mną pobawić?
Pierwsza fala dziwoszczurów liczyła cztery lub pięć tysięcy żołnierzy. Stały w ciszy przed Koufuu Hino, po czym nagle, jednym sprawnym ruchem podzieliły się na dwie równe grupy.
Na początku przeszło mi przez myśl, że zamierzają zaatakować, jednak coś mi nie pasowało. Dziwoszczury stały nieruchomo jak posągi. Jedna z grup odwróciła się i wycelowała swoje strzelby, jednak nie w nas, a w kierunku drugiego oddziału.
– I co ty na to, Kaburagi-chan? Wybierz stronę. – W głosie Koufuu Hino rozbrzmiewała nutka szaleństwa. – Pozwolę ci nawet zacząć, jeśli chcesz.
Shisei Kaburagi pokręcił głową. – Podaruję to sobie – odparł, cały czas krzyżując ramiona.
– Eeech, wielka szkoda. Nudzi mi się taka samotna zabawa, ale chyba nie mam wyboru. No cóż, zaczynajmy.
Koufuu Hino wziął głęboki wdech i klasnął w dłonie. Donośny dźwięk poniósł się echem po placu.
– Aaaiaiaiaiaiaiai!
Ponownie zaklaskał do rytmu, a oczy znów wyskoczyły mu z orbit.
– Aaara! Essasaaa! – zagrzmiał przeraźliwie.
Wszystkie dziwoszczury z drugiej połowy armii jak jeden mąż rzuciły się na swoich pobratymców z pierwszej grupy.
– Nie wierzę w to. Jak, do diabła, on to robi…? – spytał zszokowany Satoru.
Kontrolowanie żywej istoty poprzez cantus było skrajnie trudną sztuką. Samo wywoływanie emocji, takich jak strach czy gniew wymagało znacznej wprawy; żeby zmusić cel do wykonania konkretnej czynności konieczne zaś było stworzenie kompletnego obrazu mózgu ofiary. Mógł tego dokonać tylko ktoś obdarzony nadzwyczajną wyobraźnią i zdolnością koncentracji.
Koufuu Hino kontrolował przeszło dwa tysiące dziwoszczurów. Zdolność manipulacji tak wielką liczbą wysoce inteligentnych stworzeń zdawała się wykraczać poza możliwości jakiegokolwiek człowieka. Nie będzie przesadą jeśli stwierdzę, że swoją mocą praktycznie dorównywał bogom.
Zniewolone dziwoszczury poruszały się jak nakręcane zabawki, atakując z przerażającą prędkością. Druga grupa żołnierzy próbowała rozpaczliwie się bronić, jednak najwyraźniej nie byli oni w stanie przezwyciężyć przerażenia spowodowanego widokiem swoich pobratymców zmienionych w bezmyślne maszyny do zabijania.
Nagle przypomniało mi się, że Satoru kiedyś wykorzystał identyczną taktykę. Kontrolując ciała martwych dziwoszczurów zasiał panikę w szeregach wysoce przesądnych Ziemnych Pająków. Oczywiście poziom jego umiejętności nie umywał się do kunsztu Koufuu Hino, jednak w ostatecznym rozrachunku tamten plan okazał się najprawdopodobniej równie efektywny.
– Łup, łup, łup, rozłup mózg. Przed żołnierzami zatrzaśnij drzwi. Gdy sobie pójdą, odetchnij z ulgą. Wyliniałe myszy czmychają z piskiem. Pi, pi, pi.¹
Koufuu Hino śpiewał ile sił w płucach, uderzając jednocześnie w zawieszony na jednej z wież bęben. Dziwoszczury cięły na oślep swoimi mieczami; bryzgająca krew i odcięte głowy co chwila przecinały powietrze. Ledwo mogłam znieść ten makabryczny widok.
– Ach… – wydusił Satoru, patrząc w osłupieniu na krwawą rzeź.
– Co?
– Te dziwoszczury, którymi steruje. Wszystkie poruszają się w taki sam sposób.
Pomimo, że Koufuu Hino stał w znacznej odległości od nas, zdołał jakoś to dosłyszeć i pokazał nam język. W jego wybałuszonych oczach było coś wyjątkowo nieprzyjemnego.
– O nie! Przejrzano mnie. Zawaliłem. Odkryliście moją sztuczkę…
W końcu też to dostrzegłam. Większość żołnierzy rzeczywiście wykonywała te same czynności. Niektórzy nawet strzelali w powietrze. Prawdopodobnie poruszały się według około dziesięciu ustalonych z góry wzorców.
– Bardzo bym chciał pokazać wam, że mogę kierować każdym z osobna, ale przy takiej ich liczbie to naprawdę problematyczne. Poza tym jestem nieco podchmielony…
Dziwoszczury atakowały bez chwili wytchnienia, nie zwracając uwagi na nieco bezładny wywód Koufuu Hino.
– Łeeheeheehee. Nawet, jeśli będą chciały uciekać, moi wojownicy ich nie oszczędzą. To, że ich kontroluję, nie gwarantuje im jednak zwycięstwa. Byłbym bardzo zniesmaczony, jeśli ludzie pomyśleliby, że to wszystko na co stać starego Koufuu. Dlatego czas trochę rozruszać tą imprezę!
Bezwolne dziwoszczury zaczęły dziko młócić ramionami z taką szybkością, że aż porozrywały sobie torebki stawowe.
– Eeeheeheeheeheeheeheehee…! – Gromki, histeryczny śmiech Koufuu Hino niósł się nad cuchnącą, krwistą mgiełką, rozlewającą się po całym placu.
Widok masakry był tak hipnotyzujący, że kompletnie uśpił naszą czujność. Ogromna wściekłość i nienawiść, jaką czuliśmy do dziwoszczurów połączona z zachwytem, któremu ustąpił miejsca wcześniejszy strach bez wątpienia były jedną z przyczyn naszej nienaturalnej beztroski.
To może zabrzmieć niedorzecznie, ale istnieje możliwość, że również i to było częścią planu Yakomaru. W przeciwnym razie wydarzenia, które nastąpiły później musiałyby być konsekwencją idealnego wręcz wyczucia czasu.
Gdy przy życiu pozostała zaledwie trzecia część pierwotnej liczby dwóch tysięcy dziwoszczurów, zwycięstwo zdawało się być na wyciągnięcie ręki. Wtedy jednak zupełnie niespodziewanie rozległ się ogłuszający huk.
Po nim nastąpiło jeszcze dziesięć podobnych eksplozji. Ostatnia z nich była tak silna, że zatrzęsła się ziemia.
Nie miałam najmniejszego pojęcia co się dzieje. Przypuszczam, że pozostali byli równie zdezorientowani.
Dopiero później, opierając się na zeznaniach świadków udało się nakreślić mglisty obraz tego, co się wydarzyło.
Kiedy byliśmy zajęci oglądaniem rzezi, kilkanaście dziwoszczurów, które tylko czekały na dokładnie taką okazję, jednocześnie oddało serię strzałów. Miały dwa cele. Koufuu Hino oraz Shiseia Kaburagiego.
Wszyscy założyliśmy machinalnie, że dziwoszczury mają zamiar tylu ludzi, ilu zdołają. Myśleliśmy, że ich ataki nie są niczym innym jak tylko ostatnim, rozpaczliwym zrywem osaczonego zwierzęcia, które chce zranić drapieżnika, nawet jeśli wie, że nie uniknie śmierci. Celem Yakomaru od samego początku było jednak zwycięstwo a istotą strategii, mającej mu je zapewnić, było odebranie życia Koufuu Hino i Shiseiowi Kaburagiemu.
Trzy kule dosięgnęły Koufuu Hino. Jedna z nich trafiła prosto w jego potężną pierś, przebijając ją na wylot. Powoli osunął się na ziemię.
W tym samym momencie czterej żołnierze szybko otoczyli Shiseia Kaburagiego i zasypali go gradem pocisków. Dym towarzyszący spalaniu prochu był tak gęsty, że całkowicie go zasłonił. Dwa kolejne dziwoszczury wykorzystały te okazję, żeby podbiec jak najbliżej. Były po zęby obwieszone bombami i kolczatkami i gdy tylko znalazły się w wystarczającej odległości, wysadziły się w powietrze.
Można zastanawiać się, w jaki sposób zdołały podejść tak blisko w tak krótkim czasie. Każdy stawiał sobie to pytanie. Odpowiedź na nie jest bardzo prosta – wszystkie od samego początku były bardzo niedaleko. Wewnątrz kolistej strefy ochronnej Shiseia Kaburagiego.
Wszyscy mieszkańcy musieli być zszokowani widokiem uzbrojonych w strzelby dziwoszczurów które znienacka pojawiły się pomiędzy nimi, zwłaszcza, że na pierwszy rzut oka można było je pomylić z ludźmi.
Kiedy przyjrzało się im z bliska, dało się jednak wychwycić znaczące różnice. Ich twarze pozbawione były włosów, brwi i rzęs, natomiast skóra była blada i pomarszczona jak u stuletnich staruszków. Można było nawet zauważyć przelotne mignięcie żółtych siekaczy skrywanych pod wargami.
Skoro królowa Ziemnych Pająków potrafiła kontrolować wygląd swojego potomstwa w taki sposób, by móc tworzyć mutanty takie jak bombopsy czy patyczakowaci wojownicy, niewykluczone było, że mogła stworzyć też dziwoszczury, które byłyby w stanie upodobnić się do ludzi.
Taki kamuflaż zadziałał w dwojaki sposób. Po pierwsze, mogły dzięki niemu wmieszać się w tłum. Ich wygląd był na tyle dziwaczny, że w zwyczajnych okolicznościach mogłyby zostać zdemaskowane, jednak niespodziewana napaść tak zaskoczyła wszystkich mieszkańców, że nikt nie zwrócił na nie szczególnej uwagi.
Drugą z korzyści najdobitniej obrazowali snajperzy dziwoszczurów. Każda sylwetka przypominająca dziwoszczurzą od razu stałaby się celem zabójczego działania cantusu. Jednakże, w panujących ciemnościach, oglądane z daleka zarysy podobne do ludzkich aktywowały nasz mechanizm kontroli ataku, uniemożliwiający nam korzystanie z mocy. Nawet Shisei Kaburagi nie był wyjątkiem od tej reguły. Dziwoszczury musiały być przekonane, że nawet najpotężniejszy człowiek nie przetrwa połączonego ataku zakamuflowanych strzelców wyborowych i zamachowców-samobójców.
Wbrew temu przeświadczeniu, eksplozja została stłumiona. Kiedy opadł tuman pyłu zobaczyliśmy stojącego w jego środku Shiseia Kaburagiego.
Po obu jego stronach unosiły się przedziwne sfery o średnicy dwóch lub trzech metrów. Były przeźroczyste jak bańki mydlane, a w ich wnętrzu kotłowały się płomienie i dym.
Shisei zdołał powstrzymać oba wybuchy. W podobny sposób udało się niegdyś Satoru zdławić detonację bombopsa; jedyną różnicą było to, że tym razem eksplozja została uwięziona w perfekcyjny sposób.
Wzrok Shiseia Kaburagiego zawędrował w kierunku leżącego na ziemi Koufuu Hino. Wyraz jego twarzy pozostał niezmienny, lecz dało się wyczuć emanującą od niego aurę nieposkromionej wściekłości.
– Zajmę się tym. Niech nikt nie wchodzi mi w drogę – zwrócił się do tłumu ze spokojem, mimo, że przerażająca potęga jego gniewu wciąż była wręcz namacalna.
Zdjął swoje ciemne okulary.
Wśród ludzi zapanowało lekkie poruszenie. Zaledwie kilka osób widziało kiedykolwiek wcześniej oblicze Shiseia.
Jego duże oczy o kształcie migdałów lśniły czystym blaskiem. Widząc jego twarz w pełnej okazałości, można było powiedzieć, że jest całkiem przystojny. Efekt psuły jedynie jego dziwne źrenice.
Miał po dwie w każdym oku. Otaczały je błyszczące w mroku tęczówki o złocistej barwie. To była dziedziczna cecha, przekazywana z pokolenia na pokolenie w rodzie Kaburagi. Mówiło się, że to dowód ponadprzeciętnych zdolności klanu.
Pozostając przy rodzinie, prawdziwe nazwisko Shiseia zapisywało się 四星.² Znak 肆 był alternatywną formą 四, i czytało się go tak jak wyraz „zabić”.
– Plugawcy – powiedział cicho Shisei Kaburagi.
W bańkach, które więziły stłumione eksplozje pojawiły się dwie dziury. Wiązki skoncentrowanej energii wystrzeliły wprost w dwa pozostałe dziwoszczury udające ludzi.
Kolczatki wbiły się w ich ciała z taką mocą i szybkością, że korpusy dziwoszczurów praktycznie wyparowały. Pozostałe fragmenty ich zwłok z głuchym plaśnięciem uderzyły o ziemię.
Shisei Kaburagi zwrócił swój przerażający wzrok w stronę tłumu. Wszyscy stali jak wrośnięci w ziemię; nikt nie odważył się nawet odetchnąć.
Nagle około dwunastu ludzi uniosło wysoko w powietrze. Kiedy przyjrzałam się zwisającym bezwładnie, szamocącym się sylwetko, zrozumiałam że wszyscy są przebierańcami.
– Myśleliście, że zdołacie mnie oszukać?
Dziwoszczury wystrzeliły w mrok nocy z ponaddźwiękową prędkością niczym rykoszetujące kule do pachinko.
– Uważaj! – krzyknęłam.
Nieliczni żołnierze, którzy uszli z życiem z masakry urządzonej przez Koufuu Hino pozbierali resztki amunicji i skradali się w stronę Shiseia Kaburagiego, żeby zaatakować jeszcze jeden, ostatni raz.
Shisei Kaburagi nawet nie musiał się odwracać. W momencie, gdy w jego kierunku pofrunęły strzały i kule, powietrze jakby zgęstniało, spowalniając lot pocisków a po chwili zupełnie je zatrzymując.
W końcu odwrócił się niespiesznie i utkwił w dziwoszczurach spojrzenie swoich czterech źrenic.
Pozostałe sześć setek wojowników zniknęło nagle w rozbłysku tak potężnym, że zdawało mi się, że wypali mi oczy. Wszystkim, co po nich pozostało była gęsta mgiełka. Po chwili uderzyła w nas fala gorącego powietrza. Gdybym w porę nie ochroniła twarzy dzięki cantusowi, z pewnością nabawiłabym się paskudnych oparzeń.
Shisei Kaburagi podszedł powolnym krokiem do Koufuu Hino. Strzały i kule uderzyły za nim z łoskotem o ziemię.
– Trzymaj się, Koufuu.
Kiedy Shisei go podniósł, Koufuu Hino otworzył oczy i zakaszlał, plując krwią.
– N-nie mogę w to uwierzyć. T-te małe szczury naprawdę mnie dostały…
– Wybacz. Byłem nieostrożny.
Koufuu Hino zdawał się nie usłyszeć tych słów.
– Dlaczego bogowie obdarzyli swoje dzieci tak… tak słabym ciałem?
Satoru i ja zerwaliśmy się do biegu, chcąc ruszyć na pomoc, ale Shisei Kaburagi tylko pokręcił powoli głową.
– Mój wewnętrzny płomień… gaśnie… Co za strata… – wyszeptał niewyraźnie Koufuu. – Pozostawię… po sobie… piękno.
To były jego ostatnie słowa. Mrok rozświetlił nikły blask mirażu przedstawiającego młodą kobietę. Patrzyłam na nią z zapartym tchem. Stała nago pośród skąpanych w promieniach zachodzącego słońca pól, uśmiechając się do nas czule. Myślę, że nigdy wcześniej ani później nie zobaczyłam niczego piękniejszego.
Kiedy zastanawiałam się kim ona jest, obraz powoli rozmył się i zanikł w ciemności.
Koufuu Hino, posiadacz najpotężniejszego cantusu, odszedł z tego świata.
Shisei Kaburagi wstał, zakładając swoje przyciemniane okulary.
– Proszę wszystkich o zachowanie spokoju. Bezpośrednie zagrożenie zostało zażegnane. Czy są wśród nas członkowie Rady Bezpieczeństwa?
Kilka osób poruszyło się. Jako pierwszy z tłumu wystąpił niepewnie pan Kaneko. Był śmiertelnie blady i najwyraźniej całkowicie zaniemówił z przerażenia. Następnie, ku mojej ogromnej uldze, pokazali się moi rodzice. Byłam pewna, że przeżyli, ale na ich widok zupełnie się rozkleiłam. Podbiegłam do nich i mocno ich wyściskałam.
Po chwili ujrzałam Tomiko zmierzającą spokojnym krokiem w nasza stronę.
– Co z Koufuu?
– Straciliśmy go – odparł Shisei Kaburagi.
– Rozumiem… Każdy dziwoszczur, który był choć w minimalnym stopniu zaangażowany w ten atak zostanie zgładzony. Wszystkie pozostałe mają zostać uznane za podejrzanych do czasu wyjaśnienia tej sprawy.
– Oczywiście.
– Nigdy nie przypuszczałam, że naprawdę może do tego dojść – powiedziała Tomiko drżącym głosem. – Ten Yakomaru… – kontynuowała. – Nie wolno nam nie doceniać jego inteligencji i rozmiarów jego planów. To właśnie przez to zginął Koufuu, niezależnie od tego jaką potęgą władał. Zrozumiałeś mnie?
– Oczywiście. Nie martw się, proszę. Ich ataki są bezużyteczne przeciwko mnie.
– To prawda. Dysponujesz trzystasześćdziesięciostopniowym polem widzenia bez żadnych martwych punktów i możesz nawet patrzeć przez osłony. Szybkość twoich odruchów znacznie przekracza największe limity normalnych komórek nerwowych. Nawet ja nie mam pojęcia jak można by cię pokonać… Mimo to wciąż czuję pewien niepokój.
Moi rodzice zaczęli wyznaczać członkom Rady Bezpieczeństwa różne zadania, które miały pomóc w opanowaniu sytuacji. Mój ojciec, korzystając ze swoich burmistrzowskich przywilejów, żywo rzucał poleceniami na prawo i lewo.
– Jeśli ktoś jest ranny i potrzebuje pomocy medycznej, proszę tędy! Czy są tu jacyś lekarze lub pielęgniarki?
Nagle uświadomiłam sobie, że brakuje pewnej osoby.
– Gdzie jest Hiromi Torigai? – spytałam Tomiko.
W odpowiedzi skrzywiła się nieznacznie i pokręciła głową.
– Hę?
– Zawsze była najbardziej nieufna i najostrożniejsza z nas. Niestety, mimo to zginęła na miejscu, trafiona kulą w głowę. To prawdziwe nieszczęście. Pamiętajmy, że to ona zasugerowała odroczenie obchodów Święta Lata podczas zgromadzenia Rady Bezpieczeństwa – powiedziała Tomiko zadziwiająco spokojnym tonem. – Nie licząc tamtej Bestii, K, nie pamiętam, żebym czułam do czegokolwiek taką nienawiść jak teraz. Te nikczemne dziwoszczury, a zwłaszcza Yakomaru, zapłacą za swoje czyny. Przysięgam, że czekają go katusze jakich nigdy wcześniej nie cierpiała żadna żywa istota. Zginie powolną, przeciąganą śmiercią – dodała, po czym uśmiechnęła się wesoło i zaczęła zwoływać członków Komisji Etyki na prędką konferencję.
– Posłuchajcie mnie wszyscy – zwrócił się do tłumu Shisei Kaburagi. – Przypomnijcie sobie szkolenie dotyczące działania w sytuacjach kryzysowych. Zgrupujcie się w swoje pięcioosobowe zespoły i oceńcie stan zdrowia towarzyszy. Jeżeli wasza grupa jest niekompletna, dołączcie do innej drużyny. Upewnijcie się, że zawsze jest was przynajmniej pięcioro… Patrolujcie w zespołach wioski, szukając pozostałych dziwoszczurów. Zabijajcie je na miejscu, nawet jeśli będą błagać o życie i zaręczać, że są lojalne w stosunku do ludzi. Bądźcie dokładni, przebijajcie im serca albo skręcajcie karki, żeby mieć pewność, że nie żyją. Niech każdy z was obserwuje inny kierunek. Upewnijcie się też, że wasze pole widzenia nie ma martwych punktów nad lub pod wami.
– Chodźmy – powiedział Satoru, biorąc mnie za rękę.
– Hę?
– Jesteśmy ostatnimi dwoma żyjącymi członkami naszej grupy z Akademii Mędrców, więc musimy połączyć się z innym niepełnym zespołem.
– Racja. Ale kogo masz na myśli?
– Sam nie wiem. Ale zżera mnie strach.
Nie dodał już nic więcej.
Szybko odszukaliśmy troje ludzi i, zgodnie z sugestią Satoru, połączyliśmy z nimi siły. To byli pracownicy huty metalu. Ich lider, Fujita, był mężczyzną w średnim wieku. Kuramochi miał trzydzieści parę lat i pełnił także funkcję strażaka w swojej wiosce. Ostatnią osobą była starsza od nas może o dwa lub trzy lata Okano. Jeden z ich współtowarzyszy leżał w szpitalu i w ogóle nie dotarł na festiwal, natomiast drugi zginął, otruty gazem. Całą trójkę przepełniał gniew i żal. Kuramochi wyraźnie zionął żądzą zemsty na dziwoszczurach a Okano głośno opłakiwała przyjaciół, którzy stracili życie podczas ataku. Obydwoje martwili się o swojego chorego kompana, więc postanowiliśmy udać się do szpitala.
– Bądź ostrożna, Saki – powiedziała przez łzy moja matka, ściskając mnie mocno zanim się rozstałyśmy.
– Nawet cantus nie uchroni waszej piątki przed niebezpieczeństwem, jeśli się rozdzielicie. Nie oddalaj się od zespołu, rozumiesz mnie? – powtarzał co rusz mój ojciec.
– W porządku. Wszystko będzie dobrze – odparłam wesoło.
W głębi duszy czułam jednak nieznośny niepokój, którego powodu nie potrafiłam jednoznacznie określić.

Jedyny szpital z oddziałami z całodobową opieką znajdował się w Złocistej Wiosce, z dala od centrum dystryktu. Otaczały go pola ryżowe, na których jak co roku jasnozielone kiełki zmieniały się właśnie w złociste kłosy.
Wsiedliśmy do niewielkiej łódki i popłynęliśmy po czarnej jak smoła wodzie kanału. Wszyscy pragnęli jak najszybciej dostać się do szpitala, jednak ze względów bezpieczeństwa musieliśmy przemieszczać się wolnym tempem, co doprowadzało nas do szału. Ponieważ trzeba było mieć na uwadze możliwość, że dziwoszczury szykują atak z zasadzki w ciemnościach, wysłaliśmy przodem pusty kajak, który miał być przynętą. Nie mieliśmy jednak żadnej gwarancji, że nabiorą się na tę sztuczkę.
– Hej, co cię tak martwiło? Możesz teraz o tym powiedzieć?
– Tak. Coś mi tu nie pasuje – odparł cicho Satoru, wiedząc, że pozostali również słuchają.
– Ale co takiego?
– Po pierwsze, dlaczego Yakomaru zdecydował się na wojnę, której nie miał szans wygrać? Wiesz, jaki on jest. Nie podjąłby ryzyka, jeśli nie miałby absolutnej pewności, że wszystko pójdzie po jego myśli.
– Znacie Yakomaru? – Fujita, pełniący wartę na dziobie, wstał i podszedł do nas.
– Tak. Spotkaliśmy go, kiedy jeszcze mówiono na niego Squealer.
Satoru szybko streścił wydarzenia letniego obozu.
– Rozumiem. To prawda, że jest niezwykle przebiegły, ale i tak nie wierzę, że dziwoszczury mogą z nami wygrać. Prawdopodobnie postawiły wszystko na jedną kartę, atakując dzisiejszej nocy.
– Ja też tak pomyślałem…
Miałam wrażenie, że Satoru nie powiedział wszystkiego.
– Natknęliśmy się na inny oddział dziwoszczurów wcześniej, gdy zmierzaliśmy w stronę placu. Zabiłem je wszystkie.
– Naprawdę? To świetnie.
– Tak, ale kiedy sprawdziłem tatuaże na ich ciałach, okazało się, że żaden nie był z kolonii Łowików.
– Nie?
Rozdziawiłam usta. To ja powinnam być tu ekspertem od dziwoszczurów, a niczego nie zaważyłam. To było zawstydzające.
– Miały wytatuowane słowo „inny”.³ To oznaczenie kolonii Nasteczników.
– Nasteczniki? To jedna z kolonii zaatakowanych przez Łowiki, prawda? Obiło mi się o uszy, że z jakiegoś powodu przeszły na ich stronę – odparł ostro Kuramochi, który słuchał w skupieniu, sterując jednocześnie łodzią.
Czyli większość ludzi już o tym słyszała.
– Tak, i właśnie to jest największa tajemnica. Nie mam pojęcia dlaczego miałyby to zrobić.
– Hmm. A jaką masz teorię? – zapytał Fujita.
– Nasteczniki musiały być w pełni przekonane, że Łowiki odniosą zwycięstwo. Z tego powodu, aby zapewnić sobie przetrwanie, zdradziły sojusz Olbrzymich Szerszeni.
– Tak jak przypuszczałem, uwierzyły w szansę na wygraną. Zdaje się jednak, że przeceniły możliwości Łowików… Mimo to, ich plan musiał być bardzo przekonywujący. – Fujita uśmiechnął się lekko i pokręcił głową. – Martwi mnie coś jeszcze. W jaki sposób Łowiki zdołały unicestwić armię Olbrzymich Szerszeni? Kiroumaru jest doświadczonym dowódcą, a jego żołnierze to elita wśród elit. Jak to możliwe, że zostali pokonani z taką łatwością? Nie wydaje mi się, że atak z zaskoczenia podobny do dzisiejszego mógłby być równie skuteczny przeciwko wojskom dziwoszczurów. – Uśmiech Fujity zgasł.
– Więc uważasz, że wciąż mają asa w rękawie? – zapytałam Satoru.
– Tak. Choć nie wiem jeszcze, czym on jest. To może być ta broń masowej zagłady sprzed wieków, o której mówiła twoja matka – odpowiedział drżącym głosem.
– Ale Shisei Kaburagi mówił, że…
Mówił, że to użytkownik cantusu zniszczył kolonię Olbrzymich Szerszeni.
– Tak, wiem – przerwał mi Satoru. Jego mina jasno dawała do zrozumienia, że nie mam mówić dalej.
Jeśli pozostała trójka dowiedziałaby się o tym, mogliby zacząć panikować.
– No tak… Mogą posiadać broń silniejszą od strzelb i strzał, więc wszyscy muszą zachować ostrożność – powiedział po namyśle Fujita.
– To niedorzeczne. Nie istnieje broń potężniejsza od cantusu. Kiedy postanowimy ich zaatakować, walka będzie dla nas spacerkiem – prychnął Kuramochi. – Znajdę tych parszywców nawet jeśli będę musiał zrównać z ziemią wszystkie okoliczne budynki. Nie spocznę, dopóki nie ubije wszystkich dziwoszczurów przez które zginął Nemoto!
– Rozumiem jak się czujesz, ale spróbuj trochę ochłonąć. One miały mnóstwo czasu na przygotowania. Znowu nas zaskoczą, jeśli nie będziemy ostrożni – odparł Fujita.
– Tak, tak. Wiem o tym. – Kuramochi odwrócił się na pięcie. Łódka kołysała się na boki, zupełnie jakby i na nią wpływały sprzeczne uczucia, miotające mężczyzną.
– Ja… Ja też chcę wybić te kanalie co do nogi – odezwała się dotychczas milcząca Okano. – Teraz jednak bardziej martwi mnie los Oouchiego.
– Wiem. Jestem jednak przekonany, że wszystko z nim w porządku. W szpitalu jest pięćdziesięciu czy sześćdziesięciu ludzi. Może i są chorzy, ale to nie znaczy, że nie mogą używać swoich mocy. Dziwoszczury nie miałyby z nimi najmniejszych szans – pocieszył ją Fujita.
– Tak… Masz rację – wymamrotała pod nosem Okano.
– Nie martw się. Wszystko będzie dobrze – powiedziałam, obejmując ją za ramię.
Zadrżała lekko. Pogładziłam ją pokrzepiająco. Zastanawiałam się, czy Oouchi był jej chłopakiem. Przypomniało mi się jak w podobny sposób pocieszałam Marię wiele lat temu i poczułam ukłucie w sercu.
Kajak-przynęta dopłynął do przystani a nasza łódź zatrzymała się zaraz za nim. Od szpitala dzielił nas wąski kanał, z obu stron otoczony polami ryżowymi. Dziwoszczury mogły ukrywać się wśród kłosów albo czaić się zanurzone w mule. Pójście na wprost byłoby niebezpieczne.
– Spójrzcie na to – wyszeptał Satoru, wskazując na szpital.
W żadnym z okien trzypiętrowego budynku nie paliło się światło. Nie dochodził z niego również najmniejszy nawet dźwięk. W miejscu, w którym powinno znajdować się główne wejście, ziała czarna wyrwa. Na początku mogło wydawać się, że drzwi są po prostu otwarte na oścież, ale kiedy przyjrzałam się uważniej, zobaczyłam, że część desek budujących ścianę zostało z niej wyrwanych.
– Co to ma znaczyć? Drzwi są zniszczone?
– Tak. To po prostu wielka dziura.
– To nie może być…! – wyrwało się Okano.
Fujita zatkał jej usta dłonią. – Ćśśś… Spokojnie. Nawet jeśli coś się stało, prawdopodobnie zdołali uciec. Najpierw sprawdźmy to dokładnie.
Obydwie łodzie posuwały się najciszej jak było to możliwe. Satoru, Fujita i ja przeczesywaliśmy wzrokiem pola, wypatrując jakichkolwiek nieprzyjacielskich ruchów. Serce łomotało mi tak głośno, że byłam pewna, że wszyscy je słyszą. Dłonie miałam zlane potem i co chwila musiałam wycierać je o yukatę.
Dotarliśmy pod frontową ścianę szpitala. Część wejścia została kompletnie zniszczona, a wszystkim, co po nim pozostało była symetryczna, dwumetrowa dziura.
– Jeśli to robota dziwoszczurów, jak udało im się zrobić taką wyrwę? Nie czuć tu zapachu prochu ani nic takiego – zauważył Fujita, węsząc w powietrzu.
– A kogo to obchodzi? Wejdźmy do środka – powiedział Kuramochi, wstając ze swojego miejsca.
– Poczekaj. Nie mamy pojęcia na co możemy się tam natknąć.
Kuramochi zignorował Fujitę i wyszedł z łodzi. Patrzyliśmy na niego w osłupieniu. Żaden z nas nie miał na imię Shisei Kaburagi. Dziwoszczury bez problemu dałyby sobie z nami radę atakując z zasadzki.
Nic jednak nie zmąciło otaczającej nas ciemności. Panowała zupełna cisza. Kuramochi podszedł do pozostałości wejścia i zajrzał do środka przez dziurę.
– Pusto… Tyle, że wszędzie leżą odłamki drewna. Tak jakby ktoś roztrzaskał drzwi ogromną kulą – oznajmił. Jego głos rozbrzmiewał echem wśród mroku nocy.
– Saki, nie wydaje ci się to trochę dziwne? – wyszeptał mi nerwowo do ucha Satoru.
– Czemu?
– Jest za cicho.
– Może…
Urwałam w połowie zdania. To, że nie słyszeliśmy nawet bzyczenia owadów nie było normalne. Poza tym o tej porze roku pola ryżowe powinny aż roić się od skrzeczących żab.
– Czy to możliwe, że dziwoszczury kryją się gdzieś w pobliżu?
– Tak. I myślę, że jest ich bardzo dużo.
– Co robimy?
Satoru przywołał gestem dłoni Fujitę i Okano i wyjaśnił im sytuację.
– Czekają aż wszyscy wyjdziemy na ląd. Najprawdopodobniej chcą uderzyć, kiedy będziemy na to najmniej przygotowani.
– Cz-czyli musimy je uprzedzić?
– Dokładnie. Jednak jeśli zaatakujemy je teraz, skupią się na Kuramochim.
– Musimy go zawołać – wyszeptała Okano drżącym głosem.
– Nie, w ten sposób zorientują się, że znamy ich zamiary. Jeśli zaczną strzelać do nas na ślepo, również może być niebezpiecznie. Kuramochi mógłby nie dać rady uciec.
– No to co zrobimy? – spytałam.
– Poczekamy aż Kuramochi znajdzie się wewnątrz szpitala. Kiedy będzie bezpieczny w środku, zmiażdżymy drani.
Kuramochi zawahał się przed wejściem. We wnętrzu budynku było jeszcze ciemniej niż na zewnątrz, lecz nadal było zbyt niebezpiecznie, żeby rozpalić pochodnię.
– Heeej. Co wy tam robicie? Idziecie czy nie? – zawołał, najwyraźniej podirytowany.
– Zaraz tam będziemy. Poczekaj minutkę. Sprawdzimy jeszcze okolicę – odparł Satoru.
– Pff. Wymiękacie, czy co? – zadrwił, po czym dziarskim krokiem wszedł do budynku, znikając nam z oczu.
Teraz! Skierowaliśmy moc naszego cantusu wprost na otaczające szpital pola.
Ryżowe kłosy stanęły w płomieniach tak intensywnych, że zdawało się, że sięgają nieba.
Przez dwie lub trzy sekundy nic się nie działo. Kiedy już zaczęłam myśleć, że byliśmy zbyt przewrażliwieni, spod błota wyskoczyła cała armia żołnierzy. Były ich setki. Wyciągnęli ukryte pośród łodyg bronie i zaczęli zapamiętale strzelać w naszą stronę.
Los dziwoszczurów był jednak przesądzony już w chwili, gdy ujawniły nam swoje pozycje. W blasku płomieni wyraźnie widzieliśmy nieprzyjaciół, którzy zostali chwilowo oślepieni po długim przebywaniu w mroku. Zaledwie kilka strzał i kul dosięgło łodzi; duża większość znacznie chybiła i przefrunęła nam nad głowami.
Cała nasza czwórka przeszła do bezlitosnego kontrataku. Napędzani gniewem, strachem i żądzą zemsty tworzyliśmy mentalne obrazy, w których skręcaliśmy dziwoszczurom karki, miażdżyliśmy czaszki, łamaliśmy kręgosłupy i rozgniataliśmy serca. Nie dostrzegliśmy nawet tęczowych iskier wywołanych przez nałożenie się naszych cantusów. Jedynym, co zaprzątało nasze myśli było to, żeby nie pozwolić żadnemu dziwoszczurowi ujść z życiem; musiały zostać wytępione co do jednego. Powietrze szybko wypełniły wrzaski umierających stworów i skwierczenie palących się ciał. Stworzyliśmy prawdziwe piekło.
– Wystarczy! Koniec! Już wystarczy! – krzyknął Satoru dziesięć minut później.
Pola ryżowe zostały spalone praktycznie do gołej ziemi, a ataki dziwoszczurów zupełnie ustały.
– Dostaliśmy je…? – Fujita ruszył naprzód, nie potrafiąc pohamować swojej ekscytacji.
– Tak. Najprawdopodobniej wszystkie są martwe – odparł Satoru.
Woda z pól ryżowych ugasiła ogień i ponownie otuliła nas ciemność. W powietrzu unosił się swąd zwęglonych zwłok.
– Ja… Ja właśnie… – Okano zgięła się w pół i zaczęła wymiotować za burtę.
– Uspokój się, Okano. Po prostu weź się w garść . To nic takiego. Nikomu nie sprawia to przyjemności, nawet jeżeli naszym celem są dziwoszczury – powiedziałam, poklepując ją po plecach.
– Spokojnie, to nic takiego. Nic takiego. Nic takiego… – powtarzał mechanicznie Fujita. – Heeej! Kuramochi! Nic ci nie jest? – krzyknął nagle, jakby właśnie sobie przypomniał o kompanie.
Nie było odpowiedzi.
– Co się z nim stało? – zapytał zdumiony Satoru.
– Nie mam pojęcia. Ale o ile nie oberwał jakimś zabłąkanym pociskiem, to wszystko powinno być z nim w porządku.
– Nie ma już więcej dziwoszczurów, prawda? Powinniśmy tam wejść i sprawdzić?
– Tak myślę. Mimo wszystko w środku nadal mogą ukrywać się wrogowie.
– Hmm. No tak… Co w takim razie powinniśmy zrobić?
W miarę jak zbliżaliśmy się do szpitala, Fujita najwyraźniej stopniowo zrzekał się swojej pozycji lidera na rzecz Satoru. Nawet teraz prawdopodobnie wyrażał swoje uznanie dla zaangażowania młodszego współtowarzysza.
– Ja tam pójdę.
– Naprawdę? To świe…
– Zwariowałeś, Satoru? – krzyknęłam.
– W porządku. Pozbyliśmy się już tych drani, którzy czekali w zasadzce, więc teraz na pewno nikt nie zaatakuje nas od tyłu.
– Ale i tak…
– Osłaniaj mnie.
Satoru wysiadł bezszelestnie z łodzi i ruszył w stronę wejścia do szpitala. Ostrożnie sprawdził całą okolicę po czym wrócił do nas.
– Kuramochiego tam nie ma. Pewnie poszedł dalej w głąb budynku.
– Rozumiem. Mógłbyś się tam szybko rozejrzeć? – poprosił przymilnie Fujita.
Wzburzyłam się słysząc to. Nie miałam zamiaru patrzeć jak Satoru wchodzi prosto w śmiertelną pułapkę.
– Nie! Wezwijmy pomoc! Zbyt niebezpiecznie jest iść w pojedynkę.
– Ale wszyscy są teraz w tarapatach. Nie przydzielą nam nikogo więcej – odparł Fujita z wyrzutem.
– Siedzicie sobie bezpiecznie na uboczu, więc skończcie z tymi niepoważnymi propozycjami. Skoro macie tyle dobrych pomysłów, to dlaczego nie pójdziecie zamiast mnie? – wypalił Satoru, po czym zamilkł, wyraźnie zawstydzony.
– Satoru, nie możesz! Nie wchodź tam!
Satoru wyglądał na niezdecydowanego, ale ostatecznie cofnął się w naszą stronę.
– Jak tak dalej pójdzie, to donikąd nie zajdziemy.
– A twoja śmierć w czymś nam pomoże?
Ten argument najwyraźniej w końcu do niego dotarł i zmusił do refleksji.
– Nie, nie miałem zamiaru…
Oczywiste było, że wciąż nie wyrósł ze złego nawyku całkowitego braku myślenia o konsekwencjach swoich działań, gdy za bardzo się w coś angażował.
– W porządku. Cóż… Rozumiem twój punkt widzenia, Watanabe – powiedział spokojnie Fujita.
– Zburzmy cały budynek. Nie ma innego sposobu. Dzięki temu wszystkie dziwoszczury, które mogą kryć się w środku zostaną…
– Jak możesz proponować coś takiego? Przecież jesteś naszym liderem.
Co zadziwiające, osoba, która mu przerwała, była Okano.
– Tam wciąż może być ktoś żywy – kontynuowała. – Także Oouchi i Kuramochi. Zniszczyć cały budynek… Według ciebie powinniśmy ich wszystkich poświęcić?
– Nie, nie o to mi chodziło… Myślałem raczej, że moglibyśmy burzyć szpital kawałek po kawałku – wybąkał.
– Och, spójrzcie! – krzyknęłam, spoglądając w górę.
W oknie na drugim piętrze pokazał się słaby blask.
– Co to takiego?
Satoru też to dostrzegł. Migoczące światełko. Nie było go tam, kiedy tu dopłynęliśmy. Prawdopodobnie nie byliśmy go też w stanie dostrzec w jasnym blasku ognia, trawiącego ryżowe pola.
– Ktoś tam jest… – powiedział Satoru, ponownie kierując wzrok w stronę szpitala. – To nie robaczek świętojański. Ktoś używa cantusu.
Pewnie uwierzyłabym mu wtedy nawet, jeśli stwierdziłby, że źródłem światła jest błędny ognik.
– Ktoś prawdopodobnie wzywa pomocy. Musimy tam iść!
– A co, jeśli to pułapka? To znaczy, skoro ta osoba miała wystarczająco dużo czasu, żeby stworzyć świetlną kulę, to dlaczego po prostu nie otworzy okna i nie zacznie krzyczeć?
Satoru pokręcił głową.
– Być może nie jest w stanie tego zrobić. Może jest ciężko ranna i nie może się ruszać. Tak czy siak, ja wchodzę. Nie wiem kto to jest, ale nie mogę zostawić go na pastwę losu.
Tym razem utwierdził się w swoich zamiarach i próby odwiedzenia go od tego pomysłu spełzłyby na niczym.
– W porządku. Idę z tobą.
– Nie, Saki…
– Jeśli pójdziesz sam, kto będzie ochraniał twoje tyły?
Wyszłam z łodzi nieco chwiejnym krokiem, ponieważ wciąż nie przyzwyczaiłam się do chodaków.
– Ja też pójdę – oznajmiła cicho, lecz pewnie Okano. – We troje będzie bezpieczniej.
– No dobrze. Cóż, właściwie to niebezpiecznie może być również, jeśli pójdzie nas tam zbyt wielu… – powiedział Fujita, udając zawiedzonego.
Nikt mu nie odpowiedział.
– Idę. Muszę upewnić się, że Oouchiemu i Kuramochiemu nic się nie stało. – Okano zeszła na brzeg i podążyła za nami.
– Niech wam będzie. Zostanę tu na warcie. Pójście całą grupą byłoby zbyt ryzykowne. Jeśli coś się stanie, zawołajcie mnie.
Dla wszystkich było zupełnie oczywiste, że najzwyczajniej boi się iść z nami, choć jego argumentacja nie była do końca pozbawiona sensu. Ostatecznie Fujita został sam w kajaku, podczas gdy nasza trójka poszła przeszukiwać szpital.
Weszliśmy gęsiego przez zniszczone drzwi. Tak jak mówił Kuramochi, podłoga usiana była odłamkami desek.
Pozbieraliśmy cieńsze fragmenty drewna i podpaliliśmy je jak pochodnie. Wystawianie się na widok było niebezpieczne, lecz bez źródła światła nie moglibyśmy pójść dalej.
Parter zajmował duży hol ze znajdującą się po prawej stronie ladą recepcji. Na wprost nas widniały zbiegające się schody wiodące na pierwsze piętro. W normalnej sytuacji przed wyruszeniem dalej pewnie przeszukalibyśmy wszystkie pomieszczenia na tej kondygnacji, ale musieliśmy jak najszybciej dostać się na drugie piętro. Jeśli rzeczywiście znajdował się tam ktoś ranny, musieliśmy natychmiast mu pomóc.
Satoru poprowadził nas na górę. Większość pacjentów przemieszczano za pomocą cantusu, więc schody pełniły raczej funkcję ozdobną. Obserwowałam boki, podczas gdy Okano pilnowała naszych tyłów. Drewniany parkiet trzeszczał pod moimi chodakami, więc co kawałek podskakiwałam ze strachu.
– Jak myślicie, dokąd poszedł Kuramochi? – spytała w końcu Okano, nie mogąc dłużej znieść ciszy.
Ani ja, ani Satoru nie potrafiliśmy wymyślić żadnej pocieszającej odpowiedzi, więc milczeliśmy.
Kiedy wdrapywaliśmy się na drugie piętro napięcie stało się prawie nie do zniesienia. Nie mogłam pozbyć się wrażenia, że Kuramochi rozpłynął się w powietrzu, jednak myśl, że mielibyśmy wrócić z niczym była nie do zaakceptowania.
Satoru zatrzymał się tuż przed ostatnim stopniem.
– Co się stało? – wyszeptałam najciszej jak potrafiłam.
– Tamto światło które widzieliśmy. Jest po prawej stronie korytarza. W oknie widać odbicie – odparł. – Saki, Okano, poślijcie tam powoli swoje pochodnie.
Zrobiłyśmy tak, jak nam polecił. Dwie płonące deski poszybowały w stronę holu, rozświetlając go.
– Nadal niczego nie widać.
Zaczął się koncentrować. W połowie długości korytarza coś delikatnie zamigotało. Lustro. Satoru powoli je przechylił, szukając odpowiedniego kąta.
Pochodnie oświetliły prawą stronę korytarza. Pusto. Nie licząc leżącej na podłodze ludzkiej sylwetki. Była zupełnie nieruchoma. Ten człowiek najwyraźniej nie żył.
Satoru obrócił lustro, żeby zbadać lewą część korytarza.
Stali tam. Czterej żołnierze dziwoszczurów zamarli z zaskoczenia. Prawdopodobnie oni również zobaczyli nas w lustrze. Jeden z nich naprędce przytknął do ust dmuchawkę. Strzałka przeleciała przez lustro i pomknęła przez hol.
– Zabić ich! – rozkazał Satoru.
Nie miałam pojęcia co robić. Nigdy nie używaliśmy cantusu na czymś, co nie znajdowało się bezpośrednio na linii naszego wzroku. Mimo to jeden z dziwoszczurów uniósł się nagle w powietrze, schwytany mocą Satoru.
Naśladując jego technikę spróbowałyśmy złapać pozostałych żołnierzy opierając się jedynie na lustrzanym odbiciu.
Satoru skręcił kark swojemu dziwoszczurowi. Okano z kolei rozsadziła głowę temu uzbrojonemu w dmuchawkę.
W końcu udało mi się przystosować mój mentalny obraz do odbitej sceny widzianej w lustrze. W tym momencie pozostawałam już kompletnie niewzruszona, wyrządzając krzywdę żywej istocie niebędącej człowiekiem. Podcięłam gardło dziwoszczura niewidzialnym ostrzem i pozwoliłam, żeby jego wciąż tryskające krwią ciało opadło na podłogę. Satoru zabił w tym czasie ostatniego z żołnierzy.
– Nie lepiej było zostawić jednego przy życiu?
– Nie. I tak nie moglibyśmy go wykorzystać jako posłańca. Tylko kilku najwyższych rangą dowódców umie mówić po japońsku.
W końcu postawiliśmy stopy na drugim piętrze i pomału przesuwaliśmy się wzdłuż korytarza, obawiając się kolejnych pułapek. Wyglądało jednak na to, że nie ma już więcej dziwoszczurów.
Kiedy dotarliśmy do leżącego na podłodze człowieka, Okano wydała z siebie głośny krzyk.
– Kuramochi!… T-to nie może być prawda!
– Lepiej, jeśli nie będziesz patrzeć.
Satoru odciągnął łkającą Okano od ciała. Przytuliłam ją.
– Wygląda na to, że nie cierpiał. Prawdopodobnie zginął na miejscu – zauważył.
Pomyślałam tak samo. Podpaliliśmy pola dokładnie w momencie, kiedy Kuramochi wszedł do szpitala. Prawdopodobnie odwrócił się, żeby sprawdzić, co się stało i został trafiony strzałą w plecy. Później dziwoszczury musiały zaciągnąć jego ciało na drugie piętro, chcąc wykorzystać je jako przynętę na nas.
– Spójrzcie tam – powiedział Satoru, idąc w głąb korytarza.
– Ostrożnie!
– W porządku. Nie kryją się już tu żadne dziwoszczury. Musimy teraz sprawdzić skąd wzięło się tamto światło, które widzieliśmy i… – przerwał gwałtownie.
– Co się stało?
– Podejdź tu, Saki!
Satoru wbiegł do jednej z sal po prawej stronie. Pognałyśmy za nim.
Zobaczyłam wtedy coś totalnie niewiarygodnego.

¹ Są to zmodyfikowane słowa piosenki dla dzieci – Zui Zui Zukkorobashi        . Fragment piosenki na którym bazuje owa przeróbka można tłumaczyć w przybliżeniu jako: „Miażdż, miażdż, miażdż sezam na miso. Przed żołnierzami zatrzaśnij drzwi. Gdy sobie pójdą, odetchnij z ulgą. Małe myszki wyjadają ryż z worków. Pi, pi, pi.”

² 四星 oznacza „cztery gwiazdy”. Imię Shiseia zapisywało się natomiast jako 肆星. 肆 (shi) również oznacza liczbę 4 i czyta się tak samo jak 死 (shi) – zabić, śmierć.

³ Pierwsze kanji słowa „nastecznik” to 鼈 (betsu), jednak na tatuażu wykorzystano prostszy znak 別, który czyta się tak samo, a tłumaczyć go można jako „inny”.

poproz2 nasroz2