Rozdział 8

Rozdział 8

Zatrzymaliśmy się gwałtownie. Poczułam jak naprzemiennie przepływają przez mnie fale strachu i dezorientacji.
Widzieliśmy trzy sylwetki. Patrzyły się wprost na nas.
Złudne nadzieje ogarnęły moje myśli. Statystycznie rzecz biorąc, szansa na to, że zdołamy uciec wynosiła mniej niż jedna na milion. Nadzieja przypomina jednakże płomień – więcej w niej modlitwy niż logicznego rozumowania; jest silniejsza niż strach i popycha nas do działania.
Satoru i ja jednocześnie na siebie spojrzeliśmy i skinęliśmy głowami.
Ruszyliśmy powoli naprzód. Mogliśmy wybrać różne ścieżki; każda z nich dawała większe szanse na ucieczkę niż nie zrobienie niczego. Ta konkretna decyzja była równoznaczna z odsłonięciem naszej słabości, czyli faktu, że nie możemy używać cantusu. Wszystkim co liczyło się w tamtym momencie było jednak sprawdzenie, kim są nasi wrogowie.
Bijąc się z takimi myślami zrobiłam krok, a potem następny i następny. Kiedy spojrzałam na czarne sylwetki, ponownie ogarnęła mnie przemożna chęć ucieczki. Zadrżały mi kolana. Czyżbym pchała się prosto w paszczę lwa?
Nie, to niemożliwe… To… Te cienie… Znam je. Z pewnością je znam. Wszystko będzie w porządku – przekonywałam się bezustannie, jednak sylwetki wciąż stały nieruchomo, uniemożliwiając mi ich zidentyfikowanie.
Jeszcze kawałek, kawałeczek i wszystko będzie jasne.
Gdy tylko wypowiedziałam w myślach te słowa, złocisty promień słońca wyłonił się zza górskiego łańcucha, zupełnie mnie oślepiając. Trzy cienie również zostały pochłonięte przez światło. Zamarłam w miejscu, lecz właśnie w tamtym momencie usłyszałam krzyk.
– Saki! Satoru!
Błyskawicznie zorientowałam się, kto nas nawołuje. To był ten sam głos, który tak bardzo pragnęłam usłyszeć. Głos Shuna. Satoru zerwał się biegiem, ruszając mu na spotkanie.
– Shun! Maria! Mamoru!
Biegłam opętańczo naprzód, w stronę światła, odurzona szczęściem.
Cała nasza piątka rzuciła się sobie w objęcia; klepaliśmy się po ramionach, płakaliśmy i śmialiśmy się szaleńczo jak wariaci. Wspomnienia o całym cierpieniu, które nas spotkało wyparowały w jednej chwili a problemy które nas dopiero czekały wydały się odległe o miliony lat. To, że spotkaliśmy się wszyscy – cali, zdrowi i w jednym kawałku było prawdziwym cudem, którym nie mogliśmy się nacieszyć.
Pragnęłam wtedy, by czas się zatrzymał.
Gdyby rzeczywiście tak się stało, nasza pięcioosobowa grupka nie skurczyłaby się tak bardzo…
– No dobrze, wracajmy więc do kajaków! – Shun jako pierwszy zdołał ochłonąć. – Będziemy mieć później mnóstwo czasu na opowiadanie naszych historii.
Po tych słowach przypomniało mi się nagle, że jest cała góra pytań, które chciałabym zadać.
– A co to takiego? – Coś za moimi plecami przestraszyło Marię.
– Och, on nazywa się Squealer – powiedziałam, głaszcząc ją delikatnie po ramieniu. – Doprowadził nas aż tutaj.
– Spotkanie z wami to dla mnie zaszczyt. Jestem Squealer z kolonii Łowików.
Wszyscy troje byli zszokowani jego płynną mową.
– Łowiki straciły wielu żołnierzy podczas wojny z Ziemnymi Pająkami, lecz znacząco przyczyniły się do zwycięstwa nad nimi – wyjaśnił Satoru.
– Ziemne Pająki zostały pokonane? Naprawdę? – spytał Mamoru z szeroko otwartymi ze zdumienia oczami.
– Tak. Armia Olbrzymich Szerszeni przybyła w samą porę i zmiotła je z powierzchni ziemi, ale porozmawiamy o tym później. Teraz nie ma na to czasu. Musimy dostać się do łodzi najszybciej jak się da.
– A-ale…
Nawet Shun wydawał się mieć problemy ze zrozumieniem naszej obecnej sytuacji.
– Skoro nie ma już Ziemnych Pająków, to chyba nie musimy już uciekać, prawda?
– Musimy. Potem to wyjaśnię – ponagliłam ich.
– Ale przed czym w takim razie uciekamy? – spytała Maria, nie spuszczając z oczu przewodzącego naszej grupie Squealera.
– Przed kolonią Olbrzymich Szerszeni. Przed generałem Kiroumaru – odparł Satoru.
– Że co? A-ale przecież Olbrzymie Szerszenie są lojalne w stosunku do ludzi, no nie? – zapytał się Mamoru z widoczną na twarzy konsternacją.
– I właśnie dlatego stanowią zagrożenie – odpowiedział Satoru, po czym nagle zamilkł.
Squealer szedł na tyle blisko, że na pewno był w stanie wszystko usłyszeć. Musieliśmy ważyć słowa, żeby przypadkiem nie wymsknął nam się dokładny powód, dla którego mieliśmy zostać wyeliminowani.
– Wszystko później wyjaśnię. Po prostu mi zaufajcie.
Shun, Maria i Mamoru wydawali się nastawieni nieco sceptycznie lecz bez słowa skinęli głowami. Darzyliśmy się nawzajem bezwzględnym zaufaniem; wtedy po raz pierwszy dostrzegłam, jak bardzo pokrzepiający jest ten fakt.
Szybko minęliśmy zakole rzeki. Zgodnie z tym, co powiedział Squeler, przestrzeń stawała się coraz bardziej otwarta. Już niedługo powinniśmy dojść do miejsca, w którym wąska dolina przechodzi w płaską równinę, a po kolejnym kilometrze drogi ujrzeć błyszczące w słońcu wody jeziora Kasumigaura.
Nasze nastroje znacznie się poprawiły, jednak było jeszcze za wcześnie na świętowanie. Idący przodem Squealer nagle się zatrzymał i przekrzywił głowę, uważnie czegoś nasłuchując.
Z doliny dochodził dziwny ptasi śpiew.
Kyokyokyokyokyokyokyokyo…
Kozodój.
Potwierdziły się moje wcześniejsze przypuszczenia. To nie był dziki ptak, lecz szpieg, wysłany przez Kiroumaru by nas śledzić.
– Biegiem! – ryknął Satoru.
Pomimo, że roztrząsanie jego decyzji o ucieczce już po fakcie było bezsensowne, cały czas zastanawiałam się, czy podjął ją słusznie. Od jeziora Kasumigaura wciąż dzielił nas spory dystans, a po dotarciu do brzegów i tak musielibyśmy mieć dodatkowy czas na odnalezienie ukrytych w trzcinie kajaków. Ponadto, przez to, że uciekaliśmy, ścigającym nas dziwoszczurom rzeczywiście mogło zdawać się, iż jesteśmy czemuś winni, co było dla nich dodatkowym pretekstem do pogoni za nami. Poza tym było to właściwie równoznaczne z obwieszczeniem całemu światu, że nie możemy używać cantusu.
Skoro jednak już zaczęliśmy biec, nie było czasu na to by się zatrzymać i przedyskutować słuszność naszego działania. Kierując się w stronę równin gnaliśmy w dół doliny tak długo, że aż zaczęłam myśleć, że zaraz wypluję płuca.
– Poczekajcie… chwilkę. Już… nie mogę… biec.
Czułam zażenowanie tym, że to ja pierwsza musiałam się zatrzymać. Trzeba zacząć od tego, że nigdy nie byłam dobra na długich dystansach; dokładając to tego wszystko, przez co przeszłam podczas poprzednich dni, byłam skrajnie wyczerpana. Pięcioro ludzi i jeden dziwoszczur zatrzymali się, wariacko dysząc.
– Jeszcze kawałek. Zdaje się, że pamiętam to miejsce. Brzeg powinien być tuż za tamtymi drzewami – powiedział Shun, wskazując na niewielki zagajnik, znajdujący się jakieś dwieście lub trzysta metrów przed nami.
– Ruszajmy dalej. Nawet, jeśli nie dajesz rady biec, po prostu idź i się nie zatrzymuj – dodał Satoru, biorąc mój plecak.
Powoli ruszyłam, idąc przodem.
– Czym był ten podobny do ptasiego trelu dźwięk? – spytała Maria.
– To kozodój. Szpicel kolonii Olbrzymich Szerszeni.
Maria wydawała się nie do końca wierzyć moim słowom.
– To prawda. One dobrze widzą w ciemności, więc wykorzystuje się je, gdy trzeba przeprowadzić nocny zwiad.
Wyjaśnienie Squealera najwyraźniej do końca ją przekonało. Pomyślałam, że to trochę paskudnie z jej strony, że bardziej zawierzyła temu szkaradnemu stworowi niż swojej najlepszej przyjaciółce.
– Ale przecież jest już jasno – zauważył Mamoru, spoglądając w niebo.
Wciąż mokre od porannej rosy kwiaty błękitnych komelin zaczęły rozwijać się pod naszymi stopami.
– Podczas dnia wykorzystują inne ptaki, tak? – spytał Squelera Satoru.
Las budził się do życia; dobiegała zeń ptasia pieśń na którą składało się wiele różnych głosów.
– Dokładnie. Słyszałem, że gdy jest jasno, używają kruków ze względu na ich wysoką inteligencję.
Dokładnie w tym momencie ów ptak, jakby chcąc celowo przerwać naszą rozmowę, donośnie zaskrzeczał.
– Gdzie on jest? – Satoru rozglądał się rozpaczliwie wkoło.
– Tam! Na tym drzewie!
Maria miała najostrzejszy wzrok z nas wszystkich. Na rosnącym sto metrów na wprost uschniętym drzewie przysiadł złowrogi, czarny kształt.
– Jesteś absolutnie pewna, że ten kruk rzeczywiście nas obserwuje? – wyszeptał nie do końca przekonany Shun.
Po dokładnym przyjrzeniu się ptakowi, nie wydawało się by jakoś szczególnie poświęcał nam uwagę.
– W każdym razie, po prostu się pospieszmy. Jeśli damy radę znaleźć kajaki zanim pojawi się tu Kiroumaru, powinno być dobrze.
Satoru maszerował żwawo tuż przy mnie. Przedzierając się przez dębowo-kasztanowy zagajnik słyszeliśmy ulotny dźwięk pluszczącej wody. Zmienił się kierunek wiatru, przez co mogliśmy wyczuć płynącą ze wschodu charakterystyczną woń jeziora. Zapominając o ostrożności pognaliśmy przed siebie, aż w końcu stanęliśmy u brzegów jeziora Kasumigaura, zarośniętych olbrzymimi połaciami szumiących delikatnie trzcin.
– Tam! – Shun wskazał miejsce, w którym ukryliśmy łodzie i popędził w jego kierunku.
Ruszyliśmy za nim, lecz w tym samym momencie niebo nad naszymi głowami przeciął duży cień. Spojrzałam w górę i zobaczyłam kruka. Zastanawiałam się, czy to ten sam ptak, którego widzieliśmy poprzednio. Zatoczył leniwie kilka kręgów cztery lub pięć metrów nad nami, po czym wylądował na sosnowej gałęzi, z której zaczął nam się uważnie przyglądać, kracząc zadziornie. Najwyraźniej nie zdawał sobie sprawy, jak straszni potrafią być ludzie.
Żałowałam, że nie mogę użyć cantusu. Z chęcią cisnęłabym kamieniem w łeb ptaszyska. Brodziliśmy w mule po kolana, torując sobie drogę przez trzciny w poszukiwaniu kajaków, których jednak nigdzie nie było widać. Byłam praktycznie pewna, że znajdujemy się we właściwym miejscu, jednak po trwających ponad pięć minut bezowocnych poszukiwaniach zaczęłam się niecierpliwić. Kruk cały czas siedział na drzewie, śledząc każdy nasz ruch i przeraźliwie skrzecząc.
– Dziwne. To raczej niemożliwe, żeby odpłynęły z prądem…
Nawet Shun zaczął wątpić w swoją pamięć. Pomoc nadeszła jednak z najbardziej nieoczekiwanej strony.
– Znalazłem je! – krzyknął Mamoru. Jego głos nigdy wcześniej nie dodał mi takiej otuchy jak wtedy. Szybko otrzepaliśmy się z błota i pognaliśmy w jego stronę.
Kajaki musiały zerwać się z utrzymujących je linek i podryfować z wiatrem. Gdyby nie kotwice, które utkwiły w mulistym dnie, prawdopodobnie odpłynęłyby jeszcze dalej.
Niezwłocznie odcumowaliśmy łodzie. Podobnie jak poprzednio, Satoru i ja zajęliśmy Sakuramasu 2, Maria wraz z Mamoru wsiedli do Hakurena 4 a Shunowi przypadł Kamuruchi 7.
– No cóż, w takim razie na mnie już pora – rzekł Squealer, stojąc na brzegu i obserwując, jak szykujemy się do odpłynięcia.
– Dziękujemy. Bez ciebie nie dalibyśmy rady dotrzeć tak daleko – podziękowałam mu z głębi serca. Przynajmniej w tej kwestii byłam wtedy szczera.
– Życzę wam bezpiecznej podróży.
Squealer stał w pełnej szacunku pozie podczas gdy kajaki powoli oddalały się od brzegów
– Ruszajmy – powiedział Satoru.
Odwróciłam się i zanurzyłam wiosło w wodzie. Tym razem nikt z nas nie mógł skorzystać z cantusu; nie mieliśmy więc innego wyboru jak ręczne napędzanie łodzi przez całą drogę.
Zaczęliśmy niezdarnie machać wiosłami. Wiedzieliśmy, że gdy dopłyniemy do głównego nurtu rzeki Tone, będziemy mogli płynąć z prądem; do tego czasu jednak musieliśmy polegać na sile mięśni.
Niestety, popełniliśmy błąd, forsując się nadmiernie na początku podróży. Wszyscy byliśmy już zupełnie wyczerpani gdy do przepłynięcia pozostała jeszcze dosyć duża odległość. Ramiona straszliwie mnie bolały a całe dłonie miałam usiane pęcherzami. Nie minęło jeszcze południe, ale wszyscy byliśmy już spaleni bezlitosnym słonecznym żarem. Woda, którą opryskałam sobie twarz, by się schłodzić, wyparowała w ciągu pięciu minut.
– Hej, zatrzymajmy się na chwilę – zaproponował Shun, patrząc na nas z niepokojem. Pomimo tego, że wiosłował w pojedynkę, i tak przemieszczał się dużo szybciej od reszty naszej grupy.
– Radzę sobie jakoś – odkrzyknął Satoru.
– Mieliśmy dużą przewagę na starcie. Powinniśmy trochę odpocząć, jeśli jest taka możliwość.
Chciałam jak najszybciej popłynąć dalej, ale nie dało się ukryć, że od poprzedniego dnia porządnie nie odpoczęliśmy.. Zdecydowaliśmy się przystać na propozycję Shuna i zrobić sobie małą przerwę.
Szczęśliwym zbiegiem okoliczności słońce zostało przysłonięte przez dryfujący obłok; mogliśmy więc bez przeszkód podziwiać błękit nieba, leżąc na dnie kajaku.
Słuchając usypiającego szumu fal, pogrążyłam się w półśnie. Upłynęło jednak zbyt mało czasu od chwili, gdy ledwo wyrwałam się ze szponów śmierci, bym mogła całkowicie zasnąć. Cały czas rozmyślałam nad tym, co teraz zrobimy. Posiedliśmy zakazaną wiedzę. Jeśli teoria Satoru była prawdziwa, staliśmy się celami do tego, co określaliśmy mianem „wymazania”. Czy możemy jakoś uniknąć tego losu?
Poczułam jak coś zsuwa mi się po klatce piersiowej pod koszulką. Odruchowo przytrzymałam tę rzecz prawą dłonią, wyciągnęłam ją na wierzch i przyjrzałam się jej. To był mały woreczek – amulet zawieszony na fioletowym sznurku. Na jego przedniej części wyryto ozdobną czcionką inskrypcję: „ochrona przed karmicznymi demonami”. Zeszłej wiosny, wszyscy uczniowie Akademii Mędrców odwiedzili kapliczkę, gdzie otrzymali takie ochronne talizmany.
Nauczyciel mówił nam, żebyśmy nigdy nie otwierali wisiorków, lecz im bardziej coś jest zabronione, tym większa chęć na zrobienie tej rzeczy – taka jest już ludzka natura. Muszę przyznać, że spośród wszystkich uczniów to ja pierwsza dałam się pokonać ciekawości. Niecierpliwie czekałam do momentu, gdy będę sama; gdy tylko tak się stało, od razu otworzyłam amulet.
Woreczek nie był zaszyty, a jedynie lekko zawiązany sznurkiem, więc z łatwością mogłam wyjąć jego zawartość. Wewnątrz znajdował się złożony skrawek papieru oraz szklany dysk. Na karteczce czarnym tuszem zapisano dziwaczne litery, bardziej przypominające obrazy niż typowe pismo. Przyprawiło mnie to o gęsią skórkę, więc szybko z powrotem złożyłam papierek. Długo przypatrywałam się szklanej płytce.
Była wykonana z przejrzystego szkła, okrągła, miała średnicę około pięciu centymetrów i przypominała miniaturowy model galaktyki. Wewnątrz mieniły się subtelne złociste pasemka, układające się w skomplikowane wzory; na powierzchni dysku pojawiały się coraz to nowe utkane z nich obrazy. Widziałam malutkie bambusowe łodygi. Gdy przypatrzyłam się z bliska dostrzegłam także mikroskopijne listki i fantazyjny czerwony owoc. Obok niego pojawiły się ołówki, kubeczki, kwiaty i inne spotykane na co dzień rzeczy. Na koniec spod nich wszystkich wyłonił się kształt maski czystości.
Tak zwane maski czystości, noszone przez dzieci podczas dnia pogoni za demonami, były wykonane z wilgotnej gliny, pokrytej warstwą białej kredy. Przypominały ludzką twarz, lecz wszystkie były identyczne i całkowicie pozbawione wyrazu. Ta maska różniła się jednak od pozostałych. Gdy na nią patrzyłam, widziałam w niej swoje własne oblicze.
Leżąc na dnie kajaku z zamkniętymi oczyma, wyczułam szklany dysk przez materiałową powłokę talizmanu.
Odwróciłam się po cichu, zerkając na Satoru. Wydawał się kompletnie zrelaksowany; użył plecaka jako poduszki i kołysał się w rytmie unoszonej falami łodzi. Sądząc po jego spokojnym, równym oddechu, najprawdopodobniej drzemał.
Interesowanie się rzeczami, od których powinno trzymać się z daleka jest złym nawykiem, jednak czasami wpływa to na mnie uspokajająco. Otworzyłam amulet i wyjęłam ze środka szklaną płytkę.
Odbijające się od niej światło mogło przyciągnąć uwagę pozostałych, więc szybko ukryłam dysk w skulonych dłoniach, po czym uważnie mu się przyjrzałam.
Nie bardzo wiem, jak mogłabym opisać to dziwne, niepokojące uczucie, jakiego wtedy doznałam.
Mam na myśli, że na pierwszy rzut oka dysk wydał mi się w jakiś nieokreślony sposób inny niż poprzednio. Patrzyłam na niego na tyle często, by kompozycja złocistych wzorów wyryła się w mojej pamięci. Tak bardzo pragnęłam jednak ukojenia, które przyniosło mi spoglądanie na płytkę, że mimo wszystko wręcz pożerałam ją wzrokiem. Nie. Coś jest nie tak. Inaczej, niż zwykle. To nie moja wyobraźnia sprawiała, że idealne uprzednio kompozycje bambusowych łodyżek stały się teraz zdeformowane. Powodował to raczej fakt, że zatopione w głębi szkiełka geometryczne desenie stały się wykrzywione.
Gdy skupiłam wzrok na masce czystości, przez ciało przebiegł mi dreszcz. Maska się rozpływała… To była bardzo nieznaczna zmiana, a obraz nadal przypominał moją twarz; miałam jednak nieodparte wrażenie że maska czystości powoli przekształca się w oblicze karmicznego demona.
Instynktownie odrzuciłam dysk jak najdalej od siebie, prosto w wodę jeziora. Satoru uniósł głowę, słysząc pluśnięcie.
– Co się stało?
– Nic takiego – odparłam, wymuszając uśmiech. – Nie powinniśmy już ruszać dalej?
– Racja.
Satoru głośno krzyknął w stronę pozostałych łódek i po chwili ponownie ruszyliśmy w drogę.
Co stało się z ta twarzą? – pytałam się w myślach. Strasznie ciążyło mi wspomnienie tego, co widziałam. Dlaczego ona się topiła?
A może to nie działo się naprawdę…? Przepełniały mnie wątpliwości. Czyżby to była tylko moja wyobraźnia? Iluzja wywołana przemęczeniem umysłu?
Nagle bardzo pożałowałam tego, że wyrzuciłam dysk do wody. Byłam pewna, że gdybym tylko mogła jeszcze raz rzucić na niego okiem, wszystko wróciłoby do normy.
Nie, nie wróciłoby. Na pewno nie wyobraziłam sobie przeszywającego dreszczu, jaki poczułam gdy zobaczyłam maskę. Twarz wewnątrz szklanej płytki naprawdę się rozpadała.
Ale dlaczego ta twarz, moja twarz, się rozpływała? Nie, chwila… To nie była moja twarz. Podobieństwo musiało być przypadkowe, w końcu talizmany były rozdawane losowo.
Czy aby na pewno…? Przestałam wiosłować, pogrążona w myślach.
Pomimo, że w istocie stworzono pozory losowości, czy to możliwe, że od początku było ściśle określone, któremu dziecku przypadnie konkretny wisiorek? Jeśli tak nie było, to dlaczego w takim razie ustawiono nas w rzędzie zgodnie z miejscami na liście, zamiast po prostu puścić w obieg pudełko z amuletami, pozwalając na wybranie dowolnego z nich…?
– Hej, Saki, zacznij wiosłować jak należy – narzekał Satoru.
Podążając tym tropem, zawartość każdego talizmanu była inna. To, że maska czystości wewnątrz mojego wisiorka przypominała moją twarz nie było zwykłym zbiegiem okoliczności. Czyżby maski czystości wewnątrz szklanych dysków zawsze wyglądały podobnie do twarzy właściciela wisiorka?
– Sakiiii!
– Dobra, dobra. Słyszę.
Zanurzyłam wiosło w wodzie i ponownie oddałam się rozmyślaniom.
Nawet jeśli tak jest, to po co to wszystko? Każda maska jest wizerunkiem ucznia. Czy za tym stoi jakieś ukryte znaczenie?
Nieważne, jak usilnie o tym myślałam, nie potrafiłam znaleźć logicznego uzasadnienia. Doszłam jedynie do wniosku, że skoro włożono w całą tę szopkę tyle wysiłku, amulet nie mógł być po prostu zwyczajnym talizmanem; musiał służyć jeszcze w jakimś innym celu.
Od chwili spotkania fałszywego minoshiro moje postrzeganie dorosłych diametralnie się zmieniło. Podejrzewałam, że wszystkie rzeczy, które każą nam robić są jedynie kolejnymi metodami inwigilacji dzieci.
Nawet same amulety mogą być narzędziami, dzięki którym nas kontrolują. Całe to stwierdzenie, że chronią przed karmicznymi demonami może być zwykłą przykrywką.
Zanurzyłam jeziorze chusteczkę i otarłam nią czoło. Chłodna woda spłynęła mi po skroniach i wyparowała zanim zdążyła dotrzeć do policzków, jednak nawet tego nie zauważyłam, głęboko pogrążona w zadumie.
Na nieszczęście, nie zdążyliśmy spytać fałszywego minoshiro o to, czym naprawdę są karmiczne demony. Wydawało się jednak, że podobnie jak Bestie, stanowią one istotne, prawdziwe zagrożenie.
Wydawało mi się, że w końcu zaczynam rozumieć. To było instynktowne uczucie, którego nie potrafiłam jeszcze ubrać w słowa.
Chyba wiem. Czyżby talizman był tak naprawdę wykrywaczem karmicznych demonów? Ostrzegającym nas, gdy w pobliżu znajduje się niebezpieczeństwo? Gdy demon jest blisko? Albo, może…?
– Saki!
Łańcuch moich myśli został przerwany krzykiem Satoru. Przez moment pomyślałam, że jest na mnie zły, za to, jak słabo wiosłuję, jednak błyskawicznie uświadomiłam sobie, że chodzi o coś zupełnie innego.
Nad głową przeleciał mi niewielki cień. Gdy spojrzałam w górę, w ułamku sekundy zorientowałam się, że to ten sam kruk, którego spotkaliśmy wcześniej. Głośno zaskrzeczał, zatoczył nad nami koło, po czym odleciał w kierunku, z którego przybył.
Gdy się obróciłam, na horyzoncie ujrzałam całą flotyllę łodzi, płynących pod pełnymi żaglami w naszą stronę. W samym środku formacji znajdował się olbrzymi okręt wojenny; był co najmniej trzy razy dłuższy od naszych kajaków. Pokład po brzegi był wypełniony dziwoszczurzymi żołnierzami.
– Saki… – westchnął Satoru z rezygnacją. – Złapali nas. Spójrz, tam jest Kiroumaru.
Chwyciliśmy się za ręce i czekaliśmy na podpłynięcie statku dziwoszczurów. Dłoń Satoru lepiła się od potu; prawdopodobnie tak samo było z moją własną ręką.

W milczeniu przypatrywaliśmy się widokowi jeziora Kasumigaura. Kajaki pruły przez wodę znacznie szybciej niż wtedy, gdy wiosłowaliśmy by wprawić je w ruch.
Wszystkie trzy łodzie zostały przywiązane linami do okrętu flagowego dziwoszczurów. Mknący przez jezioro statek był napędzany przez kilka dziwnych, trójkątnych żagli.
– Nie miałem pojęcia, że ich okręty są tak zaawansowane – powiedział Satoru.
– Czy to możliwe, że w tej dziedzinie ich osiągnięcia przewyższają ludzkie?
– No cóż, my posiadamy cantus. Nie potrzebujemy żagli do sterowania statkami, prawda?
Istnieje pewien limit prędkości, niezależnie od tego jak wielkich żagli się użyje. Wykorzystując cantus, omija się to ograniczenie.
– No tak… – Satoru skrzyżował ramiona i wlepił wzrok w zasnute mgłą góry.
– A kogo obchodzą dziwoszczury? Wracając do tego, o czym rozmawialiśmy wcześniej…
– Ach, tak. – Satoru wyciągnął swój amulet zza kołnierza.
– Sprawdź to.
Otworzył wisiorek bez wahania.
– Zaglądałeś już wcześniej do środka?
– Czy to nie oczywiste? Chyba nie ma osoby, która by tego nie zrobiła – powiedział, unosząc dysk na wysokość oczu.
– No i…?
Twarz Satoru pobladła.
– Daj mi spojrzeć.
– Nie – odparł, ściskając szklaną płytkę tak mocno, że aż zbielały mu knykcie.
– Jest inna niż zazwyczaj?
– Tak.
Satoru nie rozwinął swojej odpowiedzi, lecz to, co usłyszałam wystarczyło bym poczuła się trochę lepiej. Przynajmniej nie tylko mój talizman się zmienił.
– Czy to możliwe, że stopiły się z powodu gorąca? – spytałam bez przekonania.
– To niemożliwe, niezależnie od tego jak jest upalnie ani jak słaby jest materiał. Poza tym przez cały czas były wewnątrz woreczków, które chroniły je przed słońcem.
– No więc jak to się stało?
– Nie mam pojęcia – nachmurzył się. – Cokolwiek to oznacza, z pewnością nie jest to nic dobrego… – Satoru zamilkł, wpatrując się w przeciwległy brzeg.
– Myślę, że najlepsze, co można zrobić, to go wyrzucić – powiedział.
– Hę?
Bez chwili namysłu zdjął talizman i cisnął go w wodę jeziora. Ciężar szklanego dysku spowodował, że bawełniana torebka powoli zaczęła tonąć.
– Czekaj, co ty wyprawiasz?
– W porządku, zrób to samo ze swoim, Saki.
– Dlaczego?
– Jeśli po naszym powrocie odkryją, co stało się z amuletami, może wydarzyć się coś złego. Rozpływanie się masek czystości to definitywnie zły znak. Musimy sprawdzić dyski Shuna i pozostałych. Jeśli okażą się zmienione, musimy nakłonić ich, by również pozbyli się amuletów.
– Ale w ten sposób nic nas nie ostrzeże, jeśli znajdziemy się w pobliżu karmicznego demona.
– Więc jeśli tak się stanie, po prostu będziemy musieli stawić mu czoła. Nie wiemy nawet czym dokładnie są karmiczne demony – odparł Satoru, cały czas krzyżując ręce.
– Ale jak to wytłumaczymy? Gdyby jedno z nas zgubiło amulet, nie byłoby to niczym dziwnym, lecz gdy wszyscy wrócimy bez nich, z pewnością zaczną coś podejrzewać.
– No tak. Masz rację… Chociaż nie, właściwie to coś wymyśliłem! Możemy powiedzieć, że zabrały je nam Ziemne Pająki, kiedy nas uwięziły. Shun i reszta będą musieli oczywiście powiedzieć, że również trafili w ich niewolę.
Dokładnie tego można było się spodziewać po takim kombinatorze jak Satoru. Zastosowałam się do jego rady, wyrzucając za burtę resztę mojego talizmanu. Analizując chłodno całą sytuację, rzeczywiście nie dałoby się wytłumaczyć dlaczego odebrano mi tylko szklany dysk, a nie cały wisiorek. Bez obciążenia zawartością, woreczek dryfował po powierzchni wody aż w końcu znikł mi z pola widzenia.
Kiedy na dobre straciłam go z oczu, okręt dziwoszczurów zbliżał się już do celu, ciągnąc za sobą nasze kajaki.
Żołnierz Olbrzymich Szerszeni zszedł z pokładu i porozwiązywał liny. Były one co prawda zaledwie przerzucone luźno przez uchwyty znajdujące się z tyłu naszych łodzi, jednak nie dalibyśmy rady odpiąć ich z naszej strony.
Na mostku okrętu wojennego pojawił się niezwykle rosły dziwoszczur. Przybył Kiroumaru. Pomimo tego, że zraniony we wczorajszej eksplozji bark miał owinięty bandażami, nadal poruszał się z werwą, jakby w ogóle nie odczuwał bólu spowodowanego odniesionymi urazami.
– Jak się czujecie?
– Podróż była dzięki tobie dość przyjemna – odparłam.
Wilczy uśmiech Kiroumaru rozszerzył się, sięgając mu prawie po same uszy.
– Spójrzcie tam, na to miejsce, gdzie promienie słońca tańczą, odbijając się w wodzie. To właśnie północna granica rzeki Tone… Przepraszam was, ale nie możemy popłynąć z wami dalej.
– Nie martw się o to. Dalej już poradzimy sobie sami.
Dzięki temu, że ogromny okręt dziwoszczurów wziął nas na hol, daliśmy radę przepłynąć olbrzymie jezioro w niespełna trzy godziny. Nie zdołalibyśmy tego dokonać przed zachodem słońca, gdybyśmy musieli samodzielnie wiosłować. Zastanawiałam się jednak, dlaczego nie mogą popłynąć dalej. Satoru też najwyraźniej nie do końca to rozumiał, ale nie odzywał się.
– Bogowie, bogowie. – Squealer wychylił się zza pleców Kiroumaru. Tutaj ostatecznie się rozstajemy. Będę się modlił, by wasza podróż przebiegła bez niebezpieczeństw.
Nie byłam pewna, co o tym sądzić. Oczywiście, sprawiał wrażenie jakby naprawdę się o nas martwił, lecz przypuszczałam, że cały czas, począwszy od przeprowadzenia nas przez las a na zdradzeniu naszej pozycji skończywszy, wykonywał rozkazy Kiroumaru.
– Tobie też życzymy wszystkiego dobrego. Uważaj na siebie. Byłoby bardzo dobrze, gdybyś zdołał odbudować swoją kolonię. – Spróbowałam zdławić swoje podejrzenia i odpowiedzieć mu szczerze.
Kiedy szykowaliśmy się już do wypłynięcia usłyszałam za sobą głos Kiroumaru.
– Mam prośbę.
– Jaką? – spytał Satoru.
– Kiedy wrócicie, nie mówcie, proszę, że holowałem wasze kajaki.
– Dlaczego? – Byłam szczerze ciekawa powodu.
– Nie mogę powiedzieć, ale gdyby to się wydało, zostałbym skazany na śmierć – odparł Kiroumaru. W jego oczach zauważyłam błysk powagi, którego nie zaobserwowałam nawet wtedy, gdy dowodził bitwą.
– Rozumiemy. Zachowamy to w tajemnicy – odpowiedział cicho Satoru.
Nie byłam do końca pewna co sprawiło, że z taką łatwością wiosłowaliśmy w dół rzeki – czy to dlatego, że wypoczęliśmy i zregenerowaliśmy siły, czy też może dzięki wartkiemu nurtowi Tone. Kiedy spojrzeliśmy do tyłu, okręt wojenny był już jedynie punkcikiem na horyzoncie.
– Kiroumaru ryzykował życiem, żeby nam pomóc – powiedziałam bardziej do siebie samej niż do Satoru.
– Masz rację. Jestem przekonany, że otrzymał od Komisji rozkaz by nas zatrzymać. – W jego głosie dało się wyczuć dumę, wynikającą zapewne z tego, że jego teoria okazała się prawdziwa. – Z pewnością właśnie dlatego musiał zawrócić w tamtym miejscu. Okrętowe żagle byłyby widoczne z bardzo daleka, więc jeśli ktoś z wioski obserwowałby rzekę, dorośli szybko dowiedzieliby się, że Kiroumaru zignorował ich polecenie i udzielił nam pomocy.
– Ale dlaczego…?
– Czy to w ogóle podlega wątpliwości? – Satoru uśmiechnął się, jakby chciał sobie ze mnie zadrwić za to, że nie dostrzegam czegoś oczywistego. – Ponieważ ocaliliśmy go wczoraj przed bombopsami. Gdybym się ich nie pozbył, Kiroumaru byłby teraz tak samo martwy jak Rijin.
– Hej! – dobiegł z przodu głos Shuna.
– Hej! Już odpływamy! – odkrzyknął Satoru.
Gdy usłyszałam jego głos, w moim wnętrzu pękła jakaś tama. To było zupełnie, jakby poprzednie trzy dni były tylko długim snem, w którym po prostu w ramach obozowej wyprawy siedzieliśmy w kajakach i wiosłowaliśmy, płynąc po rzece.
– Hej, Saki! Co się dzieje? Ej… – Satoru wydawał się zdezorientowany, bo nie przestawałam płakać, wybuchając od czasu do czas niekontrolowanym śmiechem. Szlochałam tak przez dobre dziesięć minut. Szybko zbliżyliśmy się do pozostałych kajaków i moje zachowanie udzieliło się także Marii, przechodząc w histeryczny lament.
Choć chłopcy wydawali się już tym znużeni, w końcu wypłakałam się z głębi serca i poczułam ogromną ulgę. Dotarliśmy do północnych granic Tone i zaczęliśmy spływać w dół rzeki. Teraz czekała nas już tylko bezstresowa podróż powrotna do wiosek… cóż, przynajmniej chciałam, żeby tak było. W rzeczywistości jednak pojawiały się coraz to nowe przeszkody. Po pierwsze, nie mieliśmy doświadczenia w sterowaniu kajakami bez cantusu. Poza tym nasze zmęczenie, zarówno fizyczne, jak i psychiczne, dawno już osiągnęło szczyt. Fakt, że słońce zaczęło zachodzić i robiło się coraz ciemniej również nie ułatwiał podróży. Kroplą, która przelała czarę goryczy było to, że nasze kajaki zaczęły przeciekać z powodu licznych uszkodzeń, powstałych w wyniku częstego uderzania o skały i pozostałe łodzie. To, że wszyscy przeżyliśmy można uznać za cud.

Kiedy opadła ciemna kurtyna nocy, rzeka ponownie zaczęła zmieniać wygląd. Światło gwiazd odbijało się i drżało na obsydianowoczarnej powierzchni wody, dając złudzenie, że pozostajemy w bezruchu. Ryk wody sprawiał jednak, że łagodny nurt rzeki wydawał się bardziej rwący niż był w rzeczywistości.
Poczułam instynktowny dyskomfort. To było dziwne wrażenie cofania się pamięcią do chwil długo przed moimi narodzinami; starożytne, wrodzone wspomnienie, będące dziedzictwem naszych jaskiniowych przodków.
Chcąc dokładniej opisać, czym było to uczucie, posunęłabym się do stwierdzenia, że dopadło mnie po prostu przemożne pragnienie jak najszybszego powrotu do domu. Satoru i ja bardzo obawialiśmy się tego, co może czekać na nas po powrocie. Biorąc pod uwagę naszą ówczesną kondycję fizyczną, kontynuowanie podróży po rzece tamtej nocy byłoby samobójstwem. Nie mieliśmy więc innego wyjścia jak rozbicie obozu, jednak przez długi czas nie mogliśmy wypatrzyć odpowiedniego miejsca. Przypomniałam sobie wysuszone stare koryto rzeki, które mijaliśmy tuż przed zmierzchem i poczułam lekkie ukłucie irytacji. Wszyscy chcieli dotrzeć tak daleko, jak tylko się da, więc kontynuowaliśmy wiosłowanie bez żadnych przerw, mimo, iż każdy z nas wiedział, że i tak nie damy rady dotrzeć do wioski. Powinniśmy byli zatrzymać się w tamtym miejscu.
Kiedy wreszcie znaleźliśmy obszar nadający się do rozbicia namiotów, byliśmy zupełnie wyczerpani. Znajdowaliśmy się tak blisko brzegów, że gdyby rzeka choć trochę wezbrała, potopilibyśmy się. Do tego kamieniste podłoże było zbyt nierówne, by móc komfortowo się wyspać. Nie trzeba więc dodawać, że nie była to najlepsza lokalizacja na obozowisko.
Ostatkami sił wznieśliśmy ręcznie trzy namioty. Wykopaliśmy dziury na tworzące szkielet schronień tyczki, przykryliśmy konstrukcje płachtami płótna i przywiązaliśmy je skórzanymi rzemykami. Nie wiedzieć czemu, nie udało nam się sprawić by namioty wyglądały tak dobrze, jak podczas naszej pierwszej nocy na obozie.
– Dziwne. Czemu tak nam nie idzie? – burknął zmęczony Satoru.
– Wtedy skorzystaliśmy z cantusu – odparł Shun, nadal męcząc się z poprawnym ustawieniem namiotu.
Jeśli o tym pomyśleć, nie sposób nie przyznać mu racji. To było zaledwie trzy dni temu, ale wydawało mi się, że minęła cała wieczność.
– Satoru, wciąż nie możesz używać mocy? – spytałam, chwytając się ostatniego promyka nadziei.
– Uch – pokiwał głową. – Jestem zbyt wyczerpany, by się skoncentrować, ale może dam jakoś radę z czymś tak prostym.
– Co? O czym wy mówicie? – wtrąciła się kompletnie zdezorientowana Maria.
Opowiedziałam im o tym, jak przypomniałam sobie mantrę Satoru i zdołałam go zahipnotyzować by przywrócić mu cantus.
– Rozumiem! Więc wystarczy, że będziemy znać nasze mantry, a uda nam się odzyskać moc – podekscytował się Shun. – Daliśmy się złapać na bajeczkę mnicha. Jego hipnoza nie była niczym wielkim. Nawet Saki dała radę odwrócić jej skutki.
Pomyślałam, że ostatnie zdanie było trochę zbędne.
– Ale czy wy w ogóle znacie swoje mantry? To, że zapamiętałam mantrę Satoru, było zwykłym przypadkiem. – oznajmiłam, rozglądając się po przyjaciołach.
Mimo totalnego mroku byłam w stanie określić, jaki wyraz zagościł na ich twarzach.
– Ja pamiętam swoją – powiedział Shun.
– Że co? Ale jak…?
– Wykorzystywałem różne metody zapamiętywania, żeby wyryć ją w pamięci. Mój cantus nie chce jednak powrócić, niezależnie od tego ile razy powtarzam sobie mantrę w myślach. Myślę, że hipnoza jest niezbędna by go odpieczętować.
Nasze mantry zostały skradzione; celem sugestii hipnotycznej było sprawienie, byśmy je zapomnieli, więc fakt, że Shun zdołał sam przypomnieć sobie swoją był więcej niż zdumiewający. Wyjaśnił nam, że skorzystał z wielu mnemotechnik, dzięki którym był w stanie odtworzyć treść swojej mantry zawsze, gdy ją zapomni.
– Ja w każdym razie nie pamiętam swojej – oznajmiła Maria z przygnębieniem.
– Zapisaliście ją gdzieś?
Maria, Mamoru i ja spojrzeliśmy po sobie.
– Ja tak. – Przypomniałam sobie, że wyryłam jej treść na breloczku, który schowałam pod podłogowymi deskami.
– Ja też.
– I ja… Zapisałam ją w pamiętniku.
Każda sylaba naszych mantr była największą świętością, więc nie wolno nam było pozwolić komukolwiek poznać ich treści. Ściślej mówiąc, nie powinniśmy byli nawet ich zapisywać, jednak na szczęście cała nasza trójka uznała, że jest to zbyt ważna rzecz, by powierzyć ją jedynie naszej pamięci i że należy ją utrwalić w jakiejś formie. Fakt, że pokazaliśmy sobie nawzajem z Satoru nasze mantry był tak niebywały, że w innych grupach podobna rzecz byłaby nie do pomyślenia. Patrząc na to z perspektywy czasu, był to kolejny z dowodów na to, że naszą grupę tworzyli specjalnie wyselekcjonowani uczniowie.
– A więc wszystko będzie dobrze. Kiedy dotrzemy do wioski, Satoru i ja zademonstrujemy im, że możemy używać cantusu. W ten sposób sprawimy, że nie będą podejrzewać, ze nasze moce zostały zapieczętowane. Reszta z was może powiedzieć, że jesteście zbyt zmęczeni i chcecie wracać do domów. Następnie, gdy odnajdziecie swoje mantry, pójdziecie do Saki, która przywróci wasz cantus.
Słowa Shuna błyskawicznie rozwiały wszystkie moje zmartwienia. Pomimo tego, że nie cieszyłam się z powodu śmierci Rijina z rąk dziwoszczurów, nie dało się zaprzeczyć, że umarli nie zdradzają tajemnic.
Znacznie podniosło to nas wszystkich na duchu. Z pomocą Satoru, który ułożył płótna dzięki lewitacji, byliśmy w stanie rozbić wszystkie trzy namioty. Zebraliśmy suche gałęzie, rozpaliliśmy ognisko i ugotowaliśmy ryżowy kleik. Posiłek był pozbawiony smaku jeszcze bardziej niż kolacja, którą przygotowaliśmy pierwszego wieczoru, lecz smakował jak najwykwintniejsze danie świata.
Kiedy wszyscy się najedliśmy, usiedliśmy przy ogniu i po kolei opowiadaliśmy pozostałym co działo się z nami po tym, jak się rozdzieliliśmy. Opowieści Shuna, Marii i Mamoru nie były ani trochę ekscytujące. Po tym jaki Satoru i ja zostaliśmy schwytani przez Ziemne Pająki, zaczęli za nami podążać, czekając aż nadarzy się okazja do uratowania nas, ale szybko uświadomili sobie, że strażników jest zbyt wielu. Zdecydowali więc, że zawrócą i udadzą się po pomoc do wiosek. Próbowali podróżować za dnia, lecz byli tak przerażeni odgłosami wojny, że większość czasu spędzili ukryci w zaroślach. Kiedy nocą zapadła cisza, szybko przedarli się przez las do Jeziora Kasumigaura. Kiedy się z nimi spotkaliśmy, wręcz nie posiadali się z radości. Maria stwierdziła, że pomyślała wtedy, że to tanuki¹ sobie z nich zadrwił.
Dla odmiany, nasza historia przez cały czas trzymała ich w napięciu. Bez ustanku zarzucali nas pytaniami o to, co działo się, kiedy siedzieliśmy w klatce Ziemnych Pająków, a zwłaszcza ciekawił ich sposób, w jaki pozbyliśmy się strażnika. Kiedy jednak zaczęliśmy opowiadać o ataku na kolonię Łowików i naszej wędrówce przez podziemne tunele, całkowicie zamilkli. Rozpromienili się, kiedy doszliśmy do momentu, w którym w ostatniej chwili zdołałam przywrócić moc Satoru, dzięki czemu mogliśmy przypuścić potężny kontratak. Dalsza część naszych perypetii sprawiła, że ponownie zaniemówili; najwyraźniej to, w jaki sposób rozwinęła się sytuacja wykraczało poza ich najśmielsze oczekiwania.
Ponieważ to Satoru mówił, mi przypadło korygowanie jego historii i dodawanie fragmentów, które pominął. Satoru szczycił się swoimi zdolnościami gawędziarskimi, lecz często fantazja ponosiła go tak mocno, że myślałam, że będę zmuszona poprawić ponad połowę jego opowieści. Okazało się jednak, że niepotrzebnie się martwiłam. Cała trójka naszych przyjaciół siedziała z otwartymi na wpół ustami i błyszczącymi z zachwytu oczami, słuchając historii niczym grupka małych dzieci.
Kiedy Satoru skończył mówić, zapadła grobowa cisza, przerywana jedynie odgłosem trzeszczących płomieni. W końcu ktoś jednak otworzył usta, zapoczątkowując całą lawinę pytań. Wszystkich ciekawiło między innymi dlaczego tak bardzo chcieliśmy uciec od Kiroumaru po tym, jak nas obronił.
Satoru ponownie wyjaśnił, jak mają się sprawy. Spodziewałam się ich burzliwej reakcji na wieść, że najprawdopodobniej zostaliśmy przeznaczeni do eliminacji przez Komisję Etyki, ale przyjęli tę informację ze względnym spokojem. Zdecydowanie przyczynił się do tego fakt, iż Shun najwyraźniej zgadzał się ze mną, że Satoru trochę przesadza. Poza tym, kiedy wszystkie zagrożenia zostały zażegnane, wszyscy byliśmy w dobrych nastrojach. Jeśli wszystko poszłoby zgodnie z planem Shuna, zdołalibyśmy całkowicie zataić to, ze Rijin zapieczętował nasz cantus. W takim przypadku, najgorszym co musielibyśmy znieść byłaby bura od nauczyciela.
– Liczę na ciebie, Saki – powiedział Shun, podając mi strzępek papieru. – Proszę, przywróć mi cantus.
Wzięłam głęboki wdech i skinęłam głową.
Rozwinęłam karteczkę i w świetle ogniska przeczytałam jej treść. Ta mantra była dosyć długa, składała się łącznie z ośmiu słów, złożonych z trzydziestu sześciu znaków. Miałam zamiar spalić papierek zaraz po tym, jak przeczytam mantrę, jednak nie byłam pewna, czy zdołam zapamiętać tak długi tekst. Zgniotłam kartkę w dłoni.
No dobrze. Zrobię to. Dam radę. Muszę tylko powtórzyć to, co zrobiłam z Satoru. Próbowałam uspokoić się w myślach, lecz tak naprawdę obie sytuacje różniły się znacząco w trzech kwestiach. Po pierwsze, Shun był w pełni przytomny. Poza tym miał pozostać całkowicie świadomy, kiedy będę go hipnotyzować i sam znał już treść swojej mantry. Wtedy jednak nie pomyślałam o żadnej z tych rzeczy.
– Spójrz na płomienie.
Wróciłam pamięcią to ceremonii przejścia w dorosłość i skierowałam uwagę Shuna na ognisko. Naczelny Mnich Mushin nakazał mi wyobrazić sobie, że poruszam płomieniami; w przypadku osoby, której cantus został zapieczętowany prawdopodobnie nie przyniosłoby to jednak efektu.
– Spójrz na drżące płomienie. W prawo. W lewo. Chwieją się… Drgają – wyszeptałam.
Shun cały czas milczał. Pozostała trójka obserwowała mnie z zapartym tchem.
Rozproszyłam ogień przy pomocy długiej gałęzi, rozpryskując wkoło jasne iskierki. Nie spodziewałam się, że uda mi się uzyskać taki sam efekt, jaki wywierały płomienie nad ołtarzem, lecz ślady pozostawione w powietrzu przez iskry sprawiły, że zapanował senny nastrój.
– Shunie Aonuma.
Nie poruszył się nawet na cal. Nie potrafiłam stwierdzić czy został zahipnotyzowany czy nie.
– Shunie Aonuma. Złamałeś zasady, przychodząc do miejsca dla ciebie nieprzeznaczonego. Co więcej, pozwoliłeś by słowa demona zatruły twoje myśli. Prawdziwy problem leży jednak znacznie głębiej.
Nie otrzymałam żadnej odpowiedzi.
– Pogwałciłeś najbardziej fundamentalną regułę Kodeksu Etyki, ostatnie z Dziesięciu Wskazań: „Nie bezcześć Trzech Klejnotów”. Uwierzyłeś w słowa demona i poddałeś w wątpliwość nauczanie Buddy. Z tego powodu muszę zapieczętować twój cantus.
Wydawało mi się, że słyszę westchnięcie Shuna. Najwyraźniej mój plan zadziałał. Z lekką niepewnością kontynuowałam.
– Spójrz raz jeszcze na płomienie.
Brak odpowiedzi.
– Spójrz na płomienie.
Wciąż milczał, lecz dostrzegłam w jego oczach odbijający się ogień.
– Twój cantus został zamknięty w tej figurce człowieka. Widzisz ją?
Tym razem do moich uszu dotarło znacznie głośniejsze westchnienie. Chwilę później usłyszałam twierdzącą odpowiedź Shuna.
– Wrzucam figurkę do ognia. Wszystko zostaje spalone. Każde z twoich doczesnych pragnień ulega spopieleniu a prochy powracają do przepastnej, nieokiełznanej ziemi. – Wzięłam głęboki oddech, po czym głośno wypowiedziałam pozostałą część formułki. – Spójrz! Figurka została zniszczona. Twój cantus jest teraz zapieczętowany.
Z gardła Shuna wydobył się zduszony odgłos. Jego oddech przyspieszył.
– Odrzuć swoje przyziemne pragnienia. Spal wszystko w oczyszczającym ogniu by osiągnąć nirwanę.
Nadszedł czas. Wstałam i przysunęłam się bliżej niego.
– Shunie Aonuma. W swoim oddaniu Buddzie odrzuciłeś swój cantus. Dzięki jego miłosierdziu otrzymasz teraz czystą mantrę, nową duszę, a twój cantus zostanie ci przywrócony.
Uderzyłam go w ramiona i wyszeptałam mu do ucha zapisane na karteczce słowa:
Oṃ amogha vairocana mahāmudrā maṇipadma jvāla pravarttaya hūṃ.
Później dowiedziałam się, że pochodzą one od samego Buddy; była to Mantra Światła. Samo to stanowiło jasną oznakę wrodzonych talentów Shuna. Od samych jego narodzin spodziewano się, że w przyszłości zostanie przywódcą.
Nagle ogień buchnął na potrójną wysokość i rozpełzł się niczym ośmiogłowy wąż, wirując i wijąc się w powietrzu w dziwnym tańcu.
Shun uśmiechał się, spoglądając w płomienie. Wszyscy ogromnie się ucieszyliśmy; zaczęliśmy klaskać, tupać i gwizdać. Naszej radości nie było końca przez długi czas. Shun odzyskał swój cantus.

¹ Tanuki – japońskie zwierzęta należące do psowatych; według ludowych przypowieści są przebiegłymi stworzeniami, potrafiącymi zmieniać postać.

poproz2 nasroz2