Rozdział 5

Rozdział 5

W celu szybkiego pokonania wroga, Ziemne Pająki postanowiły wpuścić do jego gniazda trujący gaz.
Zdarzało się już wcześniej, że autochtoniczne kolonie zatapiały swoich przeciwników, przekierowując bieg rzeki. Celem wojen jest jednak pochwycenie i zniewolenie wroga, więc taktyka skutkująca masowymi zgonami nie jest pożądana. Z drugiej strony, starcia na kontynencie koncentrowały się na zdobywaniu i obronie ograniczonych zasobów naturalnych, więc w ich przypadku zabijanie nieprzyjaciół okazywało się skuteczniejsze.
Do dziś nie wiadomo, jaki gaz został wtedy użyty. Dzięki odnalezionym później pozostałościom instalacji do jego wytwarzania, dowiedzieliśmy się jedynie, że Ziemne Pająki zbudowały ogromne piece z kamieni i błota w miejscu, z którego wiatr wiał w stronę gniazda Łowików.
Domyśliłam się, że źródłem smrodu zgniłych jaj były grudki siarki, które wydobyły z wulkanu. Podczas spalania siarki wytwarza się siarkowodór i dwutlenek siarki. Oba związki są silnie toksyczne i cięższe od powietrza, więc bez trudu mogły dostać się do najdalszych zakamarków dziwoszczurzego gniazda. Trudno jednak sobie wyobrazić, że sam gaz był wystarczająco potężny, by wyeliminować całą kolonię.
Satoru był zdania, że Ziemne Pająki przeszukiwały ruiny opuszczonych miast w poszukiwaniu tworzyw sztucznych zawierających chlor. Przykładowo, podczas spalania chlorku winylu wydziela się gazowy chlorowodór, który również jest bardzo toksyczny i cięższy od powietrza. Istnieje całe mnóstwo śmiertelnie toksycznych gazów i jeszcze więcej materiałów, które można łączyć ze sobą i spalać by uzyskać te gazy.
Istnieje jeszcze jedna możliwość, najstraszniejsza ze wszystkich – że był to nowy, nieznany nam jeszcze rodzaj gazu.
Oczyszczenie gniazda kolonii Łowików z trujących oparów zajęło trochę czasu.
Nawet wykorzystując cantus do przemieszczania ogromnych objętości powietrza, nie było to zbyt łatwe do wykonania. Nieważne, jak usilnie próbuje się poruszyć powietrze, zawsze istnieje siła, która odpycha je z powrotem. Satoru wzburzał zalegający przy ziemi toksyczny gaz, tworząc silny wir, a następnie przemieszczał go gdzieś daleko, pozwalając by w jego miejsce napłynęło czyste, nieskażone powietrze. Obraz, który sobie wyobrażał, by móc to robić, musiał być dość skomplikowany.
Kiedy cały kurz opadł ujrzałam nad naszymi głowami spokojne, błękitne niebo. Nabierając w płuca świeżego powietrza i mrużąc oczy w olśniewającym blasku porannych promieni słońca, byliśmy jak dwa krety, które przypadkowo wykopały się na powierzchnię. Ponieważ od dłuższego czasu nie czułam chłodnych powiewów wiatru, całe ciało pokryło mi się gęsią skórką.
Przyzwyczaiwszy się do światła, Satoru spojrzał w górę. Wyrwa w suficie zadrgała i poszerzyła się. Następnie stworzył przed nami łagodną pochyłość, którą uformował w schody. Były stabilne, zupełnie jakby wykonano je z terakoty.
– Pójdę przodem.
– Czekaj – powstrzymałam go. – Najpierw ja się rozejrzę.
– Nie, Ziemne Pająki mogą strzelić do ciebie z oddali.
– I właśnie dlatego lepiej będzie jak wyjdę jako pierwsza. Jeśli coś by ci się stało i nie mógłbyś używać cantusu, to byłby nasz koniec.
Nie powiedziałam już nic więcej i zaczęłam wspinać się po schodach. Zanim wyszłam na zewnątrz, przystanęłam, nasłuchując uważnie odgłosów ruchu, jednak, nie licząc śpiewu ptaków, panowała zupełna cisza.
Trzymając ciało nisko, wychyliłam głowę.
Powietrzny wir sprawił, że trawa pochyliła się ku ziemi, jednak nadal niczego nie dostrzegałam. Cicho wypełzłam na czworakach, i upewniwszy się, że w pobliżu nie czyha żadne zagrożenie, powoli wstałam.
Łagodny wietrzyk sprawiał, że wszystko delikatnie falowało. Nie było żadnych ciał, żadnych gruzów, niczego.
– I jak to wygląda? – Usłyszałam płynące z tyłu pytanie Satoru.
– Niczego tu nie ma.
Spoglądając w dal, w odległości większej niż sto metrów dostrzegłam coś, co mogło być ciałami dziwoszczurów. Może zabiła je tam trąba powietrzna. Z tego dystansu trudno było je odróżnić od ludzkich zwłok. Po plecach przebiegły mi ciarki.
– Z pewnością kryją się gdzieś w pobliżu. To niemożliwe, by wiatr zabił wszystkie.
Staliśmy nieruchomo, uważnie badając wzrokiem otoczenie. Ktoś tak wprawny jak Shisei Kaburagi mógłby stworzyć w powietrzu powiększającą obserwowane rzeczy próżniową soczewkę, która w przeciwieństwie do zwykłej soczewki wykorzystuje do tego wklęsłą powierzchnię. Co jednak oczywiste, umiejętności Satoru nie były wystarczające, by to zrobić.
– Spójrz! Tam! – Wskazałam na rysujące się na północy wzgórze, gdzie, jak mi się zdawało, dostrzegłam ruch.
Obydwoje wpatrywaliśmy się intensywnie w tamto miejsce, jednak nie zaobserwowaliśmy niczego podejrzanego.
– Wybacz, pewnie po prostu wyobraźnia spłatała mi figla.
– Nie… Nie wydaje mi się. – Satoru skrzyżował ramiona, wciąż uważnie przeczesując wzrokiem wskazany obszar. – To miejsce wygląda na doskonale nadające się do rozpylania z niego trującego gazu. Znajduje się na wzniesieniu, a gaz jest cięższy od powietrza, więc nie trzeba się martwić, że poleci w złym kierunku. Poza tym, na jego drodze jest stosunkowo mało przeszkód.
Satoru wyrwał kilka źdźbeł trawy i rzucił je na wiatr, sprawdzając jego kierunek.
– Ledwo co wieje, ale w każdym razie dmucha z północy, więc chyba się nie pomyliłem. Muszą kryć się gdzieś w tamtym kierunku.
– Więc powinniśmy uciekać na południe!
– Co ty wygadujesz? – Satoru chwycił mnie za ramię, gdy tylko się odwróciłam. – Jeśli zaczniemy uciekać to bez wątpienia zaczną nas ścigać i zaatakują od tyłu, gdy nie będziemy się tego spodziewać.
– Ale… – Nie rozumiałam, co próbuje mi powiedzieć. – To co w takim razie robimy?
– To chyba oczywiste. Zaatakujemy pierwsi. Dopóki ich wszystkich nie wybijemy, nie będziemy bezpieczni.
– Ale to… – próbowałam znaleźć odpowiednie słowa. – To niemożliwe. Tylko ty jesteś w stanie walczyć.
– Nawet jeśli to jest niemożliwe, musimy spróbować – odparł stanowczo Satoru. – Widziałaś, co się stało z mnichem. Jeśli chodzi o obronę, cantus jest bezużyteczny. Naszą jedyną szansą na przeżycie jest wykorzystanie go do ofensywy… Ale jeśli się boisz, możesz uciec, Saki. Tak jak mówisz, tylko ja mogę stanąć do boju.
Po tych słowach nie potrafiłabym uciec, nawet, gdybym rzeczywiście tego chciała. Próbowałam jeszcze odwieść Satoru od jego zamiarów, ale nie odniosło to skutku; ostatecznie kontynuowaliśmy nasz marsz na północ.
– Najprawdopodobniej znaleźliśmy się już w zasięgu ich strzał. Bądźmy ostrożni. Spróbujmy stąd zaatakować.
Stanęliśmy w rzucanym przez olbrzymi głaz cieniu i spojrzeliśmy na szczyt wzgórza.
– Odłamki – powiedział Satoru głosem przepełnionym dziwną euforią.
Górna część kamienia popękała, tworząc wzór przypominający skorupę żółwia, i rozpadła się na małe fragmenty.
– Lećcie!
Wszystkie kamyki jednocześnie poszybowały w stronę wroga.
Na szczycie wzniesienia wybuchła panika. Dziwoszczury wrzeszczały ze strachu i gniewu. Zdawało się, że próbują uformować szyk bitewny. Usłyszeliśmy szczęk metalu uderzającego o metal i brzdęknięcia cięciw; dziwoszczury odpowiedziały nam ogniem.
– Głupcy – prychnął Satoru.
Lecące po łagodnym łuku strzały zawróciły w powietrzu i niczym wierne psy pognały z powrotem do łuczników.
Więcej okrzyków bólu.
– Chciałbym móc stworzyć wietrzną kosę, ale obawiam się, że będziemy musieli obejść się bez niej – powiedział Satoru, jakby planował posunięcia w jakiejś grze.
Obejrzał się za siebie. Jakieś czterdzieści lub pięćdziesiąt metrów za nami rosły drzewa; wyrwał je z korzeniami i sprawił, że zawisły w powietrzu.
– Naprzód!
Sześć olbrzymich pni poszybowało w kierunku szczytu wzniesienia. Pomyślałam, że wbiją się w sam środek obozu przeciwnika, ale zamiast tego jedynie groźnie nad nim zawisły.
Niesiona wiatrem kakofonia dźwięków przybrała na sile.
– Hmm… Wyglądają na przestraszonych.
Postawa Satoru była zupełnie taka sama jak podczas turnieju toczenia kuli, kiedy kontrolował popychacza.
– Ale to robi się trochę nudne… No dobra, płońcie!
Drzewa stanęły w płomieniach, zamieniając się w gigantyczne pochodnie. Kępy płonących liści spadały na wrogów.
W szeregach dziwoszczurów zapanował chaos. Ogień podpalał wszystko, czego dotknął. Ku niebu wzbiły się słupy czarnego dymu.
– To nasza szansa. Ruszajmy w górę.
Opuściliśmy nasze schronienie pod głazem, i nie tracąc czasu pognaliśmy w stronę szczytu. Kilka dziwoszczurów, które minęliśmy zaczęło na nasz widok ostrzegawczo warczeć, ale w następnej chwili zostały pochłonięte przez eksplozję białych płomieni.
– Wykorzystują to coś do produkcji gazu? – spytałam, wskazując na dużą, glinianą strukturę, przypominającą rozpylacz środków owadobójczych.¹
Pięć lub sześć z tych budowli posiadało skierowane w dół zbocza wypustki, podobne do słoniowych trąb.
Najbliższy z rozpylaczy eksplodował, rozpadając się na milion części. Chwilę później ten sam los spotkał pozostałe z nich. Odłamki poleciały w kierunku oddziału dziwoszczurów, błyskawicznie kładąc trupem całą grupę.
– Bawisz się z nimi?
Widząc, jak ich towarzysze giną jeden po drugim, dziwoszczury zawahały się. Kiedy z kolei martwe ciała zaczęły się podnosić, i jak marionetki na sznurku ruszyły w stronę pozostałych przy życiu żołnierzy, ich szeregi całkowicie się rozsypały.
Okazało się, że jedynym, co jest w stanie złamać ducha wojowniczych dziwoszczurów, są ich własne obawy przed zjawiskami nadprzyrodzonymi.
– Rozumiem… Kontrolowanie ich za pomocą strachu jest znacznie efektywniejsze od brutalnej siły.
Satoru nie zwlekał z wykorzystaniem nowo zdobytej wiedzy. Zaczął zmuszać do powstania trupy, którymi usiana była cała okolica. Dziwoszczury, o których myśleliśmy, że są pozbawione ludzkich emocji, kompletnie postradały zmysły z przerażenia i zaczęły atakować się nawzajem.
Te, które straciły wolę walki i próbowały ratować się ucieczką, zostały zaduszone na śmierć niewidzialną dłonią. Unicestwienie całej grupy nie zajęło ostatecznie więcej niż pięć lub sześć minut.

***

– Zbyt niebezpiecznie jest iść przez środek polany. Będziemy całkowicie odsłonięci i widoczni z pozostałej części lasu, gdzie mogą kryć się łucznicy Ziemnych Pająków. – zameldował Squealer Satoru.
Był równie uprzejmy jak poprzednio, ale jego głos był lekko zabarwiony lękiem. Nie ma wątpliwości, że zrozumiał teraz, jak potworna jest siła cantusu.
– Ale, jak sam zauważyłeś, kryją się w lesie, tak? – Satoru zmarszczył brwi z niezadowoleniem. – Stąd możemy atakować jedynie na ślepo, a wtedy przeciwnicy po prostu uciekną. Polana natomiast jest łatwa do oczyszczenia.
– Jest tak, jak mówisz. Wyobraź sobie jednak, że, odpukać, jeden z nich zdoła się wyśliznąć i postrzelić jednego z bogów zatrutą strzałą. – Squealer spojrzał z lękiem na Satoru. Na nosie miał spore rozcięcie, a w kilku miejscach zaschnięta krew mieszała się z ziemią.
– Nasze własne strzały powodują jedynie drętwienie, ale Ziemne Pająki to zabójcy; trucizna, którą wytwarzają żyjące w ich ojczystej ziemi żaby jest śmiertelna i nie ma na nią lekarstwa. Wystarczy zwykłe draśnięcie. Nasi szpiedzy odnaleźli jednak bezpieczną drogę, więc proszę, chodźcie ze mną.
Po raz kolejny Squealer pojawił się w najwłaściwszym momencie. Po zniszczeniu oddziału ze szczytu wzgórza zaczęliśmy sprzeczać się z Satoru. Ja byłam zdania, że nie zagraża nam już pościg nieprzyjaciela i powinniśmy oddalić się najszybciej, jak to możliwe. On z kolei hardo upierał się przy wybiciu pozostałych dziwoszczurów.
Zadawałam sobie pytanie dlaczego Satoru tak się zachowuje. Byłam zatrwożona jego wyrazem twarzy. W niczym nie przypominał tego dobrodusznego, choć kryjącego się za maską sarkazmu i pozerstwa chłopca, którego tak dobrze znałam. Patrzyłam na zupełnie inną osobę.
Pomimo licznych argumentów, którymi próbował podeprzeć swoje zdanie, takich jak duża odległość od miejsca ukrycia kajaków lub konieczność odpłacenia dziwoszczurom pięknym za nadobne, dziwny błysk w jego oku zdradzał, że kieruje nim zwykła żądza dalszych morderstw. Satoru był niewzruszony, nieważne jak logicznie starałam się go przekonywać. Mieliśmy tylko mgliste pojęcie o lokalizacji kolonii Ziemnych Pająków i zupełnie nie wiedzieliśmy, gdzie może znajdować się siedziba ich królowej. Z tak niewielką ilością informacji, wytrzebienie ich było niemożliwe. Co jednak ważniejsze, gdyby Satoru został ranny, byłby to nasz koniec.
Gdy moja nieustępliwość zaczęła przynosić pierwsze efekty i Satoru zaczął pomału ulegać, usłyszeliśmy wołający nas z dołu głos. Obawiając się, że to zastawiona przez Ziemne Pająki pułapka, ostrożnie wyjrzeliśmy zza szczytu zbocza. Ujrzeliśmy Squealera i niedobitki kolonii Łowików. Wszystkie leżały plackiem na ziemi, oddając nam z oddali cześć. Nie było ich więcej niż pięćdziesiąt lub sześćdziesiąt; był to żywy dowód na skuteczność trującego gazu.
Jak wyjaśnił nam Squealer, najwyraźniej gdy tylko Łowiki wyczuły zapach toksycznych oparów, wszystkie schroniły się głęboko pod ziemią, podpisując tym samym na siebie wyrok śmierci. Ziemne Pająki prawdopodobnie celowo nasyciły gaz wonią siarki, wiedząc, że dziwoszczury instynktownie się przed nią skryją. Z drugiej strony, Squealerowi i oddziałowi jego podkomendnych ochroniarzy udało się ujść z życiem, ponieważ będąc odpowiedzialnymi za ewakuację królowej, wybrali na schronienie wyższe poziomy.
Pomimo, że ich kolonia poniosła przed chwilą druzgoczącą klęskę, Squealera i jego żołnierzy nie opuszczała pogoda ducha. Po pierwsze, królowa była bezpieczna (jej śmierć, jako jedynego reproduktora, oznaczałaby koniec dla całej kolonii). Po drugie, przed chwilą zobaczyli, jak Satoru pokonuje nikczemne Ziemne Pająki, używając swojej mocy.
Pozostałe przy życiu Łowiki pałały żądzą zemsty. Nawet opanowany zazwyczaj Squealer nie był wyjątkiem; tak długo podjudzał Satoru, mówiąc mu, że odkrył wcześniej miejsce pobytu wrogiej królowej, aż ten nie miał innego wyjścia jak zgodzić się na pomoc w zawojowaniu kolonii Ziemnych Pająków.
Powróćmy do głównego wątku.
Tak jak nalegał Squealer, okrążyliśmy polanę z lewej strony dużym łukiem i skierowaliśmy się w stronę leżącego gdzieś w lesie gniazda Ziemnych Pająków.
– To na pewno bezpieczne? – pytałam Squealera podczas wędrówki. Pomimo tego, że wybraliśmy okrężną drogę, szliśmy dobrze wydeptaną ścieżką. Jeśli Ziemne Pająki rzeczywiście były tak zaprawione w boju, ich patrole nie pominęłyby takiej trasy.
– Nie martwcie się, proszę. Wysłaliśmy wcześniej przodem zwiadowcę, który nie stwierdził żadnych śladów obecności wroga. Muszą być przekonani, że trujący gaz zabił nas wszystkich, więc nie będą się spodziewać tak szybkiego odwetu.
Czyżby Ziemne Pająki rzeczywiście były tak łatwym przeciwnikiem? Dwa dni temu pewnie zaakceptowałabym jego wyjaśnienie bez żadnych zastrzeżeń, jednak wczorajsze wydarzenia spowodowały, że stałam się skrajnie nieufna.
Poleciłam Squealerowi, by przygotował kilka wabików. Zrobiłam to głównie dla spokoju ducha, a Satoru wciąż próbował mnie udobruchać, udając, że się ze mną zgadza. Jak okazało się niecałe dziesięć minut później, to było bardzo dobre posunięcie.
Idący z przodu wojownicy wydali z siebie głośny, ostrzegawczy krzyk. Nie miałam pojęcia, co się dzieje, ale gdy zaczęli strzelać, uświadomiłam sobie, że jesteśmy atakowani.
– Bogowie, ukryjcie się! To Ziemne Pająki! – krzyknął Squealer.
– Gdzie?
– Za drzewami… Przynęta, nabiorą się na to!
Wabik, czyli dziwoszczur, któremu poleciłam przebrać się za Satoru leżał na ziemi. Wybrałam najroślejszego z żołnierzy, lecz z daleka jego sylwetka nadal nie przypominała ludzkiej, więc kazałam mu włożyć dwa kapelusze i pelerynę. Z jego ciała sterczały już trzy strzały, jednak, co dziwne, nie miały one lotek; zamiast tego były owinięte sznurkiem.
– Dmuchawki! Używają zatrutych strzałek… Uważajcie!
Squealer doszedł do takiego samego wniosku i krzyknął ostrzegawczo. Zastanawiałam się, gdzie właściwie mogą ukrywać się wrogowie. Przeczesywałam wzrokiem drzewa, ale nie dostrzegłam niczego, co kształtem przypominałoby dziwoszczura. Zastanawiałam się, czy w takim razie dmuchający widzą nas, lecz najwyraźniej atakowali na oślep.
Coś zaszeleściło w koronie dużego dębu. Niczego nie spostrzegłam, ale z pewnością coś tam było.
– Satoru! Zatrząś tym drzewem!
Czwórka dziwoszczurów leżała na nim, stanowiąc żywą tarczę. Ignorując zalecenie Squealera wyśliznął się spod nich. Drzewo zakołysało się i wygięło, jak podczas huraganu. Liście opadły delikatnie jak płatki śniegu, a gałęzie z trzaskiem się połamały. Wraz z nimi na ziemię zwaliło się coś ciężkiego, do czego błyskawicznie dopadły czekające na dole dziwoszczury.
– Co to jest? – spytałam, patrząc na obiekt, który zleciał z drzewa.
Nie wiem w jaki sposób mogłabym dobrze opisać wygląd tego stwora. Wyglądał trochę jak żyjące na południu patyczaki albo jak pewien gatunek konika morskiego, nazywany pławikonikiem australijskim.
Miał około metra długości i wykazywał pewne podobieństwo do zwykłego dziwoszczura. Gdy się dobrze przyjrzeć, jego głowa i kończyny też wyglądały całkiem zwyczajnie. Główną różnicą było to, że był nienaturalnie chudy a jego skóra miała kolor dębowego pnia i była usiana zielonymi, przypominającymi liście wypustkami. Leśny wojownik Ziemnych Pająków spojrzał w niebo i świergotliwie krzyknął. Po chwili był już martwy, przebity włóczniami żołnierzy Łowików.
Sądząc po tym, co właśnie miało miejsce, w pobliżu musieli czaić się pobratymcy stwora. Jeszcze raz prześledziłam wzrokiem drzewa. Teraz, gdy już wiedziałam, czego szukać, odszukanie celów nie było nawet w połowie tak trudne, jak poprzednio. W kilka chwil wypatrzyłam jeszcze trójkę zakamuflowanych wojowników.
Satoru uwolnił swój cantus i zrzucił ich z gruchotem na ziemię, zanim nawet zdążyłam dobrze wskazać, gdzie siedzą.
– Czym one są, do licha? – spytałam.
Satoru przyglądał się zwłokom, marszcząc brwi. Nie potrafiłam się zmusić, by ich dotknąć, ale przypominające liście wzory i wypustki na ich ciałach nie wyglądały na sztuczne.
– To w sumie mnie nie dziwi. Bądź co bądź, kiedy wpadliśmy na nie zeszłej nocy, większość z ich wojowników wyglądała jak potwory.
Pomyślałam o łuskach, pokrywających ciało Kapitana Szyszki.
– Ale… Czyli mogą przybrać dowolny wygląd? Dlaczego?
– Nie wiem, ale mam pewną teorię. – Satoru ponownie zarzucił kaptur na głowę. – W każdym razie, musimy być od teraz ostrożniejsi. Nie wiemy w końcu, do czego jeszcze mogą się upodobnić.
– Powinniśmy zawrócić. To zbyt niebezpieczne.
– Zaszliśmy już zbyt daleko, zaczną nas ścigać, jeżeli teraz damy nogę.
Nie miałam żadnych argumentów na tę odpowiedź, więc dalej szliśmy naprzód.
Po przebyciu kilku kroków, ścieżka zaczęła zakręcać w prawo. Zbliżaliśmy się powoli do gniazda Ziemnych Pająków.
Pomyślałam o naszym starciu z siedzącymi na dębach wojownikami. Satoru wyrwał z korzeniami trzy ogromne drzewa, uniósł je w powietrze i posłał w przód, powalając przy okazji wszystkie krzewy, które rosły na ich drodze.
Gęste zarośla zaczęły się stopniowo przerzedzać. Po lewej stronie znajdowało się bajoro, tak gęsto porośnięte rzęsą wodną, że wyglądało jak obsypane konfetti.
– Czekaj. – Zatrzymałam Satoru, chwytając go za łokieć. – Mam złe przeczucia co do tego miejsca.
Zastanawiałam się, czy mnie wyśmieje, ale wyglądał na zupełnie poważnego.
– Myślisz, że to pułapka?
– Nie jestem pewna…
Wpatrywałam się podejrzliwie w bagno. Na jego powierzchni od czasu do czasu pojawiały się bąbelki; zastanawiało mnie, skąd się one biorą. Satoru najwyraźniej głowił się nad tym samym. Uniósł kilka głazów nad powierzchnię sadzawki i zrzucał je w dół, ilekroć ukazywała się na niej bańka.
Kamienie spadały z ogromnym impetem, rozchlapując wokoło błotnistą wodę.
Nic się nie stało.
– Wszystko jest w porządku. Ruszajmy dalej – powiedział ze zniecierpliwieniem.
– Ale…
– Żaden ssak i tak nie może pozostawać tak długo pod wodą.
Ostatnie słowo zawsze musiało należeć do Satoru, tak więc, czy tego chciałam, czy nie, pomału wznowiliśmy marsz.
Właśnie w tamtym momencie z kierunku bajora doleciał dziwny, świszczący dźwięk.
Na powierzchni pokazały się trzy, przypominające wydry głowy, wlepiające w nas wzrok.
Nikt nie był w stanie zareagować. Wydrowate łby wycelowały w nas trzymane w ustach długie rurki i wydmuchnęły z nich strzałki, po czym szybko zniknęły pod wodą, pozostawiając za sobą jedynie niewielkie deformacje na tafli rzęsy wodnej.
– Niech to! Cały czas z nami zadzierają! – kipiał gniewem Satoru.
Dwa Łowiki trafione strzałkami w mgnieniu oka zginęły od trucizny.
– W porządku, kryjcie się ile chcecie… Ugotuję was żywcem!
Bagienna woda zaczęła parować, zupełnie jak w gorących źródłach.
Nie wiem dlaczego postanowiłam akurat w tamtej chwili, że nie chcę na to patrzeć. W każdym razie, gdy odwróciłam się od bagna, ujrzałam coś nieprawdopodobnego.
To była ścieżka z usianej chwastami, wilgotnej, piaszczystej gleby. Znajdowało się na niej niewielkie, wysokie może na dwadzieścia centymetrów wybrzuszenie. Najdziwniejsze było jednak to, że owa wypukłość powoli się poruszała, zupełnie, jakby tuż pod ziemią jakiś kret rył swój tunel.
Momentalnie uświadomiłam sobie, że takich kopczyków jest więcej. Łącznie cztery takie wybrzuszenia powoli, lecz bezgłośnie przemieszczały się w naszą stronę, jak wabione zapachem krwi rekiny.
Próbowałam coś powiedzieć, ale strach mnie sparaliżował.
– Satoru…! – zdołałam z siebie w końcu wydusić, lecz on tego nie dosłyszał. Spojrzałam ponownie na wrzącą wodę sadzawki, akurat w momencie gdy zdołał pochwycić kryjących się pod jej powierzchnią nieprzyjaciół. Zgromadzone wokół dziwoszczury zawyły triumfalnie.
Trzy poparzone ciała dryfowały po tafli wody. Przypominały bardziej żaby niż wydry; na wszystkich czterech łapach miały dobrze rozwinięte płetwy.
– Satoru. Za nami… pod ziemią – wyszeptałam.
– Gdzie? – zamarł.
– Jeden bezpośrednio za naszymi plecami, jakieś sześć czy siedem metrów stąd. Dwa kolejne na lewo od niego. I jeszcze jeden, po naszej prawej, trochę na skos.
Satoru odwrócił się w tym samym momencie, w którym kopiące dziwoszczury wyskoczyły na powierzchnię.
W jednej chwili zostały zmyte przez strumień bagiennej wody, który chlusnął w ich stronę. Wrzątek, który wylał się im na głowy z łatwością zniszczył ich szyk.
– Hmm… Czyli żaby były tylko przynętą? – zastanawiał się Satoru, ocierając z czoła strużkę potu. – Nie wolno nam stracić czujności. Wygląda na to, że polegają na atakach z zaskoczenia.
– Satoru, nie jesteś zmęczony?
– Co? Nie, oczywiście, że nie. To nic takiego.
– Ale i tak powinieneś trochę odpocząć…
Satoru tylko uśmiechnął się w odpowiedzi.
Martwiłam się, ponieważ cały był zlany potem. Nie pomyślałam wtedy nawet, że przyczyna tego stanu rzeczy może leżeć w czymś innym.
Cantus może wyzwolić nieograniczoną ilość energii. Jednak do jego używania potrzebna jest silna koncentracja, a co oczywiste, podobnie jak siła fizyczna, ma ona swoje granice.
– Uwaga! – wrzasnęłam, stając na skraju bambusowego zagajnika.
Coś spadało z wielkiej wysokości.
– Spokojnie. Niech nikt nie rusza się z miejsca! – Satoru stał nieruchomo, jakby zapuścił korzenie i spoglądał w górę.
Widoczne w przestworzach małe punkciki stopniowo rosły coraz bardziej i bardziej. Kiedy były już na tyle blisko, by dało się rozpoznać w nich olbrzymie głazy, nagle zmieniły kierunek, odlatując tam, skąd przybyły, zupełnie jakby odbiły się od trampoliny.
– Nadlatuje ich więcej!
Druga fala pocisków była jeszcze większa. Satoru odesłał wszystkie z powrotem.
– Strzelanie na oślep nie może wyrządzić żadnej krzywdy – wymamrotał Satoru, rozłupując trzy kamulce na mniejsze części, które następnie skierował w kierunku domniemanej kryjówki nieprzyjaciela.
Zapadła cisza.
– Trafiłeś ich?
– Nie wiem.
Wrogie bombardowanie ustało. Pomyślałam, że być może nasz odwet okazał się skuteczniejszy, niż sądziliśmy. Niestety, właśnie wtedy nastąpiła trzecia fala ataku.
Tym razem tor lotu miotanych ponad drzewami głazów miał niską trajektorię. Jeden, drugi… Satoru odbijał pociski. Czas między pojawieniem się kamieni w polu widzenia a uderzeniem był jednak tak krótki, że nie był w stanie zatrzymywać każdego kamienia z osobna. W końcu jeden z nich zdołał przebić się przez niewidzialną sieć Satoru i wpadł wprost w środek naszych oddziałów.
Zmroziło mi krew w żyłach. Skała grzmotnęła o ziemię, wzbijając w powietrze ogromny obłok kurzu. Dwie sekundy później spadł cały deszcz piasku i gałązek. Pozostałe przy życiu dziwoszczury rozpierzchły się jak karaluchy.
– Cholera….!
Satoru nie miał czasu na sprawdzanie, czy wszystko z nami w porządku. Zablokował jeszcze jeden mknący w naszą stronę kamulec.
– Do tyłu!
Szybko cofnęliśmy się o jakieś czterdzieści metrów, by uniknąć kolejnego pocisku. Następny głaz poleciał jednak prosto w naszą stronę, zupełnie jakby przeciwnicy widzieli, że się przemieściliśmy. Celowali w nas.
– Gdzie one są? – wrzeszczał wściekły Satoru. Obserwują nas skądś. Poszukaj ich, Saki!
Szpieg musiał kryć się gdzieś w pobliżu. Nie miałam jednak pojęcia jak mam go odszukać. Gdyby okazał się zakamuflowany jak tamci żołnierze z drzew, to byłoby szukanie igły w stogu siana. Nie wiedziałam, co robić. Przeciwnicy przestali na chwilę atakować; czwarta fala pocisków jeszcze nie nadleciała. Prawdopodobnie potrzebny był im czas na przygotowanie kamieni.
Nagle uświadomiłam sobie coś bardzo istotnego. Zwiadowcy do niczego nie przydałoby się samo śledzenie naszych ruchów; musiał też jakoś komunikować się z resztą żołnierzy i przekazywać im namiary na naszą pozycję.
– Satoru, cofnij się!
Odeszliśmy dalsze trzydzieści metrów do tyłu. Nigdzie nie było widać śladów szpiega; jednak to nie o niego mi chodziło. Tym, czego wypatrywałam, był sygnał.
– Tam! – Wskazałam na czubek bambusowego gąszczu. Jedna z łodyg kołysała się, jakby bujana wiatrem, lecz jej ruchy definitywnie były nienaturalne.
– To dlatego znają naszą pozycję!
Nie musiałam już niczego dodawać. Płomienie gwałtownie pochłonęły bambus, z którego uniósł się gęsty, czarny dym. Rozległo się mrożące krew w żyłach zawodzenie.
– Nie możemy stać w miejscu. Wycofujemy się?
– Nie. Idziemy dalej.
Satoru ruszył naprzód. Wszystkie dziwoszczury, które wcześniej pouciekały, nagle wróciły i ustawiły się w formację.
– O, bogowie, bogowie – wydyszał Squealer. – Dzięki niebiosom, jesteście cali i zdrowi. Zwycięstwo jest już w naszych rękach. Proszę, niech młot waszej sprawiedliwości spadnie na te podłe Ziemne Pająki.
– Przestań się nam podlizywać! – warknęłam na niego. – Mówiłeś, że to bezpieczna droga. Gdzie, u licha, jest to twoje bezpieczeństwo? Cały czas wpadamy na jakieś zasadzki!
– Bardzo mi przykro. – Squealer głęboko się pokłonił. – Wcześniej wysłaliśmy tędy zwiadowcę, który wrócił stąd bez najmniejszego zadrapania.
– Czy to nie jest oczywiste? Ich nie obchodził ten twój zwiadowca, czekały na nas!
– Wystarczy. Tak czy siak, zaszliśmy aż tutaj – wtrącił się Satoru, chwytając mnie za ręce. – Pospieszmy się i skończmy z tym a potem wracajmy do domu.
Co ty nie powiesz…? – przeszło mi przez myśl. Działo się z nim coś niedobrego. Nie licząc tego, że był wyczerpany, wydawało mi się, że ma problem ze skupieniem wzroku. Przypomniał mi się głaz, który na nas spadł. Normalnie Satoru nigdy nie pozwoliłby sobie na popełnienie takiego błędu.
– Ale nie możemy tędy iść. Nadal nie wiemy, skąd nadlatują pociski. – odparłam niepewnie. – Powinniśmy zawrócić.
– Nie. – Satoru pokiwał głową. – Bitwa już się rozpoczęła. Odwrót w tym momencie byłby samobójstwem.
– Jeśli wyjdziemy spomiędzy drzew, zaatakują nas kamieniami. Nie możemy też iść przez las, bo nie wiemy, jakie pułapki tam na nas czekają.
– Wyślę przodem zwiadowców – powiedział Squealer, jakby chciał ponownie wkupić się w nasze łaski. – Dowiedzieliśmy się już, gdzie stoją katapulty. Z pomocą bogów możemy zniszczyć je, jedna po drugiej…
– Przestań udawać, że to bułka z masłem. Satoru jest wyczerpany.
Squealer rzucił mi bardzo podejrzliwe spojrzenie. Uświadomiłam sobie, że popełniłam błąd. Być może podejrzewał to już wcześniej, lecz teraz zyskał całkowitą pewność, że nie mogę używać cantusu.
Traktując moje milczenie jak zgodę, zaczął wydawać swoim podwładnym rozkazy w piskliwym, dziwoszczurzym języku. Żołnierze Łowików błyskawicznie rozbiegli się po bambusowym lasku. Pomimo, że ponieśli już olbrzymie straty, ich wola walki nie zmalała ani odrobinę.
Część z nich wróciła już po dwóch minutach. Niespokojnie złożyły Squealerowi raport, a ten odwrócił się w naszą stronę. Nie potrafiłam dobrze odczytywać emocji z twarzy dziwoszczurów, ale wyglądał, jakby chciał nam przekazać jakieś ważne wieści.
– Po przeciwnej stronie lasu znajduje się otwarte pole pozbawione drzew. Wygląda na to, że tam rozmieściły się główne siły wroga.
– W takim razie, skoro są łatwi do wypatrzenia, mamy nad nimi przewagę, prawda?
– Cóż…. Jakby to powiedzieć? Proszę, chodźcie i sami zobaczcie. Tym razem jestem pewien, że w krzakach nie kryje się żaden nieprzyjaciel.
Nie bez wątpliwości podążyliśmy za Squealerem przez zagajnik. Po przejściu jakichś czterdziestu lub pięćdziesięciu metrów mogliśmy już dojrzeć prześwitującą między drzewami polanę. Przykucnęliśmy, aby być mniej widocznymi i pomału podpełzliśmy do przodu.
Mieliśmy przed sobą otwarte pole o powierzchni stu metrów kwadratowych. Ziemne Pająki powaliły rosnące w pobliżu swojego gniazda drzewa, aby przygotować grunt na ostateczną bitwę.
– Niesamowite… – powiedziałam.
Widok armii wrzeszczących dziwoszczurów był iście spektakularny. Ich zbroje i bronie błyszczały w południowym słońcu.
– Trzy tysiące żołnierzy podzielonych na pięć oddziałów – wyszeptał z podziwem Satoru.
– Wszystkie są na otwartej przestrzeni, więc łatwo będzie je pokonać, prawda?
Wydawało mi się, że Satoru szybko przyzna mi rację, ale zastanawiał się dłuższą chwilę.
– To nie będzie takie proste.
– Dlaczego?
– Spójrz na ich formację. Ciężkozbrojni piechurzy stoją w pierwszej linii, a łucznicy kryją się za ich plecami.
To była często wykorzystywana w starożytnej Grecji falanga. Żołnierze stojący w czołowym rzędzie byli uzbrojeni w ciężkie tarcze i włócznie, chroniące szyk przed rozbiciem przez wroga. Gdyby wojownicy z przedniej linii zginęli, od razu zostaliby zastąpieni przez stojących za nimi.
– A to nie wszystko. Widzisz te głazy na tyłach? Oddział który przy nich stoi prawdopodobnie robi za katapultę.
– Katapulta? Gdzie?
Nagle zrozumiałam.
– Mówisz że to one są katapultą?
Odległość była zbyt duża, bym mogła dostrzec szczegóły, ale stojące w pobliżu kamieni dziwoszczury były dalece bardziej zniekształcone od tych, które już widzieliśmy. Ciężko je było nawet porównywać z tamtymi, które upodobniły się do patyczaków czy kretów. Były olbrzymie; miały około trzech metrów wysokości, niewiarygodnie długie torsy, które kurczyły się i rozciągały jak akordeon, niewiarygodnie wielkie muskuły i łapy grubsze od korpusów.
Dziesięciu żołnierzy, z których składał się oddział katapultowy, pracując w parach mogło miotać kilkusetkilogramowymi kamulcami na ponad sto pięćdziesiąt metrów w górę. Oczywiście tego wszystkiego dowiedziałam się dopiero znacznie później.
– Pozbycie się oddziału ciężkozbrojnych za pomocą cantusu zajmie sporo czasu. Łucznicy i katapulty będą mogły wtedy bez przeszkód strzelać, więc nie będziemy mieli innego wyjścia, jak blokować ich ataki. To jednak doprowadzi do ujawnienia naszej pozycji, a cała agresja skupi się na nas. Ostatecznie nie będziemy mieli czasu na ofensywną odpowiedź i zostaniemy zmuszeni do walki obronnej – westchnął Satoru. – Ale jest coś jeszcze…. Od jakiegoś czasu coś jest nie w porządku.
– Co?
Satoru ściszył głos, żeby Squealer nie mógł go usłyszeć. – To prawdopodobnie dlatego, że jestem zmęczony. Mam problemy z koncentracją. Nie mogę wyobrazić sobie prawidłowego obrazu.
Gorzej być nie mogło. Spojrzałam w niebo.
– To znaczy, że nie możesz już korzystać z cantusu?
– Nie, to nie tak. Po prostu tak duża liczebność oddziałów działa na moją niekorzyść. Mogę nie dać sobie rady z wszystkimi naraz.
Wiedziałam, że powinniśmy byli uciec, gdy tylko pokonaliśmy grupę, która rozpylała trujący gaz z tamtego wzgórza. Satoru miał wtedy jeszcze dość energii by powstrzymać ewentualny wrogi pościg. Nie powinno nas tu już być, ale upojony zwycięstwem i zwiedziony słowami Squealera Satoru stracił zdolność trzeźwego osądu. Nie powinien był tak się poświęcać.
Rozpamiętywanie popełnionych błędów nie mogło nam jednak w niczym pomóc. Aby przeżyć, mogliśmy polegać już tylko na własnej inteligencji.
– Bogowie. – Squealer wśliznął się niepostrzeżenie między nas. W jego głosie wyczuwałam zmartwienie.
– Zastanawiamy się właśnie, jak możemy pokonać Ziemne Pająki. Nie przeszkadzaj nam – łypnęłam groźnie na dziwoszczurzego stratega, ale ten nie cofnął się.
– Najmocniej przepraszam. Ale wygląda na to, że przeciwnik się przemieszcza.
– Co?
Ponownie skierowaliśmy wzrok na armię. Pięć oddziałów powoli zmieniało swoje pozycje. Grupa stojąca w centrum nie ruszyła się, ale oddziały stojące bezpośrednio na lewo i prawo od niej nieco się przesunęły. Następnie dziwoszczury znajdujące się na obu skrzydłach przemieściły się w stronę centrum, redukując o połowę dystans między swoimi oddziałami. Innymi słowy, przygotowały się na atak, ustawiając się w szyk w kształcie litery V.
Formacja żurawiego skrzydła zawdzięcza swoją nazwę temu, że przypomina układ rozłożonych skrzydeł tego ptaka. Pierwotnie był to szyk defensywny, którego zadaniem było otoczenie agresora, jednak Ziemnym Pająkom przyświecał inny cel. Mówiąc inaczej, poprzez maksymalne rozciągnięcie linii frontu udało im się jednocześnie rozproszyć strategiczne, podatne na działanie cantusu cele, jak również zwiększyć zasięg własnego ataku, utrudniając nam obronę.
Ci, którzy to przeczytają, mogą zastanawiać się skąd Satoru i ja znaliśmy tak szczegółową terminologię wojskową. Cóż, podczas opisywanych wydarzeń nie mieliśmy na jej temat bladego pojęcia. Książki dotyczące wojen należą do klasy trzeciej, czyli dzieł zakazanych, albo do klasy czwartej, co oznacza, że ze względu na swą treść nigdy nie mogą ujrzeć światła dziennego. Wiedzę, o której wspominam nabyłam znacznie później, z odkrytej w piwnicy zrujnowanej biblioteki księgi „Podbić niezwyciężonych. Kompleksowy przewodnik po strategiach.”.
Wracając do sedna, w obliczu imponującej formacji nieprzyjaciela, znaleźliśmy się w patowej sytuacji.
– Co robimy? – To żałosne pytanie było wszystkim, na co dałam radę się zdobyć. Nie mogłam używać swojego cantusu i nie byłam wystarczająco bystra, by wymyślić jakieś inne rozwiązanie.
– No cóż, na razie możemy tylko patrzeć. – Satoru zamknął oczy, próbując zregenerować chociaż trochę energii.
– Nie lepiej uciec? Zamiast stawiać im czoła, pobiec do lasu i…
– Nie możemy. Nie zaatakowali nas od razu tylko dlatego, że obawiają się naszej mocy. Cały czas myślą, że na nie polujemy. Jeśli zaczniemy uciekać, odkryją nasz slaby punkt i ruszą za nami w pogoń.
Niemniej jednak przypuszczałam, że prędzej czy później wróg, zdziwiony naszą biernością, będzie musiał wykonać pierwszy ruch. Stało się szybciej niż się spodziewałam.
Jeden z łuczników wystąpił przed szereg i wystrzelił będącą znakiem rozpoczęcia bitwy strzałę, która z donośnym świstem przecięła powietrze wysoko nad nami.
Zaraz za nią posypał się cały grad kolejnych; zdołaliśmy się skryć, ale słyszeliśmy jak stojące z tyłu dziwoszczury jęczą z bólu, ranione wrogimi pociskami.
– Niech to szlag! Powinniśmy im odpowiedzieć? – Satoru otworzył oczy.
– Jeszcze nie! – odkrzyknęłam rozpaczliwie. – One na to czekają, chcą sprawdzić, co zrobimy w odwecie.
– Więc zupełny jego brak tylko wzmocni ich pewność siebie.
– Jeśli zaatakujemy z niepełną mocą, zorientują się, że osłabliśmy. Kiedy natomiast nic nie zrobimy, zaniepokoją się. Nie będą się spodziewać, że mamy zamiar przeczekać atak.
– No tak, ale w tym tempie…
Idący na przodzie formacji żurawiego skrzydła oddział nieustępliwie posuwał się naprzód. Co powinniśmy zrobić?
– Squealer! – zawołałam czekającego z tylu dziwoszczura.
– Słucham. Czym mogę wam służyć?
– Gdzie jest gniazdo… Główna siedziba przeciwnika?
– To nic pewnego, ale wydaje nam się, że mieści się ona równo na wprost nas, po drugiej stronie lasu. Każda kolonia umieszcza ostatnią linię obrony bezpośrednio przed nią.
– Satoru! Podpal tamte drzewa!
Zrozumiał mój plan i skupił się na widocznym w oddali punkcie.
Zazwyczaj podpalenie czegoś zajmowało mu nie więcej jak mgnienie oka, jednak tym razem trwało to dobre kilka sekund, jednak gdy tylko liście pierwszego styraka japońskiego zaczęły dymić i stanęły w płomieniach, przeciwnik się zatrzymał. Straż tylna pognała w stronę gniazda i zaczęła odrąbywać siekierami korzenie płonących drzew. To była dość prymitywna metoda gaszenia pożaru, jednak po kilku minutach po ogniu nie było już śladu.
– Mam podpalić ich więcej?
– Nie, poczekaj. Sprawdźmy, co teraz zrobią.
Nie mogliśmy sobie pozwolić na nieefektywne używanie cantusu przez Satoru i trwonienie jego bezcennej energii.
Gdyby przeciwnik znów na nas ruszył, moglibyśmy zagrozić mu, atakując jego siedzibę. Nie miałam jednak pojęcia na jak długo to zadziała.
Przez pewien czas Ziemne Pająki stały bezczynnie i czekały. W pewnym momencie jednak wyglądający na gońca żołnierz wybiegł z gniazda, a armia ruszyła do przodu.
– Ewakuowały królową podziemnymi korytarzami – wyszeptał Satoru. – Zajęły się najważniejszą dla siebie kwestią. Teraz zaatakują na poważnie.
Squealer wrzasnął piskliwie i dał nogę. Jego podkomendni poszli w jego ślady.
– No to się zaczęło – westchnął Satoru.
Po raz kolejny spadł na nas deszcz strzał. W porównaniu z poprzednim razem, było ich znacznie więcej. Zasnuły cale niebo, spadając na ziemię niczym grad.
Pięć par żołnierzy z oddziału katapultowego zaczęło w tym samym momencie miotać kamieniami.

¹ Według autora przekładu na angielski, wygląda to tak: https://upload.wikimedia.org/wikipedia/commons/thumb/b/b6/Kayaributa01.jpg/800px-Kayaributa01.jpg

poproz2 nasroz2 

Dodaj komentarz