Rozdział 6

Rozdział 6

Większość głazów przefrunęła nam nad głowami i trzasnęła o ziemię gdzieś z tyłu. Kilka kamieni, które wylądowało bliżej nas, na szczęście chybiło.
– Nie wiedzą, gdzie jesteśmy! – powiedziałam cicho. – Zwiewajmy!
– Nie. – Co zadziwiające, Satoru po raz kolejny odmówił.
– Ale…!
– Jeśli się wycofamy, rzucą na nas wszystkie siły. W naszej sytuacji nie możemy nigdzie się stąd ruszyć.
– Więc mamy po prostu czekać, aż nas dopadną?
Spojrzałam przez bambusowe łodygi na oddziały Ziemnych Pająków. Poruszały się wolno, lecz systematycznie, cały czas pozostając w swojej formacji i uważnie obserwując otoczenie. Wiedziałam, że dotrą do nas w dwie lub trzy minuty.
– Gdybyśmy tylko mogli jakoś ich wywieść w pole… – mruknął Satoru.
Zaświtała mi pewna myśl.
– Satoru, jak długo dasz jeszcze radę używać cantusu?
– Nie jestem pewien. Może będę mógł z niego skorzystać jeszcze dwa, trzy razy. To zależy od tego, jak skomplikowany obraz będę musiał sobie wyobrazić. – Satoru potarł skronie, jakby rozbolała go głowa.
– Odbij jeden z tych głazów. Ten, który jest najdalej od nas.
– I co to niby…? Rozumiem! – nagle pojął mój plan.
Używanie cantusu wymaga dobrego kontaktu wzrokowego, jednak gdyby bardziej zbliżył się do krawędzi lasu, Ziemne Pająki mogłyby go wypatrzeć. Cofnęliśmy się głębiej między drzewa, szukając miejsca z dobrym widokiem na niebo. Znaleźliśmy nieporośniętą bambusami kamienistą polankę. Satoru wziął głęboki wdech i, zupełnie jakby po raz pierwszy korzystał z cantusu, z olbrzymią koncentracją wyszeptał swoją mantrę, starając się uspójnić myśli.
Nagle z zachodu nadleciał kamień. Nie potrafiłam powiedzieć, gdzie wyląduje, ale sądząc po wysokości, na której się znajdował, byłoby to dość daleko od nas.
Kamulec zawisł w powietrzu, jakby uderzył w niewidzialną ścianę. Wśród wrogów rozległy się krzyki zaskoczenia.
– Żryjcie to! – Satoru zgrzytnął zębami i wykonał gest ciskania czymś o podłogę.
Głaz poszybował w stronę ziemi jak meteor.
Ponieważ nie mogliśmy stąd dojrzeć żołnierzy, był to strzał na oślep. Wszystko zależało od szczęścia Satoru. Złożyłam dłonie i modliłam się, by trafił.
Rozległ się straszliwy jęk, który napełnił mnie złym przeczuciem. Zaraz potem usłyszałam krzyki zaaferowania i szczęk metalowych zbroi biegnących żołnierzy.
Podpełzłam do przodu. Zza gęstych zarośli ujrzałam trzy tysiące uzbrojonych po zęby dziwoszczurów, biegających bezładnie w amoku. Z ich doskonałej formacji nie pozostało zupełnie nic. Szykując się na kolejny atak z wykorzystaniem cantusu, rozproszyły się najbardziej jak się dało.
Szybko odszukałam miejsce, gdzie wylądował głaz. W ziemi ział gigantyczny krater wokół którego walały się liczne ciała martwych wojowników. Wyglądało na to że pocisk spadł prosto na jednego z dziwoszczurów-katapult; sądząc po kącie uderzenia, był to prawdopodobnie ten sam żołnierz, który cisnął tymże kamieniem w naszą stronę. Nie potrafiłam sobie wyobrazić doskonalszej zemsty. Przeciwnicy rzeczywiście musieli mieć wrażenie, że walczą z bogami.
Jeszcze lepszym scenariuszem byłoby, gdyby nieprzyjaciel zupełnie stracił wolę walki. Było to oczywiście jedynie marzenie; po otrząśnięciu się z szoku, Ziemne Pająki rozpoczęły kontratak.
Miotały w naszą stronę tyle samo kamieni co poprzednio, a powietrze przecięło jeszcze więcej strzał niż wcześniej. Różnica polegała na tym, ze tym razem ich ataki skupiały się na jednej, małej przestrzeni.
– Nikogo nie ma w miejscu, które atakujecie – powiedziałam do siebie, zadowolona, że dziwoszczury dały się nabrać. – Powinniśmy uciekać, dopóki możemy.
– Czekaj. Pozwól mi zrobić to jeszcze raz. Dla pewności.
Satoru odetchnął głęboko i zacisnął pięści.
– Nie rób niczego na siłę.
Jak na dłoni było widać, że trudno jest mu utrzymać się na nogach. Całe czoło miał zalane potem.
– Nic mi nie jest. Jeszcze tylko raz.
Po raz kolejny weszliśmy głębiej w las i spojrzeliśmy w górę. Nie czekaliśmy długo. Wielki, lecący po łuku kamień pojawił się na niebie.
Tym razem Satoru nie zatrzymał pocisku; zamiast tego posłał go w innym kierunku. Rozległ się ostry, ostrzegawczy krzyk. Głaz zniknął nam z pola widzenia i z impetem trzasnął w ziemię. Brzmiało to jak eksplozja. Zagruchotały odbijające się od bambusowych pni odłamki. Trochę mnie to zmartwiło; zastanawiałam się, czy to w ogóle możliwe, by odłupane fragmenty doleciały aż tutaj.
– Tym razem zabolało je znacznie bardziej – powiedział Satoru triumfalnym, acz pozbawionym energii głosem. Najprawdopodobniej osiągnął już granicę swoich możliwości.
– Dobra, zmywajmy się stąd.
Pole bitwy znajdowało się na północy; jeśli wyszlibyśmy z lasu po jego południowej stronie, wojownicy Ziemnych Pająków mogliby wypatrzeć nas z zachodu. Skręciliśmy na wschód i zaczęliśmy przedzierać się przez cienisty zagajnik. Poruszaliśmy się szybko i po cichu, upewniając się stale, że pozostajemy w ukryciu.
Przemykaliśmy między gęstymi kępami bambusów. Grunt był nierówny i usiany pnączami oraz połamanymi łodygami, które blokowały naszą drogę. Gałęzie drapały nas po twarzach i plątały się nam pod nogami. Przebycie nawet niewielkiego dystansu było wyczerpujące. Kiedy Squealer prowadził nas wcześniej przez las, szliśmy najwyraźniej uprzednio oczyszczoną ścieżką.
– Jest w porządku. Nie martw się. Z pewnością damy radę wrócić do domu.
– Mhm. – Satoru wlókł się za mną niemrawo. Ledwie mówił, a jego wzrok był pusty.
Jeszcze tylko trochę. Jeszcze kawałeczek i się stąd wydostaniemy. Kiedy tylko zdołamy przedrzeć się przez ten bambusowy labirynt, będziemy mogli wrócić na właściwą ścieżkę.
Przystanęłam na chwilę, zastanawiając się, co stało się z Shunem i pozostałymi. Odwróciłam się w stronę Satoru, przytykając palec do ust.
Nawet nie wytężając specjalnie słuchu dało się usłyszeć dźwięki rozmowy w przeszywająco piskliwej mowie dziwoszczurów.
Położyliśmy się na ziemi i przyczołgaliśmy w kierunku niewielkiego obniżenia terenu. Oplecione uschłym bluszczem bambusowe łodygi skutecznie kryły nas przed wzrokiem dziwoszczurów, ale martwił mnie ich ostry węch. Miałam nadzieję, że wiatr nie przywieje naszego zapachu w ich stronę.
Nadchodzili żołnierze Ziemnych Pająków. Jeden, drugi… i jeszcze ktoś. Wyglądał na jeńca, jednak był skryty w cieniu i nie mogłam dobrze się mu przyjrzeć.
W okolicy musiało krążyć więcej podobnych patroli. Ta dwójka była zupełnie spokojna, więc musiały być przekonane, że znajdujemy się zupełnie gdzie indziej.
Wstrzymaliśmy oddech, czekając, aż przejdą dalej.
Spojrzałam na żołnierzy przez wąską szczelinę między łodygami. Zwinnie, niczym wijący się wąż, przemykali przez las.
Wreszcie mogłam dobrze zobaczyć więźnia; był prowadzony na sznurku, a ręce miał przywiązane z tyłu do pasa.
To był Squealer.
Wyglądał, jakby mocno go pobito. Jedno oko miał tak napuchnięte, że nie mógł go otworzyć a usta i nos pokrywała zaschnięta krew. Mimo tego niestrudzenie się rozglądał i energicznie węszył w powietrzu.
Pomimo tego, że wydarzenia minionej mocy sprawiły, że w pewien sposób trochę się do niego przywiązaliśmy, nie czułam się w obowiązku ryzykować własnym życiem by go ratować. Nakłonił Satoru do bardzo dużej pomocy, a potem, w obliczu wrogiej agresji dał nogę, zostawiając nas samym sobie. Wpadając w ręce nieprzyjaciela dostał to, na co sobie zasłużył.
Żegnaj, Squealerze. Zostaniesz w mojej pamięci.
W myślach już go pożegnałam, lecz on wciąż stał w miejscu. Ziemne Pająki pociągnęły za linę, na której był uwiązany, ale zapiszczał w proteście, nie przestając węszyć.
Zamurowało mnie. Squelaer wpatrywał się wprost w nas. Zaszyliśmy się w krzakach, więc myślałam, że będziemy trudni do wykrycia z miejsca, w którym stał, lecz ewidentnie patrzył nam w oczy przez szczeliny między obalonymi łodygami bambusów.
Niespodziewanie krzyknął, wskazując w naszą stronę.
Zdrajca. Krew zawrzała mi z wściekłości i strachu.
Jeden z zaalarmowanych żołnierzy wyjął nóż, a drugi zdjął z pleców łuk i nałożył strzałę.
– Poczekaj chwilę – odezwał się stojący za mną Satoru.
Wciąż trzymając w dłoni strzałę, dziwoszczur padł na ziemię, jak marionetka, której przecięto utrzymujące ją linki. Jego uzbrojony w maczetę kompan stanął jak wryty. Właśnie wtedy Squealer wypluł ostrze, które jakimś cudem zdołał przemycić w ustach. Chwytając je w obie dłonie wyłonił się zza pleców pozostałego przy życiu żołnierza i przeciął mu tętnicę szyjną. Krew trysnęła jak z gejzera i dziwoszczur osunął się martwy na ziemię.
Squealer chwycił nóż w zęby i zręcznie przeciął więzy, krepujące jego dłonie.
– Dziękuję wam, bogowie! Dzięki wam zdołałem wywinąć się śmierci.
Nie spuszczałam z oczu z idącego nam na spotkanie Squealera.
– Takie kłamstwa to wszystko, w czym jesteś dobry. Próbowałeś nas wystawić!
– W życiu bym nie pomyślał o czymś takim! To nieporozumienie – odparł Squealer błagalnym tonem. – Gdybym tylko miał okazję, sam poradziłbym sobie z jednym z nich. Bądź co bądź, czy bogowie nie są tak potężni, że ci żołnierze są dla nich zaledwie igraszką?
Zamierzałam zwrócić jego uwagę na stan Satoru, ale ugryzłam się w język.
– Abstrahując od tego, bardzo ubolewam nad faktem, że wzięto mnie za zdrajcę. Nawet gdybym dopuścił się zdrady wobec bogów, nie ma mowy by wróg potraktował mnie łagodnie. Jako dowódcę kolonii Łowików, jedynym, co czekałoby mnie z ich rąk jest śmierć.
– Ale nie możesz zaprzeczyć, że wskazałeś im naszą kryjówkę.
– Przepraszam za to. Ale gdybym tego nie zrobił, to czy nie zostawilibyście mnie na pastwę losu? Nie, to oczywiste, że nie uczynilibyście czegoś takiego, lecz strach o życie wziął nade mną górę.
Squealer trafił w samo sedno, wytrącając mi z rąk argumenty.
– Ale wcześniej po prostu uciekłeś… – próbowałam jeszcze coś mu zarzucić.
– Tak, to prawda. Nie ma dla mnie usprawiedliwienia. Nie zasługuję za to na nic, prócz śmierci. Bałem się. Jestem tchórzem. Wobec boskiej potęgi, jestem jedynie plugawym robakiem. Znaczę mniej niż plwocina żuka gnojarza. Jestem wart mniej niż szamocące się w szambie pijawki, ordynarny, odrażający…
– Skończ już – Satoru przerwał litanię samoupokorzenia Squealera. – Ważniejszą kwestią jest to, w jaki sposób się stąd wydostaniemy. – Oparł się o bambusowe tyczki i zamknął oczy.
Martwiłam się o niego. Musiał osiągnąć swój limit już dawno temu, ale skoro został przed chwilą zmuszony do użycia cantusu, oznaczało to, że musi od teraz oszczędzać energię.
– Zgadza się, jednak z jakiegoś powodu Ziemne Pająki zdają się myśleć, że bogowie kryją się po zachodniej stronie lasu i wykorzystują wszystkie siły by otoczyć ten obszar. Z tego powodu uważam, że najbezpieczniejsza droga prowadzi na wschód – powiedział spokojnie Squealer, jak gdyby nic się wcześniej nie wydarzyło.
– Więc na wschodzie nie ma żadnych nieprzyjaciół? – postanowiłam się upewnić.
– W istocie. Wszyscy najlepsi żołnierze skupili się na zachodzie. Ci którzy pozostali po wschodniej stronie to takie same miernoty jak ta dwójka.
Pociemniało mi przed oczami.
– Więc możemy natknąć się na kilku… Jak wielu ich jest?
– Łącznie od stu do stu pięćdziesięciu. Są słabo wyszkoleni i licho uzbrojeni; dla bogów to tak, jakby w ogóle nie istnieli. To będzie jak przechadzka przez niezamieszkałe pustkowie.
Westchnęłam. Nasza sytuacja zdawała się coraz bardziej pogarszać.
– Co powinniśmy teraz zrobić? Jeśli mamy wyruszyć, musimy się spieszyć. Jeśli elitarne jednostki uświadomią sobie, że bogowie nie kryją się na zachodzie i postanowią tu wrócić, znajdziemy się w tarapatach – powiedział nagląco Squealer.
Jakby nie patrzeć nasze zdolności bojowe w tamtym momencie właściwie wcale nie istniały.
– Bogowie.
Zastanawiało mnie, czy ten durny dziwoszczur w ogóle mówi prawdę. Byliśmy w olbrzymim niebezpieczeństwie. Nie chciałam sobie nawet wyobrażać, co może zrobić, kiedy zorientuje się ze jesteśmy teraz praktycznie bezużyteczni.
– Bogowie.
– Zamilcz na chwilę!
– Ależ bogowie, nadciąga najgorsze! – wydusił Squealer. – Wygląda na to, że od zachodu zbliża się duża liczba żołnierzy. Czyżbyście planowali przedrzeć się przez ich szyki?
Spojrzałam na zachód. Nie słyszałam odgłosów maszerujących oddziałów, ale nie wyglądało też na to, że Squealer zmyśla. Mógł mieć rację, jako że słuch dziwoszczurów był znacznie czulszy od ludzkiego.
– Co teraz zrobimy…?
– Jak najszybciej ruszajmy na wschód. Jeśli będziemy musieli stanąć do boju, to nie muszę tłumaczyć, że ta walka będzie łatwiejsza.
– Ćśśśś. Bądź cicho – uciszyłam go.
Usłyszałam to. Squealer nie kłamał. Wiatr niósł ulotne dźwięki rąbania i kroków. Było jasne, że cicho i ostrożnie przemieszczające się oddziały nie mają dobrych zamiarów.
– Bogowie, nie ma czasu! Musimy uciekać! – nalegał Squealer, ruszając na wschód.
Zachowując ostrożność, bezszelestnie przedostaliśmy się do widocznej za bambusowym lasem polany. Natknęliśmy się tam jednak na coś znacznie bardziej przerażającego.
To był patrol Ziemnych Pająków. Było ich siedem lub osiem; po prostu kręciły się bez celu. Nie zauważyły nas jeszcze, lecz gdybyśmy szli dalej, nie uniknęlibyśmy spotkania z nimi twarzą w twarz.
– Bogowie, proszę, pozbądźcie się ich. Najlepiej najciszej jak się da.
Spojrzałam na Satoru, który wolno pokiwał głową. Nie miał dość energii, by to zrobić.
– Bogowie, co robicie? Bogowie? – pytał nerwowo Squealer. – Nie ma czasu na zastanawianie się! Jeśli teraz nie uciekniemy, dopadną nas zbliżające się od tyłu oddziały. – Jego głos przybrał nieprzyjemną barwę. – Czy to możliwe, że… – W jego oczach pojawił się dziwny błysk, jakiego nigdy wcześniej nie widziałam. – Że nie jesteście już bogami?
Czas zamarł. Utkwiłam wzrok w Squealerze.
Głośny gwizd przerwał lodowatą ciszę. Jakbyśmy zostali uwolnieni z jakiejś klątwy, zaczęliśmy rozglądać się wkoło.
– Co to był za dźwięk?
Usłyszałam go ponownie. Tym razem dobiegał z innej strony, jak sygnał przekazywany między górskimi szczytami.
– Bogowie, bogowie! – Squealer wprost szalał z radości. – Dobre wieści! Kroki cichną. Oddział idący z zachodu zawraca!
– Dlaczego? – Moje zdziwienie było chyba nawet większe od ulgi.
– Przybyła odsiecz! To był dźwięk muszli należących do Olbrzymich Szerszeni! Nie musimy się już niczego obawiać. Olbrzymie Szerszenie są największą kolonią w Kanto, dysponują ponaddwudziestotysięczną armią. Zmiażdżą Ziemne Pająki w mgnieniu oka.
Zanim zdążyłam się zorientować, patrol Ziemnych Pająków gdzieś się ulotnił. Czy naprawdę jesteśmy ocaleni? Rzuciłam Satoru przelotne spojrzenie, lecz na jego twarzy nie ujrzałam nawet cienia ulgi ani szczęścia.

Kolonia Olbrzymich Szerszeni nie wygrała tylko dzięki przewadze liczebnej; przyczyniła się do tego też ich zaciekłość w boju.
Ich żołnierze najpierw zaczęli strzelać z dystansu, a gdy tylko skończyły im się strzały, natarli dziko na wroga, przechodząc do walki w zwarciu. Oddział lekkozbrojnych dziwoszczurów z łatwością przebił się przez zwartą falangę, rozciągając między nieprzyjaciółmi coś w rodzaju sieci. Wtedy Olbrzymie Szerszenie przebiły unieruchomione Ziemne Pająki tyloma włóczniami, że ich ciała zaczęły przypominać jeżowce.
Wojownicy zwykłego wzrostu przypuścili szturm na trzymetrowe mutanty. Uwieszali się zębami na wrogach, po czym siekali ich długimi mieczami. Nieważne, z jak bardzo wynaturzonymi monstrami przyszło im się mierzyć; Olbrzymie Szerszenie bez trudu pokonały wszystkich wrogów.
– Główne siły przeciwnika zostały unicestwione. Teraz pozostało jedynie pojmanie królowej – powiedział spokojnie Kiroumaru, dowódca wojsk Olbrzymich Szerszeni, podsumowując bitwę. – Wyglądają tak odmiennie, że trudno jest mi nawet uznać ich za mój własny gatunek, ale koniec końców okazało się, że ten monstrualny wygląd jest mylący. Nie byli godnymi przeciwnikami.
– Czy to nie jest zbyt lekceważące podejście? – wtrącił się Squealer.
– Och, tak? Co masz na myśli? – Kiroumaru spojrzał w dół na Squealera, który był od niego niższy o dobre dwie głowy.
Ludzkie imiona nadawano tylko tym dziwoszczurom, które wykazały się wybitnymi zdolnościami i osiągnięciami. Łącznie we wszystkich koloniach takie imiona nosiła mniej niż dwudziestka dziwoszczurów. Oczywiście dowiedziałam się o tym dopiero dużo później, ale od razu dało się dostrzec, że Kiroumaru odznacza się ponadprzeciętną prezencją. Przewyższał nas wzrostem, i, nie licząc królowej i mutantów-katapult, był najwyższym dziwoszczurem jakiego spotkałam. Jego pociągła twarz i skośne ślepia nadawały mu wilczego wyglądu, tak dobrze pasującego do imienia.¹ Miał przymrużone oczy, przez co wydawało się, że się uśmiecha, jednak taki sam wyraz gościł na jego obliczu również wtedy, gdy podrzynał gardła przeciwnikom. Wszystkie Olbrzymie Szerszenie miały wytatuowane ciała i twarze. Większość z tych tatuaży była zwykłymi paskami wymalowanymi ma policzkach, jednak Kiroumaru był pokryty od oczu po czubek nosa skomplikowaną mozaiką wzorów, która jeszcze bardziej urozmaicała jego i tak niecodzienny wygląd.
– Wojownikom Olbrzymich Szerszeni z pewnością nie brak odwagi i determinacji, jednak odnieśliście tak łatwe zwycięstwo nad Ziemnymi Pająkami dlatego, że bogowie wcześniej ich osłabili. Gdyby oddział katapultowy pozostał nietknięty i w pełni sprawny do walki, byłby dla was dużym zagrożeniem.
– Oddział katapultowy nie był niczym nadzwyczajnym – odparł pogardliwie Kiroumaru. – Nie widziałem wcześniej takich dziwnych stworów, ale katapult od zawsze używa się podczas oblężeń. Ich łucznicy z kolei byli tylko mięsem armatnim; podczas walki w zwarciu dosłownie wdeptaliśmy ich w ziemię.
– Wciąż twierdzę, że takie podejście jest…
– Jesteś zwykłym cywilem i nie rozumiesz praw, którymi rządzi się wojna. Dlatego też puszczę twoją przesadną drobiazgowość mimo uszu. – Kiroumaru obrzucił nas chłodnym spojrzeniem. – Jednakże, nieroztropna taktyka Ziemnych Pająków rzeczywiście mogła wynikać z obecności bogów, podobnie jak ich głupi pomysł rozmieszczenia wszystkich sił na przedzie, bez należytego zabezpieczenia tyłów. Ja, Kiroumaru, dziękuję i jestem wam niezmiernie wdzięczny.
– Nie ma za co – odparłam krótko. Chciałam odwzajemnić podziękowania, ale coś mnie powstrzymało.
Wtedy właśnie nadbiegł goniec i odezwał się w języku dziwoszczurów.
– Gniazdo zostało odnalezione – oznajmił Kiroumaru, kiwając głową z satysfakcją.
– Co? T-to wspaniale… – Squealer wyglądał, jakby miał coś ważnego do powiedzenia.
Kiroumaru zignorował go jednak i zwrócił się w naszą stronę. – Muszę zająć się przeglądem zdobyczy. Pójdziecie ze mną?
Chciałam odmówić, lecz Satoru, który cały czas miał zamknięte oczy, odparł, że chętnie się z nim udamy.
– Czy możemy więc ruszać? Poprowadzę was.
Podążyliśmy za Kiroumaru poza obóz. Wszyscy żołnierze kłaniali mu się, gdy cicho kroczył między nimi.
– Dlaczego z nim idziemy? – spytałam szeptem Satoru.
– Nie możemy okazać przed nim żadnej słabości.
Satoru ponownie zamknął oczy. Wydawało się, że samo utrzymywanie przytomności jest dla niego olbrzymim wysiłkiem.
– Ale Olbrzymie Szerszenie są najbardziej lojalną ze wszystkich kolonii. Czemu musimy być tak ostrożni? – spytałam, mimo że sama miałam w stosunku do Kiroumaru trochę wątpliwości.
– Powinniśmy być ostrożni właśnie dlatego, że są tak lojalni.
– Co masz na myśli?
– Ciężko to teraz wytłumaczyć… – Satoru zmarszczył brwi. – Spójrz, od zeszłej nocy nieprzerwanie balansujemy na granicy życia i śmierci, racja?
– No tak.
– Mogę się jednak założyć, że nie byliśmy jednak jeszcze w tak niebezpiecznej sytuacji, jak teraz.
Nie miałam pojęcia, o co mu chodzi. Po głowie krążyły mi setki pytań, na które chciałabym usłyszeć odpowiedź. Odwróciłam się z powrotem w kierunku Kiroumaru.
– Widzicie? Wejście do ich gniazda jest idealnie na wprost nas.
Nie dało się go nie zauważyć. W pochyłej ścianie ziała dziura tak duża, że zmieściłby się w niej nawet słoń. Nieopodal widniały ślady po wykopanych z korzeniami drzewach, które uprzednio maskowały wrota.
– Ale czy po drugiej stronie nie ma wielu tylnych wyjść? Królowa mogła wydostać się jakimś ukrytym tunelem, prawda?
Kiroumaru uśmiechnął się. – Nie ma powodów do obaw. Pierwszym, co zrobiliśmy, było zablokowanie pozostałych wejść tak, by zmusić królową do skorzystania z tego. Będzie próbowała uciekać, nie czując respektu przed mocą bogów. Co ważne, kwatery królowej są uważane za święte miejsce i nie biegnie przez nie zbyt dużo korytarzy.
– No to gdzie teraz znajduje się królowa?
– W komnacie na najniższym poziomie gniazda.
Z gniazda zaczęli wychodzić liczni żołnierze Olbrzymich Szerszeni. Niektórzy z nich nieśli coś delikatnie w ramionach.
– Czy to są…? – Poznałam odpowiedź na swoje pytanie, nim jeszcze skończyłam je zadawać.
To były nowonarodzone dziwoszczury.
– Wewnątrz gniazda odnaleźliśmy wiele wylęgarni. Wszystkie te młode są dziećmi królowej Ziemnych Pająków.
– Ale dlaczego…?
Uśmiech satysfakcji na twarzy Kiroumaru był dość odrażający. – To nasze drogocenne zdobycze wojenne. W przyszłości staną się główną siłą roboczą naszej kolonii.
Jeden z żołnierzy podał noworodka Kiroumaru. Malec nie otworzył jeszcze oczu i machał bezradnie przednimi łapkami, jakby chciał coś dosięgnąć. Różowa skóra sprawiała, że był znacznie bardziej podobny do szczura niż dorosłe osobniki jego gatunku.
Przypomniały mi się słowa Squealera.

Dokonuje się egzekucji królowej, a pozostali mieszkańcy kolonii stają się niewolnikami. Do końca życia traktowani są gorzej niż śmieci, a gdy umrą, ich zwłoki pozostawia się niepochowane by zgniły i użyźniły glebę pól uprawnych.

Te maluchy czekała bardzo smutna przyszłość. Pomimo tego, że dziwoszczury prawie dorównywały ludziom inteligencją, ich natura wciąż była bardziej zbliżona do mrówczej. Dlaczego tak spaczony gatunek zwierząt w ogóle chodzi po świecie? To pytanie nie przestało mnie dręczyć przez całą następną noc.
Squealer, cały czas trzymający się za naszymi plecami, podszedł do Kiroumaru i zaczął coś do niego mówić. Używał języka dziwoszczurów, więc nie zrozumiałam z tego ani słowa.
– Jesteśmy w obecności bogów, mów po japońsku – syknął Kiroumaru.
– Och, bardzo was przepraszam, bogowie. Po prostu jako przedstawiciel kolonii Łowików bronię swoich praw. – powiedział Squealer, wielokrotnie się kłaniając.
– Twoich praw? – Kiruomaru uśmiechnął się z politowaniem. –Dlaczego twierdzisz, że przysługują ci jakieś prawa?
– Czy to nie oczywiste? Kolonia Łowików stała się pierwszą linią obrony przed niebezpiecznymi najeźdźcami i powstrzymywała ich, dopóki nie nadeszła pomoc. W wyniku brutalnych i tchórzliwych ataków wroga straciliśmy jednak przez ten czas wielu żołnierzy. Każda inna kolonia ucierpiałaby tak samo będąc na naszym miejscu. Czy Łowikom, które były barierą ochronną dla innych kolonii, nie należy się zapłata za ich wysiłki? – zapytał Squealer z graniczącą z płaczem gorliwością.
Nie miałam pojęcia co chce w ten sposób osiągnąć.
– Hm. Co za bzdury. – Kiroumaru dostrzegł dezorientację w moim wzroku. – Niech będzie. Wymarcie nawet tak małej kolonii jak wasza byłoby nieodżałowaną stratą. – powiedział. – Za swój wkład dostaniecie dwie setki dorosłych i trzy setki młodych. To wszystko.
– Dziękuję! Będę mógł z dumą złożyć raport królowej! – wykrzyczał Squealer, bijąc pokłony Kiroumaru. – Dwustu niewolników i trzy setki dzieci wystarczą do odbudowy naszej kolonii, Jestem tak głęboko wdzięczny, że brak mi słów…!
– Cóż, oczekuję, ze spłacicie swój dług, gdy nadejdzie odpowiedni czas. – W oczach Kiroumaru pojawił się przerażająco chłodny błysk.
Przed wejściem do gniazda powstało zamieszanie. Żołnierze uzbrojeni we włócznie ruszyli na pomoc grupie swoich pobratymców, która wybiegła z wewnątrz.
– Och, najwyraźniej kilku z nich wciąż ukrywa się w środku – powiedział Kiroumaru dość radosnym głosem.
Z gniazda powoli wyłonił się rosły dziwoszczur. Wzrostem dorównywał prawdopodobnie Kiroumaru. Gdy tylko ujrzałam jego głowę o kształcie młota i skórzaną zbroję, na którą zarzucił pelerynę, przypomniało mi się, że już go widziałam. To był ten sam żołnierz Ziemnych Pająków, któremu Kapitan Szyszka składał swój raport. Sądząc po uległej postawie Kapitana Szyszki w stosunku do niego, Młotogłowy musiał być najwyżej postawionym z dowódców.
Gdy tak stał i spokojnie rozglądał się wkoło, jego wzrok padł w pewnym momencie na nas. Szeroko rozłożył ramiona, chcąc dać do zrozumienia, że nie jest uzbrojony i powiedział coś zdumiewająco łagodnym tonem.
– Hm – fuknął Kiroumaru.
– Co on powiedział? – spytałam.
– Mówi w swoim dialekcie, więc nie zrozumiałem wszystkiego. Nasz język różni się w zależności od kraju i regionu. W każdym razie, chce, byśmy oszczędzili królową, jeżeli się poddadzą.
– Zgodzicie się?
– Nie ma mowy. – Kiroumaru zmrużył oczy. – Sam pomysł poddania się w tym momencie jest kompletnie niedorzeczny a darowanie życia królowej po wojnie między koloniami jest po prostu niemożliwe. Nawet taki idiota jak on powinien to wiedzieć.
Młotogłowy nie przestawał mówić.
– Pragnie przeprowadzić z nami naradę. Twierdzi, że chcą wymienić ważne informacje za życie królowej. No cóż, póki co możemy przekonać się, co ma do powiedzenia.
Możliwe, że oficer Ziemnych Pająków wiedział coś o Shunie i pozostałych. Gdy o tym rozmyślałam, coś wyszło z gniazda i schowało się za peleryną Młotogłowego. Kiroumaru natychmiast się zatrzymał, lecz gdy zobaczył, że to, co wypełzło z nory tylko wygląda nieśmiało zza olbrzymiego dziwoszczura, odprężył się i ruszył dalej.
Gdyby ktoś nie wiedział, czym w rzeczywistości są te stwory, z pewnością wziąłby je za dwa duże psy. Miały potężne cielska pokryte czarną szczeciną i osobliwie małe łby, które trzymały zaraz nad ziemią.
– Bombopsy…! – próbowałam krzyknąć, lecz z moich ust wydobył się jedynie ochrypły szept.
Kiroumaru znajdował się nie więcej jak sześć lub siedem metrów od Młotogłowego.
Nagle ujrzałam przed oczami scenę śmierci Rijina. Była tak żywa, że wydawało mi się, że dzieje się to w tej chwili.

Bombopies nadął się. Spomiędzy szorstkiego włosia zaczęły prześwitywać pasma białego światła. Jeśli to ostrzeżenie zostałoby zignorowanie, nadął by się jeszcze jeden, ostatni raz. Tuż przed śmiercią wywrócił oczami, ukazując ich białka, a z pyska, na którym malowała się trudna do opisania ekstaza, zaczęła skapywać ślina. Gdy nabrzmiał do granic swoich możliwości, jego skóra stała się tak naciągnięta i cienka, że w kilku miejscach stała się półprzejrzysta. We wnętrzu bombopsa tańczyły małe, błękitne i białe iskierki. Udało mi się wtedy po raz pierwszy ujrzeć dokładnie moment zapłonu zgromadzonego w jego ciele wybuchowego prochu.
Właśnie wtedy nastąpiła eksplozja.
Pokrywająca plecy skóra została rozerwana na miliony fragmentów, a głowa, wciąż ozdobiona uśmieszkiem Kota z Cheshire została wyrzucona w dal przez siłę wybuchu. Fala uderzeniowa wzbiła w powietrze olbrzymie obłoki kurzu, które w zastraszającym tempie zwiększały swoją objętość. Ostre odłamki kości bombopsa wbiły się w Rijina, rozrywając jego ciało na strzępy jak olbrzymia szatkownica

Powróciłam do rzeczywistości. Wydawało mi się, że minęły dwie lub trzy minuty, jednak w rzeczywistości upłynęła jedynie jedna, może dwie sekundy.
Bombopsy skoczyły przed Młotogłowego. Kiroumaru ponownie się zatrzymał; cofnął się nieznacznie, wyczuwając niebezpieczeństwo. Jego honor dowódcy sprawił jednak, że zrobił to sekundę za późno.
Bombopsy pominęły zupełnie swoje typowe ostatnie ostrzeżenie i od razu zaczęły się nadymać w celu eksplozji
– Satoru! – krzyknęłam, chwytając go mocno za ręce.
Otworzył oczy.
Wszystkie dźwięki umilkły a całe otoczenie zdawało się spowolnić. Czas rozciągał się jak guma, zupełnie jak we śnie.
Bombopsy napuchły do rozmiarów dwóch olbrzymich kul. Na ich sierści uwidoczniły się ostrzegawcze białe linie.
Za chwilę musiał nastąpić wybuch… A przynajmniej tak mi się wydawało.
Ułamek sekundy przed nieuniknioną eksplozją, Satoru zdołał ją powstrzymać, wykorzystując cantus. Jeden z bombopsów został wessany z powrotem do wnętrza gniazda. Na odesłanie w kierunku wejścia drugiego z nich zabrakło czasu; w momencie, w którym spróbował on wysadzić się powietrze, jego ciało zostało ściśnięte potężną mocą. Walka dwóch przeciwstawnych sił trwała krócej niż mgnienie oka.
Bombopies skulił się w dziwny sposób, jakby zacisnęła się na nim niewidzialna dłoń i po chwili implodował.
Skierowana na zewnątrz eksplozja uległa odbiciu i skupiła się na zwierzęciu, jednak po chwili zrykoszetowała, nabierając jeszcze większej mocy.
Zastanawiam się, co mogłoby się stać, gdyby Satoru spróbował stłumić również tę drugą falę. Siła wybuchu jest tym większa, im większej hamującej ją mocy jest w stanie się przeciwstawić. Gdyby eksplozja przełamała potęgę cantusu, nikt nie uszedłby z życiem.
Na szczęście Satoru zrobił coś innego. Stworzony przezeń obraz olbrzymiej dłoni uchronił nas przed śmiercią. Skupiona wiązka energii wystrzeliła ze szczeliny między jej kciukiem i palcem wskazującym.
W tym samym momencie powietrze rozdarła eksplozja pierwszej z czarnych żywych bomb, która została wcześniej wepchnięta do gniazda. Z nieba posypały się ogromne ilości ziemi, wyrwanej ze sklepienia nory przez falę uderzeniową.
Na sekundę przed tym jak dotarł do nas impet wybuchu, zebrałam w sobie wszystkie pozostałe siły i rzuciłam nieprzytomnego już Satoru na ziemię.
Podczas gdy czekaliśmy, aż wszystko się uspokoi i opadnie pył, bezwiednie przypomniałam sobie grymas satysfakcji, jaki zagościł na pysku bombopsa, tuż przed tym jak wysadził się w powietrze i, zupełnie nieracjonalnie, zawyrokowałam w myślach, że musiał to być samiec.
Gniazdo stało się gigantycznym grobowcem.
Wyciągane ze środka przez żołnierzy Olbrzymich Szerszeni ciała były pokryte rozległymi ranami. Oczywiście nie pozostał wśród nich nikt żywy. Odłamki kości bombopsa nie mogły przedostać się przez kręte, rozgałęzione tunele, więc najpewniej powodem ich śmierci była szybsza od dźwięku fala uderzeniowa eksplozji.
Nagle wśród odkopujących zawalone korytarze dziwoszczurów podniosła się wrzawa. Jeden z nich wybiegł na zewnątrz, cały rozentuzjazmowany.
– Odnaleziono ciało królowej – oznajmił Kiroumaru po wysłuchaniu meldunku żołnierza.
Sam został poważnie ranny w wybuchu; owinięte wokół jego pleców i ramion bandaże zabarwiły się na czerwono od krwi. Niebo zasnuwała chmara much krążących nad górą wydobytych ciał; natrętne owady gromadziły się również przy Kiroumaru.
– Pójdę ją zobaczyć – powiedział, spoglądając na leżące u jego stóp zmasakrowane ciało. Tylko dzięki ocalałym skrawkom peleryny dało się rozpoznać w nim Młotogłowego. Miał zamiar zabrać Kiroumaru ze sobą do grobu. Kiroumaru zdeptał pogardliwie zwłoki i poszedł zająć się swoimi obowiązkami Chodzenie z pewnością sprawiało mu ból, jednak większym, dużo trudniejszym do zniesienia cierpieniem był dla niego gniew i żal po spowodowanej jego własnym zaniedbaniem stracie wielu żołnierzy.
Spojrzałam na nieprzytomnego Satoru. Nie wyglądało na to, by został ranny a jego oddech był miarowy. Pomyślałam, że jeżeli odpocznie kilka minut, wszystko będzie z nim w porządku.
– Mogę iść z tobą?
Pierwszy raz od eksplozji na twarzy Kiroumaru zagościł jego typowy, niepokojący uśmiech. – Nie polecałbym tego, naprawdę.
– Proszę, mnie też zabierz ze sobą – zawtórował mi Squealer, nie zważając na ostrzeżenie Kiroumaru. Wyglądało na to, że przetrwał wybuch, nie odnosząc poważniejszych obrażeń.
Fala uderzeniowa sprawiła, że duża część gniazda uległa zawaleniu. Stanęliśmy nad największą szczeliną w ziemi. Spojrzałam w dół i westchnęłam.
– Czy to naprawdę królowa? – spytałam.
Kiroumaru skinął głową. – Królowa musi urodzić ogromną liczbę młodych, więc naturalnie jej ciało musi być odpowiednich rozmiarów. Mimo tego, nie wydaje mi się, by którakolwiek z królowych żyjących na naszej ziemi dorównywała jej wielkością.
Podźwignięcie jej na powierzchnię wydawało się niemożliwe. Nieważne z której strony by się jej nie przyjrzeć, była mniej więcej tak duża jak średnich rozmiarów wieloryb. Największą część jej masy wydawała się stanowić macica, zaś jej głowa była niedorzecznie mała w stosunku do ciała.
– Wracajmy – powiedział Kiroumaru, wydając szybkie rozkazy pracującym w dole żołnierzom.
Dziwoszczury wspólnymi siłami dźwignęły królową i odwróciły ją na grzbiet, tak, że mogliśmy zobaczyć jej zesztywniałą twarz. Przypominała królową Łowików, lecz była znacznie szkaradniejsza. Jej długie na dziesięć centymetrów zęby były obnażone, jakby zmarła podczas napadu szału.
Jeszcze bardziej szokujący był wygląd jej nienaturalnie wydłużonego tułowia. Sterczały z niego niezliczone sutki, którymi mogła karmić wiele młodych jednocześnie, jednak poza nimi zauważyłam też ogromną liczbę odnóży, podobnie jak u gąsienicy czy minoshiro.
– Dlaczego ona ma aż tyle nóg…? – zapytałam.
– To nie do pomyślenia… Co za okropność – wykrztusił Squealer. – To absolutnie niewybaczalne.
– Przecież wiedzieliśmy już, że ich żołnierze są kompletnie zdeformowani, a ty i tak jesteś zdziwiony, że królowa też jest mutantem?
– Mutantem? Ale jak…?
– Królowa nie może taka być! To ona tworzy mutanty! Ta królowa została wypaczona przez swoją poprzedniczkę, która ją urodziła! – wrzeszczał Squealer.
– Hę? Więc…?
Kiroumaru łypnął złowrogo na Squealera, który wychodził z siebie z wściekłości.
Squealer wzdrygnął się i zamilkł.
– Przepraszam, nie wolno mi tego tobie wyjaśnić. – Kiroumaru zwrócił się w moją stronę i pokłonił się.
– Dlaczego? Jestem przecież boginią!
– Rozumiem. Wcześniej ocaliliście mi życie i nie zapomnę tego aż do śmierci, jednakże Komisja Etyki zabroniła nam dzielenia się z młodymi bogami jakąkolwiek wiedzą, która mogłaby im zaszkodzić.
Wyglądało na to, że nie wyciągnę z nich więcej informacji; zaniechałam więc dalszej dyskusji i wyszłam na zewnątrz, wracając do Satoru. Kiedy opuszczałam gniazdo, Kiroumaru wydawał żołnierzom rozkazy, tłumacząc im, w jaki sposób mają wynieść ciało królowej. Ciekawiło mnie, do czego są im potrzebne jej zwłoki, ale obawiałam się odpowiedzi, którą mogłabym usłyszeć. Nagle poczułam takie zmęczenie, że poczułam się, jakbym za chwilę miała się przewrócić. Miałam już w nosie wszystkie te dziwoszczury. Nie obeszłoby mnie nawet gdyby powybijały się nawzajem.
Wkrótce zostaliśmy zaprowadzeni do obozowiska Olbrzymich Szerszeni. Satoru nie obudził nawet będąc niesionym przez dwójkę dziwoszczurów.
Rzuciłam się na posłanie z miękkiego siana i błyskawicznie zasnęłam.
Od poprzedniego dnia nie mieliśmy nawet chwili wytchnienia od niebezpiecznych sytuacji. Teraz jednak byliśmy bezpieczni. Wracamy do domu. Kiroumaru będzie nad nami czuwał dopóki nie dostaniemy się do miejsca ukrycia kajaków, a potem już sami popłyniemy w dół rzeki. Spojrzałam na leżącego obok mnie Satoru, pogrążonego w cichym śnie. Już się nie martwiłam; nawet gdyby się nie obudził, dostarczyłabym go do domu.
Kiedy pomyślałam o Marii, Shunie i Mamoru, poczułam się, jakby moja klatka piersiowa była zrobiona z ołowiu. Chciałam wierzyć, że nic im nie jest, ale w świetle wszystkich przeciwności czoła, którym musieliśmy wraz z Satoru stawić czoła, trudno było o optymizm. Jeśli okazałoby się, że ich kajaki pozostały w kryjówce, musiałabym prosić Kiroumaru by zaczął szukać moich przyjaciół.
To mogło jednak poczekać do chwili, gdy się obudzę. Zagrożenie ze strony Ziemnych Pająków zostało zażegnane. Jeśli ich trójka nadal była w jednym kawałku, nie powinni już napotkać żadnych niebezpieczeństw. Ta myśl pozwoliła mi się wreszcie odprężyć.
Nie mogłam już dłużej walczyć ze snem. Świat powoli pogrążył się w ciemnościach.
Tuż przed zaśnięciem, usłyszałam w myślach niosący się echem głos Satoru.

Spójrz, od zeszłej nocy nieprzerwanie balansujemy na granicy życia i śmierci, racja?
– No tak.
– Mogę się jednak założyć, że nie byliśmy jednak jeszcze w tak niebezpiecznej sytuacji, jak teraz.

Czym dokładnie miało być to niebezpieczeństwo? Czy Satoru nie jest po prostu przewrażliwiony?
Ponownie zaczęłam się martwić, jednak zmęczenie było już tak duże, że wzięło nade mną górę.
Zapadłam w głęboki sen.

¹ Drugie kanji w imieniu Kiroumaru (奇狼丸) oznacza wilka.

poproz2 nasroz2