Rozdział 2

Rozdział 2

Nastrój panujący w siedzibie Rady Bezpieczeństwa był przygnębiająco ponury.
– Czy ktoś ma jakieś pytania dotyczące zeznań Satoru Asahiny? – spytał cicho przewodniczący Rady, Shisei Kaburagi.
Odpowiedzią była krótka cisza.
Tym razem obecne były chyba wszystkie najważniejsze osoby dystryktu. Tomiko z Komisji Etyki. Przewodnicząca Rady Edukacji, Hiromi Torigai. Koufuu Hino, przedstawiciel Kolegium Zawodów. Moja matka, główna bibliotekarka Mizuho Watanabe. Mój ojciec, burmistrz Takashi Sugiura, Obecny był też Hiroshi Kaneko z Wydziału Zdrowia i wszyscy jego podkomendni. Zabrakło jedynie Naczelnego Mnicha Mushina, który liczył już sobie przeszło sto lat, jednak reprezentowała go dwójka mnichów ze Świątyni Czystości.
Pierwszy odezwał się mój ojciec.
– Asahina-kun, chciałbym usłyszeć twoją teorię na temat tego, w jaki sposób doszło do unicestwienia kolonii Olbrzymich Szerszeni.
Satoru zagryzł usta.
– Naprawdę nie mam pojęcia. Biorąc jednak pod uwagę samą liczbę ciał pozostałych na polu bitwy jak również to, że wszystkie należały do żołnierzy Olbrzymich Szerszeni, odniosłem wrażenie, że miała tam miejsce wybitnie jednostronna rzeź.
– Co było główną przyczyną ich śmierci?
– Tego również nie wiem. Niektóre zwłoki były poprzebijane strzałami, lecz znaczna większość była zmasakrowana ponad wszelkie wyobrażenie.
– Co masz na myśli, mówiąc, że były zmasakrowane?
– Wiele z ciał było posiekanych w plastry lub mocno podziurawionych, zupełnie jakby były żywymi celami na strzelnicy.
– Czego dowiedziałeś się od żołnierza, który zdołał przetrwać?
– Potrafił wymówić tylko kilka słów, więc usłyszałem rzeczy w stylu: „Olbrzymie Szerszenie, zabić”, „masakrować” czy „tylko Kiroumaru uciec”. Próbowałem spytać się go, co właściwie się wydarzyło, ale zaczął się dusić i wrzeszczeć coś swoim języku.
– Nie mogłeś poprosić go, żeby ci to przetłumaczył?
– Nie. Po kilku chwilach był już martwy.
Ponownie zapadła cisza.
– Panie przewodniczący – odezwała się Tomiko, podnosząc wzrok. – Co wykazały analizy pola bitwy?
Oczy wszystkich zgromadzonych zwróciły się w stronę Shiseia Kaburagiego.
– Wczoraj, po wysłuchaniu historii Satoru Asahiny, udałem się na miejsce potyczki; niestety, było ono już jednak skrupulatnie wyczyszczone z wszelkich śladów i dowodów.
– Wyczyszczone? Co masz na myśli?
– Cała okolica została nasączona jakąś oleistą cieczą, którą następnie podpalono. Wszystko wokół obróciło się w popiół.
Ludzie zaczęli szeptać między sobą.
– Czy to nie dowodzi, że dziwoszczury miały coś do ukrycia…? – zapytała Hiromi Torigai swoim cichym głosem.
– Hahahahahaha. – Nie wiedzieć czemu, Koufuu Hino zaczął się rechotliwie śmiać.
– Masz jakąś inną teorię na temat tego, co mogło się tam wydarzyć?
– Mam pewną tezę, ale ponieważ nie posiadam żadnych dowodów na jej podparcie, chciałbym przedstawić ją na samym końcu – odparł Shisei Kaburagi nienaturalnie podniosłym głosem.
– Wątpię, że spaliły zwłoki z powodów sanitarnych. Nie ulega wątpliwości, że chciały ukryć przed nami metodę zabijania – odezwała się moja matka.
– Czegoś tu nie rozumiem… – powiedziała Tomiko, zwracając się w jej stronę. – Ostatnimi czasy technologia dziwoszczurów rozwija się w tak błyskawicznym tempie, że muszą według mnie posiadać jakieś źródło informacji.
– Mówisz o fałszywym minoshiro?
– Tak. Możliwe, że w okolicy wciąż pozostało kilka Zautomatyzowanych Archiwów Biblioteki Zgromadzenia Narodowego. Dziwoszczury mogły schwytać jednego z nich i wydobyć jego wiedzę.
– Jeśli tak jest w istocie, to czy nasze obecne stanowisko względem fałszywych minoshiro nie jest niewłaściwe? Utrzymywanie ich istnienia w głębokiej tajemnicy jest bezcelowe, skoro wciąż można je napotkać. W ten sposób tylko odkładamy w czasie rozwiązanie problemu. Czy w ogóle podjęliście wysiłki, żeby zniszczyć pozostałe machiny? – spytał szorstko Shisei Kaburagi.
Pomimo, że jego ostre słowa nie były skierowane do mnie, i tak instynktownie się skuliłam.
– Zniszczenie wszystkich fałszywych minoshiro oznaczałoby pozbycie się ostatnich pozostałych artefaktów spuścizny intelektualnej ludzkości. Komisja Etyki uzgodniła, że coś takiego byłoby dla nas wszystkich wielką stratą – odparła moja matka spokojnie, acz stanowczo.
– Komisja rzeczywiście debatowała nad tą kwestią – dodała Tomiko. – Doszliśmy do wniosku, że jeśli fałszywy minoshiro miałby zostać złapany, to niech i tak będzie, jednak nie powinniśmy celowo ich niszczyć. To nie stoi w sprzeczności z naszą obecną polityką… Mizuho-chan, jeśli przyjmiemy, że dziwoszczury schwytały fałszywego minoshiro, to czy możliwe jest, że dowiedziały się od niego w jaki sposób mogą unicestwić armię Olbrzymich Szerszeni?
Moja matka zawahała się przez chwilę.
– Taka wiedza należałaby do klasy czwartej, podkategorii trzeciej, co oznacza, że nikt nie ma prawa jej posiąść…
– Zebranie Rady Bezpieczeństwa ma pierwszeństwo przed wszystkimi innymi sprawami. Jeśli nie potrafimy nawet dyskutować o tym, co już wiemy, nie zdołamy omówić wszystkiego, co zaplanowaliśmy – obruszył się Shisei Kaburagi.
– Nie prosimy cię, żebyś podawała do publicznej wiadomości wszystkie informacje z archiwów. Po prostu powiedz nam to, co pamiętasz. To nadzwyczajna sytuacja… Czy istnieje sposób, żeby tak doszczętnie zniszczyć kolonię?
Nawet moja matka musiała ugiąć się pod siłą perswazji Tomiko.
– Starożytna cywilizacja posiadała wiele broni masowej zagłady. Wykorzystując jedną z nich, dałoby się natychmiastowo wybić całą armię dziwoszczurów. Nie przychodzi mi jednak do głowy żadna broń, która mogłaby zostać użyta w tej konkretnej sytuacji.
– Dlaczego?
– Po pierwsze, żadnej z nich nie dało się zbudować w tak krótkim okresie czasu. Stworzenie każdej z nich wymagało wysoce wyrafinowanych technik i zaawansowanej nauki, jak również zaplecza przemysłowego, którym dziwoszczury obecnie nie dysponują. Po drugie, użycie wszystkich znanych mi broni zostawiało pewien widoczny ślad.
– Na przykład?
Moja matka zawahała się, ale kontynuowała.
– Najpotężniejsza była broń jądrowa, ale nie ma mowy, żeby dziwoszczury zdołały zdobyć potrzebne do jej zbudowania materiały. Poza tym, skala zniszczenia okolicy byłaby porównywalna do poprzedniego incydentu z karmicznym demonem… – Mówiąc to spojrzała na mnie, zupełnie, jakby nagle sobie przypomniała, że jestem obecna na sali. – W każdym razie, nie wykryliśmy promieniowania, które jest następstwem detonacji bomby atomowej, więc z pewnością można odrzucić tę możliwość. Nieco mniej efektywną bronią były bojowe gazy, lecz praktycznie niemożliwe jest, żeby dziwoszczury zdołały je wyprodukować.
– Ale Ziemne Pająki już wcześniej wykorzystywały trujący gaz – wypaliłam bez zastanowienia.
– Gazy o których mówię, nie są zwykłymi oparami spalanych tworzyw sztucznych czy siarki. Mam na myśli substancje porażające układ nerwowy lub oddechowy albo podobnie działające związki, które były w stanie z łatwością niszczyć całe miasteczka – odparła z lekkim wyrzutem.
Nie byłam oczywiście członkinią Rady Bezpieczeństwa, a na zebranie zostałam zaproszona tylko po to, żeby służyć swoją wiedzą w razie gdyby ktoś ze zgromadzonych miał pytanie dotyczące dziwoszczurów. Na szczęście nikt nie zdawał się szczególnie urażony tym, że wtrąciłam się niepytana.
– Bronie biologiczne, takie jak zabójcze wirusy były równie trudne do uzyskania. Poza tym, nie dorównywały skutecznością dwóm poprzednim metodom. Oprócz wymienionych istniały jeszcze generatory trzęsień ziemi, lasery i inne podobne bronie masowego zniszczenia, jednak obecnie nawet ludzie nie byliby w stanie ich zbudować, nie mówiąc już o dziwoszczurach.
– Więc możemy wykluczyć wszystkie bronie z przeszłości? Czy jest jeszcze coś, co chciałabyś dodać? – spytała łagodnie Tomiko, jakby czytając mojej mamie w myślach.
– Superbomby kasetowe są chyba jedyną bronią, która byłaby w stanie spowodować takie obrażenia jak u żołnierzy znalezionych na polu bitwy… – odpowiedziała pospiesznie.
– Co to takiego?
– Coś w rodzaju bomb zrzucanych podczas nalotów, z tą jednak różnicą, że zamiast pojedynczego pocisku zrzucano kasetę, wypełnioną setkami mniejszych ładunków wybuchowych. Kiedy kaseta się otwierała, małe bomby rozsypywały się po rozległym obszarze. Gdy eksplodowały, z ich wnętrza wydostawały się jeszcze mniejsze pociski, wypełnione z kolei metalowymi odłamkami. Wybuch każdego z tych najmniejszych ładunków wystarczał, żeby poszatkować wszystko, co znalazło się w promieniu dwudziestu metrów od niego. Ten rodzaj broni z łatwością byłby w stanie posiekać na plasterki nawet setki tysięcy dziwoszczurów, a po eksplozji nie pozostałby żaden krater.
To nie był pierwszy raz, kiedy poddawałam w wątpliwość naturę ludzi żyjących w czasach starożytnej cywilizacji, lecz mimo to samo usłyszenie tych słów sprawiło, że zrobiło mi się niedobrze. Jaki właściwie przyświecał im cel, kiedy tworzyli broń takiego rodzaju? W porównaniu z bezduszną brutalnością tych bomb, bombopsy mogły wydawać się wręcz uroczymi stworzeniami.
– Ale czy dziwoszczury byłyby w stanie zbudować coś takiego? – Shisei Kaburagi wypowiedział na głos pytanie, które prawdopodobnie chciał zadać każdy z zebranych.
– Nie są oczywiście w stanie wyprodukować nowych egzemplarzy, ale… Możliwe, że gdzieś wciąż istnieją stare superbomby kasetowe i inne bronie masowego rażenia – odparła z ubolewaniem moja matka.
– Chyba żartujesz.
W pomieszczeniu zapadła grobowa cisza.
– Minęło już przeszło tysiąc lat od kiedy zostały stworzone, więc prawie na pewno nie są już zdatne do użytku… Jednakże, jeżeli dziwoszczury schwytały fałszywego minoshiro, to z całą pewnością mogły dowiedzieć się od niego w jaki sposób wykopać te bronie spod ziemi i przywrócić im funkcjonalność.
– Nigdy wcześniej o tym nie słyszałam – zauważyła Tomiko, marszcząc brwi.
– To informacja, którą opiekunki biblioteki przekazują wyłącznie swoim następczyniom.
– Więc gdzie są teraz te bronie?
– To jedyne pytanie, na które nie mogę tutaj odpowiedzieć. Mogę jednak zdradzić, że to niezbyt odległe miejsce.
Wszyscy zaczęli jednocześnie mówić. Jeżeli dziwoszczury rzeczywiście zdołały zdobyć taką broń i jeśli, wbrew wszelkiemu prawdopodobieństwu, ona nadal działała, cały dystrykt był w śmiertelnym niebezpieczeństwie.
– Zabić, zabić, zabić. Eheeheeheeheeheeheehee. Zabić złeee szczuuury – podśpiewywał radośnie Koufuu Hino, pocierając swoją łysą głowę.
– Proszę was o uwagę. Chciałbym podzielić się z wami moimi spostrzeżeniami na temat tego incydentu. Nie wierzę, że masakrę spowodowała bomba.
Wszyscy zamilkli.
– Skończ z tą dramaturgią, Shisei. Co było według ciebie przyczyną? – spytała Tomiko, pochylając się do przodu.
– Puszczę płazem tę zniewagę i odpowiem. Mimo wysiłku, jakie włożyły dziwoszczury w zatarcie śladów, mogę stwierdzić, że kolonia Olbrzymich Szerszeni została wymordowana przez człowieka władającego cantusem.
Zgromadzeni goście zaniemówili osłupiali a w pomieszczeniu ponownie zapadła cisza.
– Czemu… Czemu tak uważasz?
– Wszystkie pozostałości po masakrze zostały obrócone w popiół, ale zauważyłem, że pewna rzecz została przeoczona. Strzały.
– Co mają z tym wspólnego strzały?
– Kolonie Olbrzymich Szerszeni i Łowików używają różnych ich typów, więc bez problemu da się je od siebie odróżnić. Na polu bitwy pozostało całkiem sporo strzał Olbrzymich Szerszeni. Żadna nie była choć trochę uszkodzona.
– No i?
– Gdyby od czegoś się odbiły i upadły na ziemię, nosiłyby wyraźne ślady uszkodzeń. Ich idealny stan można wytłumaczyć jedynie tym, że zostały zatrzymane w locie przez cantus.
Gdyby ktokolwiek inny niż Shisei Kaburagi przedstawił podobną teorię, z pewnością nikt nie wziąłby jej na poważnie.
– Och! W takim razie… Przepraszam. – Satoru szybko zdusił okrzyk ekscytacji.
– Nic się nie stało. Kontynuuj – powiedziała Tomiko, patrząc na niego uprzejmie.
– W porządku. Wydawało mi się, że z polem bitwy coś jest nie tak. Żaden z poległych wojowników Olbrzymich Szerszeni nie miał przy sobie broni. Oczywiście zwycięzcy zawsze zabierają uzbrojenie przeciwnika, lecz zazwyczaj pozostawiają uszkodzone egzemplarze… To ma jednak sens, jeśli rzeczywiście wszyscy żołnierze zostali rozbrojeni cantusem…
– A-ale nikt w tym dystrykcie nie sprzymierzyłby się z Łowikami, żeby zabić Olbrzymie Szerszenie. To oczywiste, że nikt z Sekcji Ochrony Przyrody ani z żadnej innej naszej jednostki nie dopuściłby się czegoś takiego – powiedział pan Kaneko, brzmiąc na nieco spanikowanego.
– Tak. Oczywiście to nie mógł być nikt tutejszy. Pomyślmy… Cóż, czy ingerencja innego dystryktu wchodzi w grę?
Słowa Shiseia Kaburagiego ponownie wzbudziły ożywione rozmowy, ale Tomiko zaprzeczyła stanowczo ruchem głowy.
– To niemożliwe – powiedziała. – Najbliższe dystrykty to Shiroishi 71 w Tohoku, Tainai 84 w Hokuriku oraz Koumi 95 w Chuubu. Żaden z nich nie byłby na tyle bezmyślny żeby spróbować zrobić coś takiego.
– Tomiko od lat utrzymuje kontakt z tamtymi dystryktami i bacznie obserwuje ich ruchy – dodała Hiromi Torigai swoim cichym głosem.
– Tak, to prawda. Od dawna mam na nich oko. Każdy dystrykt jest taki sam. Wszyscy obawiamy się niewiedzy na temat wydarzeń poza naszymi granicami. Z tego powodu przedstawiciele wszystkich dziewięciu dystryktów kraju zbierają się co jakiś czas żeby dyskutować o przypadkach pojawienia się Bestii i karmicznych demonów, jak również w celu wymiany innych, pożytecznych informacji, które mogą być kluczowe dla bezpieczeństwa publicznego. Mogę więc was zapewnić, że jedyną rzeczą na jakiej skupiają się pozostałe dystrykty jest utrzymanie pokoju i ładu w swoim otoczeniu.
– Rozumiem. To oczywiste, że nikt niczego by nie zyskał poprzez wzbudzenie niepokoju u sąsiadów – zauważył zdawkowo Shisei Kaburagi, zupełnie jakby nie dowiedział się niczego nowego. – Więc teraz pozostaje jeszcze mniej możliwości. Jeśli to nie był nikt tutejszy, jak również nikt z pozostałych dystryktów, to trzeba chyba wziąć pod uwagę tych, którzy w przeszłości postanowili odejść, prawda?
Serce prawie wyskoczyło mi z piersi. Mówił o Marii i Mamoru.
– To niemożliwe – odparła z powagą Tomiko. – Tamte dzieci nie żyją.
Kłamie – pomyślałam. – Tomiko po prostu ich chroni. Bo jeśli nie…
– Dotarło do mych uszu że zostały nam dostarczone ich szczątki. Miało to jednak miejsce dwa lub trzy lata po ich zaginięciu.
– Dokładnie. Więc nie powinieneś mieć żadnych wątpliwości na temat tego, co się stało.
Szczątki… Z niedowierzania zaczęło kręcić mi się w głowie.
– Jednak mimo to mam pewne podejrzenia co do tamtych dwoje, ponieważ ich zwłoki zostały odnalezione i sprowadzone przez tego, kogo podejrzewam o zaplanowanie tej okropności. Yakomaru.
Ponownie zdołałam skupić myśli, lecz właśnie wtedy nagle przypomniałam sobie słowa dziwoszczura sprzed dwunastu lat.

To może zająć nam trochę czasu, ale myślę że uda nam się zdobyć kilka kości. Jeśli pokażemy je Komisji, uznają to za dowód na słuszność naszych słów.
Niektóre z naszych kości są wizualnie podobne do waszych. Wyjątkowo wysoki dziwoszczur jest mniej więcej takiego wzrostu jak młody bóg, więc jeśli ostrożnie wyszlifujemy kamieniami kości takiego osobnika, to…

Słusznie. Bez wątpienia właśnie to się stało. Yakomaru przyniósł im spreparowane kości. Dla takiego intryganta jak on z pewnością była to bułka z masłem. Starannie obrobił kości dziwoszczura i…
– Kości z całą pewnością były prawdziwe.
Zastanawiałam się, czy aby się nie przesłyszałam. O czym mówiła Tomiko?
– Zbadaliśmy je najdokładniej jak się dało. Nie ma najmniejszych wątpliwości że należały do ludzi. Nie wykryliśmy też żadnych niezgodności co do wieku i płci zmarłych. Ich tożsamość została ustalona dzięki odciskom uzębienia, pobranym w Szkole Harmonii, ale chcąc uzyskać absolutną pewność poprosiliśmy specjalistów z Farm Lotosu o wykonanie badań zgodności DNA.
Niemożliwe. Ona kłamie. Nie potrafiłam uwierzyć w to, co słyszę. Maria nie mogła umrzeć. Po prostu nie mogła. Po plecach spłynął mi zimny pot i zaczęło mi ciemnieć przed oczami.
– Mogę z absolutnym przekonaniem potwierdzić, że Maria Akizuki i Mamoru Itou nie żyją. Nie mają nic wspólnego z tym incydentem.
Słowa Tomiko rozbrzmiewały niczym okrutny wyrok boga śmierci.
Nie mam pojęcia co działo się później. Przypominam sobie jedynie mętne obrazy i strzępki rozmów.
Wśród zgromadzonych zapanowało takie wzburzenie, że upłynął dobry kawałek czasu zanim zdołano przejść do podsumowań. Dyskutowano na temat tego, jak powinniśmy odszukać osobę odpowiedzialną za pomoc Łowikom, jednak los samych dziwoszczurów wydawał się przesądzony już od samego początku zebrania.
Wśród całego tego zamieszania wyczułam spoczywający na mnie nerwowy wzrok Satoru.
Hiromi Torigai zasugerowała odroczenie letniego festiwalu, który miał odbyć się w następnym tygodniu do czasu, aż wszystko się wyjaśni. Jej propozycja spotkała się jednak jedynie z kpiącymi uśmieszkami części słuchaczy, którzy pomyśleli, że po prostu paranoiczna osobowość kobiety znów daje o sobie znać.
Ostatecznie kwestia metody poszukiwań zdrajcy została odłożona do następnego zebrania. Jednogłośnie podjęto decyzję o tym, że kolonia Łowików i wszyscy jej sojusznicy muszą zostać zgładzeni, mimo, że nie znaliśmy jeszcze w pełni rozmiarów ich przewinień.
Inui i czworo innych strażników z Sekcji Ochrony Przyrody zostało powitanych gromkimi brawami. Wszyscy byli starymi wygami i doprowadzili do perfekcji zdolność likwidowania setek tysięcy dziwoszczurów w krótkim czasie. Nadany im przez dziwoszczury przydomek bogów śmierci pasował do nich jak ulał.
Kiedy spotkanie Rady Bezpieczeństwa dobiegło końca, szybko pożegnałam się z rodzicami i Satoru i walcząc z mdłościami opuściłam pomieszczenie. Powtarzałam w myślach imię Marii, nie zauważając nawet łez, które strumieniami spływały mi po twarzy. Pomimo, że mój umysł był w zupełnej rozsypce, jakaś niewielka jego część pozostała zdumiewająco spokojna, cały czas zadając to samo pytanie.
Czego właściwie oczekiwałam przez ostatnie dwanaście lat? Czy naprawdę wierzyłam, że Maria i Mamoru mogą wciąż żyć? I czy nawet jeśli sobie to wmawiałam, nie próbowałam po prostu oszukać w ten sposób samej siebie?
Być może przez ten cały czas powoli przygotowywałam się na spotkanie twarzą w twarz z faktem ich śmierci.
Już sama rozpacz, jaką czułam opuszczając chłopca bez twarzy była dla mnie zbyt wielkim brzemieniem. Wszystkim, co mogłam teraz zrobić było odgrodzenie tej cząstki mojego serca, która zawierała cały ból i cierpienie, pozwalając jej umrzeć w zapomnieniu.
W Kamisu 66 obchodzi się kilka dorocznych uroczystości. Wiosną mają miejsce Dzień Siewów, święto pogoni za demonami i festiwal odpędzania chorób. Lato to czas Święta Lata, Święta Ognia oraz Dnia Dusz. Jesienią obchodzimy Święto Zbiorów i Święto Wdzięczności. Zima z kolei to czas, gdy świętuje się Festiwal Śniegu, Dzień Nowego Roku oraz Dzień Ognia Sagichou.
Święto Lata, zwane też Festiwalem Potworów, jest najbardziej podniosłą i ekscytującą ze wszystkich tych uroczystości. Nazwa może wydawać się trochę straszna, tak jakby wszyscy mieli przebierać się za różne szkaradztwa i straszyć się wzajemnie, jednak chodzi o coś zupełnie innego. Przebrane są właściwie tylko osoby obsługujące festiwal, które nalewają wino świętującym – noszą one słomiane kapelusze oraz zakrywające twarz maski. Żeby stworzyć idealną atmosferę, ceremonia ma zawsze miejsce podczas nowiu Księżyca. Tej nocy w wioskach panuje ciemność a jedynym źródłem światła jest blask zwisających nad kanałami lampionów, ognisk, oraz – od czasu do czasu – rozbłysk wybuchających fajerwerków. Pogrążona w mroku osada jest przygotowywana na kolejną część ceremonii.
Patrząc na to z innej perspektywy, jest to jednocześnie czas kompletnej izolacji dystryktu.
Jesteśmy zaledwie jednym z dziewięciu niewielkich dystryktów, rozrzuconych po całym Archipelagu Japońskim. Pomimo, że desperacko próbujemy identyfikować się jako Japończycy, prawda jest taka, że od kilku tysiącleci byliśmy całkowicie odcięci od japońskiej historii. Kamisu 66 nie jest niczym więcej jak zagubioną w czasie wyspą…
Wszystkie nasze święta są obchodzone co roku od przeszło stu lat, jednak każde z nich zostało jedynie odtworzone na podstawie informacji zawartych w tekstach i obrazach starożytnej cywilizacji. Także Festiwal Potworów pierwotnie pochodził z obcego kraju, jednak wskrzesiliśmy go, ostrożnie dodając kilka elementów z innych tradycyjnych obrzędów.
Czasami zastanawiam się, czy po stuleciu istnienia, te wszystkie pożyczone i sztuczne tradycje mogą być uznane za prawdziwie nasze.

Kajak zatrzymał się tuż przy ognisku. Przez długi czas przebywałam w ciemnościach, więc jego blask oślepił mnie na kilka chwil. Zachwiałam się niepewnie na swoich drewnianych chodakach.
Z pomocą Satoru zdołałam jakoś wydostać się na brzeg.
– W porządku?
– Tak.
Nagle przypomniałam sobie inne Święto Lata, w którym uczestniczyłam przeszło dziesięcioma laty. Tańczyłyśmy radośnie z Marią, ubrane w nasze nowiutkie yukaty.

– Nasze yukaty pasują do siebie!
– Tak, jesteśmy jak bliźniaczki!
Wciąż pamiętam dokładnie, jak wyglądały. Moja była błękitna, pokryta wzorem złożonym z białych kropek i czerwonych karasi, podczas gdy białą szatę Marii zdobiły niebieskie kropki i identyczne czerwone rybki.
Okręciła się z wdziękiem na swoim sandale. Jej ruchy były tak pełne gracji, że mogłam jedynie patrzyć z zachwytem.
– Chodźmy!
– Ale jeśli nie będziemy ostrożne, złapią nas potwory.
– Będzie w porządku. Możemy wypowiedzieć magiczne zaklęcie.
– Jakie zaklęcie?
– Nasze mamy rozmawiały o nim pewnego dnia. Nazywały je mantrą. Nauczę cię.
Ponieważ nie posiadałyśmy wtedy jeszcze cantusu, świat wydawał się nam pełen dziwów i niebezpieczeństw. Byłyśmy jednak przekonane, że kiedy dorośniemy i rozbudzimy swoje moce, nic nie będzie w stanie nas wystraszyć.
Maria pobiegła przodem. Kiedy patrzyłam na jej oddalającą się sylwetkę, nagle poczułam się bezbronna i opuszczona. Wyrwałam się do przodu, wołając jej imię…

– …ki. Saki?
Głos Satoru przywrócił mnie do teraźniejszości.
– Coś nie tak?
– Nie, w porządku. Po prostu zamyśliłam się na moment.
– Ach… Chodźmy w tamtą stronę. Chyba dzieje się tam coś ciekawego.
Złapałam go za rękę i potruchtałam uliczką, tupiąc głośno swoimi chodakami.
Pomimo że szerokie, nadbrzeżne aleje były jasno oświetlone lampionami, ze wszystkich stron otaczała nas ciemność. To było jak spacer po moście zawieszonym nad krainą umarłych. Rozświetlona ścieżka była bezpieczna, ale gdybyśmy z niej zboczyli i weszli w mrok, nigdy nie zdołalibyśmy wrócić.
Nigdy, jak sięgam pamięcią, nie opuściłam obchodów Święta Lata. Za każdym razem towarzyszyło mi to samo dziwne uczucie.
Ulicą szli też inni ludzie zmierzający na zabawę. Wszyscy byli odziani w yukaty i sandały a w dłoniach trzymali papierowe wachlarze. Wszędzie wokół rozbrzmiewały dźwięki wesołych rozmów i śmiechu, jednak zdawały się mi one równie nieistotne jak szelest wiatru.
Przed sobą ujrzałam potwory. Obydwa miały na głowach słomiane kapelusze a ich twarze były zakryte. Jeden z nich nosił maskę tengu¹, która całkowicie uniemożliwiała określenie tożsamości jej właściciela.
Dwójka stworów częstowała winem przechodzących w ich pobliżu ludzi. Wzięliśmy papierowe kubeczki i opróżniliśmy je jednym łykiem. To było słodkie sake. Wystarczyło, żebym poczuła się lekko wstawiona.
– Spójrz, nadciągają latarnie.
Satoru wskazywał na skupisko lampionów zawieszonych na długich tyczkach. W starożytności każdy z kijów był niesiony przez jedną osobę, ale w przypadku obecnie używanych tyczek jest to niemożliwe, bo ważą one ponad tonę. Każda z siedmiu wiosek projektowała i budowała co roku własną latarnię, jednak od czasu katastrofy, która zdarzyła się przed dwunastoma laty, Martwe Drzewo nie brało udziału w przygotowaniach, więc Zbożowy Krąg budował zazwyczaj dwa lampiony, żeby zachować prawidłową liczbę. Tego roku Martwe Drzewo powróciło jednak do dawnej tradycji i stworzyło swoją latarnię, więc wyjątkowo było ich aż osiem.
Olbrzymie lampiony powoli przemieszczały się uliczką. Ten niesiony tuż przede mną pochodził z mojego rodzinnego Wodnego Młyna. Był udekorowany obrazkami przeróżnych kół wodnych. Nasiębierne, podsiębierne, śródsiębierne…
Za latarniami truchtała spora grupka potworów. Wszystkie były niskie, prawie jak dzieci. Każdy miał kapelusz i maskę zwierzęcia zamiast tradycyjnego, materiałowego zakrycia twarzy.
– Patrz, dzieci-potwory – zauważyłam. Przebierańcy zdążyli już jednak ulotnić się z zasięgu wzroku Satoru.
– Dzieci? Dziwne, od kiedy pozwalają przebierać się dzieciom?
– Jakby nie było, właśnie tędy przeszły. O, tam.
Donośny huk obwieścił rozpoczęcie nocnego pokazu fajerwerków. Na ciemnym niebie rozkwitł przepiękny kwiat jasnego światła. Po chwili pojawił się drugi a zaraz za nim kolejny. Ich kształty i barwy przypominały mi peonie i chryzantemy. Kiedy błyszczące, złociste iskierki zaczęły opadać na ziemię niczym płatki kwiatów wiśni, rozległy się westchnienia zachwytu. Wszystko to stworzono wyłącznie dzięki umiejętnościom pirotechnicznym, bez używania cantusu.
– Cudowne… – wyszeptałam.
– Racja. – Satoru delikatnie objął moje ramiona.
Po pokazie sztucznych ogni rozbrzmiały dźwięki tradycyjnej muzyki. Niepowtarzalna melodia fletów, bębnów i gongów jeszcze bardziej pogłębiała oczarowujący nastrój towarzyszący Świętu Lata.
Co ja tu właściwie robię? – spytałam się w myślach kiedy ruszyliśmy dalej.
Nie minął nawet tydzień od czasu kiedy dowiedziałam się o śmierci Marii. Całkowicie poświęciłam się wtedy swoim obowiązkom w pracy, tak, że prawie zapomniałam o nadchodzącym festiwalu.
Bądź co bądź, wszyscy uczestniczyli w Święcie Lata. Nie licząc ciężko chorych oraz osób opiekujących się małymi dziećmi, nikt nie zostawał wtedy w domu. Nie potrafiłam znieść myśli, że mogłabym spędzić ten dzień w samotności.
To nie był jednak jedyny powód dla którego zaakceptowałam zaproszenie Satoru na festiwal. Wszystkie doroczne uroczystości w Kamisu 66 trzymały się pewnych określonych motywów. Na przykład, wiosenny Dzień Siewów, święto pogoni za demonami i festiwal odpędzania chorób były powiązane ze zdrowiem i urodzajnymi plonami. Podczas letnich świąt natomiast czczono przodków i modlono się o szczęście w zaświatach. Innymi słowy, to była noc, kiedy światy żywych i umarłych zlewały się ze sobą.
Byłam pewna, że gdyby Maria chciała się ze mną jeszcze kiedyś zobaczyć, pokazałaby się gdzieś podczas uroczystości. Prawdopodobnie to ta podświadoma pewność była głównym powodem dla którego zdecydowałam się wziąć w niej udział.
Kiedy podeszłam bliżej do otwartego placu, który był centralnym punktem festiwalu, zobaczyłam udekorowaną białymi i czerwonymi chorągwiami scenę. Pomimo, że do rozpoczęcia głównego punktu imprezy pozostało jeszcze nieco czasu, większość gości była już na rauszu i zabawiała się łowieniem złotych rybek i rzucaniem rzutkami do celu przy specjalnych stoiskach. Te gry były dość skomplikowane kiedy nie korzystało się z cantusu, jednak każdy trzymał się niepisanej zasady, która zabraniała korzystania z mocy tego wieczoru. Jedynym wyjątkiem byli aktorzy i osoby niosące latarnie.
– Hej, poczekaj chwilę. Mam ochotę na trochę waty cukrowej – powiedział Satoru, odchodząc w kierunku jednego z kramików.
Rozejrzałam się wokoło bez celu i dojrzałam małą dziewczynkę odzianą w yukatę.
Maria… To niemożliwe. Przetarłam oczy. Jej rude włosy spięte srebrną spinką były jednak identyczne jak włosy Marii, kiedy była w jej wieku. Nawet jej yukata, biała w niebieskie kropki i czerwone rybki była dokładnie taka, jaką nosiła Maria.
Powoli podeszłam do dziewczynki. Kiedy jednak zbliżyłam się do niej na jakieś pięć metrów, nagle zaczęła uciekać.
– Poczekaj! – krzyknęłam, ruszając za nią. Dziewczynka wybiegła z głównego placu i zmierzała w stronę skąpanych w mroku kanałów.
– Maria!
Gnałam najszybciej jak potrafiłam, jednak pośpiech i nieprzywykłe do noszenia chodaków nogi sprawiły, że o mało co się nie przewróciłam. Zdołałam złapać równowagę wykorzystując cantus, jednak ta chwila wystarczyła, żeby dziecko zniknęło mi z oczu.
– Saki! Co się dzieje? – Usłyszałam za sobą zdyszany głos Satoru.
– Nic takiego. Przepraszam – odparłam, odwracając się do niego.
– Nic takiego? No to dlaczego nagle tak się zerwałaś?
– Ja…
Nie mogłam przyznać, że ścigałam się z halucynacją. Kiedy rozejrzałam się po prawie całkowicie opustoszałej okolicy, zorientowałam się że odbiegłam znacznie dalej niż mi się zdawało.
– Właśnie wykrzyczałaś imię Marii, prawda?
– Słyszałeś?
– Tak. Widziałaś ją?
Spojrzałam w milczeniu na nieprzeniknioną czerń nieba. Tej nocy mieliśmy nów Księżyca a na dodatek gruba warstwa chmur skrywała wszystkie gwiazdy.
– Nie wiem… To mogło być tylko jakieś dziecko, które bardzo ją przypominało.
Mimo wszystko, nawet jeżeli widziałam ją tylko od tyłu, podobieństwa były zbyt wielkie by mogły być dziełem przypadku. Jeżeli jednak Maria chciała się ze mną spotkać, dlaczego uciekła? Zupełnie jakby chciała zwabić mnie w to miejsce.
Usłyszałam przy uchu ciche buczenie. Odskoczyłam instynktownie.
– To tylko komar – powiedział Satoru, najwyraźniej trochę zakłopotany. Odszukał go w blasku bijącym od koksownika, po czym z brzdęknięciem pstryknął w owada.
– Co tu robi komar?
Normalnie nie znajdowało się wewnątrz Świętej Bariery much ani komarów. Zwłaszcza te drugie były praktycznie niespotykane, ponieważ wszyscy wzdrygali się na samą myśl o tych krwiopijczych insektach i zabijali je gdy tylko je ujrzeli.
– Może dostał się tu, kiedy ktoś wyruszał w góry.
– W noc Święta Lata?
Czy ktoś mógłby być tak pijany, żeby wpaść na pomysł nocnego wypadu za Świętą Barierę?
– Hmm… Może powrócił Inui i jego zespół?
Przed tygodniem strażnicy z Sekcji Ochrony Przyrody wyruszyli z ważnym zadaniem unicestwienia dwustu tysięcy członków kolonii Łowików w ciągu trzech dni. Nigdy jednak do tego nie doszło. Cała armia Yakomaru rozpłynęła się w powietrzu, zupełnie jakby wyczuli, że muszą ukryć się przed bogami śmierci nadciągającymi, żeby odebrać ich życia.
– Czy to możliwe, że…
Po tym co przeżyłam podczas letniego obozu, miałam świadomość, że spanie pod gołym niebem i żywienie się racjonowanymi porcjami pokarmu oraz tym, co znajdzie się w lesie jest wyjątkowo ciężkie. Możliwe więc, że zespół Inuiego powrócił do wioski, żeby odpocząć i uzupełnić zapasy. Z drugiej strony, nie opuszczało mnie przeczucie, że nie są oni typem ludzi, którzy porzuciliby niedokończone zadanie.
– Cóż, wracajmy, Za chwilę rozpocznie się konkurs malowania ogniem.
Malowanie ogniem polegało na wykorzystywaniu cantusu do tworzenia pięknych obrazów z wystrzeliwanych w niebo fajerwerków. Każdego roku, najbardziej utalentowani użytkownicy mocy konkurowali ze sobą ku olbrzymiej uciesze zgromadzonej widowni. Właśnie to była główna atrakcja obchodów Święta Lata.
– W porządku…
Kiedy wracam myślami do tamtego dnia, wciąż nie potrafię powiedzieć, czemu postanowiłam obejrzeć się za siebie. To było zupełnie, jakby ktoś inny sterował moim ciałem. To co dostrzegłam, zmroziło mi krew w żyłach.
– Saki, co się dzieje? – spytał skonsternowany Satoru.
– Tam…! – wskazałam drżącym palcem kanał.
– Co tam jest? Nic nie widzę.
To był zaledwie ułamek sekundy. Jestem jednak pewna, że to widziałam, jasno i wyraźnie.
– Stali tam. Maria, Mamoru i chłopiec bez twarzy…
Cała trójka unosiła się nad powierzchnią wody, wpatrując się w nas intensywnie z innego, dalekiego świata. Idealnie obrazowało to znaczenie powiedzenia „przejść na tamtą stronę”.
– Saki. – Satoru objął mnie ramieniem. – Czuję to samo co ty… Też chciałbym ich zobaczyć, jeśli tylko byłoby to możliwe, nawet jeżeli są tylko duchami.
– Nie wyobraziłam sobie tego. Uwierz mi.
– Wiem. Widziałaś ich. Ale spodziewałaś się ich ujrzeć zanim jeszcze tu przyszliśmy, prawda? Możesz próbować to ukryć, ale ja wiem.
– Skąd?
– Twoja yukata. Jest tak ciemna i skromna, że moja wygląda przy niej wręcz krzykliwie.
Yukata Satoru również była granatowa, jednak zdobiły ją jasnobłękitne paski.
– Wyglądasz, jakbyś była w żałobie.
Trafił w samo sedno. Nie potrafiłam mu odpowiedzieć.
– Już dobrze. Naprawdę pragnęłaś ich zobaczyć, prawda? Ta myśl była tak silna, że twój umysł stworzył na wodzie ich projekcję.
– Racja…
Wydawało mi się, że to rzeczywiście jest jedyne sensowne wytłumaczenie. Kim jednak była w takim razie tamta mała dziewczynka, która przywiodła mnie tutaj, z dala od festiwalu?
Staliśmy przez kilka chwil w bezruchu. Satoru wciąż mnie obejmował, czekając najwyraźniej aż się uspokoję.
Spojrzałam przez jego ramię na okolice sceny. Wyglądała tak jak zawsze – pełna ludzi i jasno oświetlona. Tłum gości czekał już na rozpoczęcie konkursu malowania ogniem.
Mimo tego potwory nadal rozdawały wino. Tamte małe potwory z zakrytymi twarzami. To muszą być dzieci, prawda?
Dopiero kiedy zobaczyłam jak jeden z ludzi opróżnia kubek wina jednym łykiem, po czym osuwa się na ziemię, zrozumiałam, że coś tu jest koszmarnie nie w porządku.
– Satoru!
Potwory rozpierzchły się słysząc mój krzyk.
– Co się dzieje, Saki?
Prawdopodobnie pomyślał, że znowu przestraszyłam się jakiejś ułudy i przytulił mnie jeszcze mocniej.
– Nie! Puść mnie! Tamten gość właśnie umarł! Tam!
Satoru w końcu zwolnił uścisk i odwrócił się.
– Co się stało? – wyszeptał.
– Wypił wino, którym poczęstował go potwór i…
Podbiegłam do leżącego człowieka. Jeszcze przed chwilą toczył pianę z ust i zwijał się w konwulsjach, jednak teraz zupełnie znieruchomiał.
– Nie żyje… Nie był chory ani nic podobnego. To była trucizna – stwierdził Satoru, przykładając nos do ust zmarłego.
– Trucizna? Ale kto…?
– Mówiłaś o dziecku-potworze, tak?
– Tak.
Przeraził mnie strach malujący się na twarzy Satoru.
– Żaden człowiek nie mógłby tego zrobić – powiedział. – To był dziwoszczur.
– Dziwoszczury? To niemożliwe. Nigdy nie odważyłyby się na otwarty bunt przeciwko ludziom. Zdają sobie sprawę, że to byłby ich koniec.
– Musiały się skądś dowiedzieć, że mamy zamiar je wymordować i zdecydowały się na ten jeden, ostatni atak.
– To znaczy, że Łowiki…
Przed oczami stanęła mi twarz Yakomaru – jego cięty język i chytre, perliste oczy.
– Szybko! Musimy wszystkich ostrzec!
Gdy tylko zaczęliśmy biec, niebo wypełniły świetliste, głośne eksplozje. Jedna, druga, trzecia… Peonie i chryzantemy przeistoczyły się w feerię barw, wirujących niczym skrzydła wiatraka i tworzących świetliste, złożone wzory.
Wśród zgromadzonej widowni rozległy się radosne okrzyki. Zaczął się konkurs malowania ogniem. Nieważne jak głośno byśmy nie krzyczeli, nikt nie byłby w stanie nas wtedy usłyszeć.
Nie potrafiłam lewitować tak jak Maria. Zrozumiałam jednak, że jeżeli nie znajdę sposobu na przedarcie się przez tłum, wszyscy tu zginiemy.
Nagle rozległ się ogłuszający huk, od którego zadrżała ziemia. To nie był wybuch petardy. Ten dźwięk był na tyle donośny, że mógłby pokruszyć szyby w oknach.
Wśród zgromadzonych gości wybuchły przeraźliwe krzyki. Satoru chwycił mnie za ramię i odciągnął do tyłu.
– Uciekaj!
– A-ale… Musimy ostrzec…!
– Jest na to za późno. Atak już się rozpoczął. Nic nie możemy zrobić.
Cofnęłam się, ignorując jego aż nadto spokojne podejście do sytuacji.
– Ludzie na placu…
– Będzie w porządku. Są tam wszyscy wirtuozi cantusu. Dziwoszczury nie zdołają nic zrobić.
Słowa Satoru podniosły mnie na duchu. Nieważne jak na to nie spojrzeć, władający cantusem ludzie mieli olbrzymią przewagę nad dziwoszczurami i ich prymitywnym uzbrojeniem.
Oddaliliśmy się od placu, jednak nie przebiegliśmy nawet stu metrów, kiedy poczułam na głowie charakterystyczne draśnięcie. Gdy spojrzałam w górę, dostrzegłam że całe niebo jest zasnute mknącymi strzałami. Widziałam jednak jedynie ich nikłe zarysy, tak jakby zostały w całości pomalowane na czarno.
Po chwili nastąpił jednoczesny wystrzał z setek arkebuzów. Ryki wściekłości i jęki bólu przybrały na sile, zlewając się w przytłaczającą kakofonię. Rzuciłam się na ziemię i zakryłam uszy dłońmi. Dziwoszczury zabijały mieszkańców dystryktu… Nie miałam najmniejszego pojęcia, co powinnam zrobić.
– Wstawaj! Biegnij! – Satoru chwycił mnie za nadgarstek i zaczął ciągnąć mnie za sobą.
Usłyszeliśmy ulotne dźwięki dobiegające gdzieś z przodu. Brzdęk metalu uderzającego o metal. Odgłosy cichych kroków. Zbliżały się coraz bardziej i bardziej.
Dziwoszczury… Zamarłam i wstrzymałam oddech. Satoru przyłożył palec do ust i pokazał coś gestem dłoni.
Nadeszły. Było ich więcej niż przypuszczałam; dwie lub może nawet trzy setki. Przemieszczały się powoli, trzymając ciała nisko nad ziemią.
Uniknęliśmy natychmiastowego wykrycia dzięki dwóm szczęśliwym zbiegom okoliczności. Po pierwsze, wiatr wiał w naszą stronę. Gdyby było odwrotnie, z pewnością od razu odkryłyby naszą kryjówkę dzięki swojemu wyostrzonemu węchowi. Po drugie, obydwoje mieliśmy na sobie ciemne ubrania, które zlewały się z otoczeniem, przez co na pierwszy rzut oka ciężko było nas dostrzec.
Wykorzystując tą nieprawdopodobną okazję, Satoru zabił dziwoszczury. Najpierw w płomieniach stanęli żołnierze idący w centrum formacji. Powietrze rozdarły przeraźliwe wrzaski, a pozostałe dziwoszczury zamarły z przerażeniem malującym się na twarzach.
– Idźcie do diabła! – warknął Satoru.
Płomienie przeskakiwały zwinnie z jednego żołnierza na kolejnego, przypominając petardy odpalane jedna od drugiej. Wystarczyła niecała minuta żeby zamienić około dwie setki dziwoszczurów w krwistoczerwoną miazgę. Wszystkie były zbyt przerażone by próbować ratować się kontratakiem lub ucieczką.
– Dranie…! – Satoru brutalnie zmiażdżył spalone zwłoki dziwoszczura. Bryznęła krew a kości popękały z donośnym trzaskiem.
– Wystarczy już! – spróbowałam go powstrzymać.
– Szumowiny, ścierwa… Jak śmiecie zabijać ludzi!? – Satoru najwyraźniej w ogóle mnie nie słyszał.
Przypomniała mi się sytuacja, kiedy ostatni raz widziałam go w takim stanie. Byliśmy wtedy uwięzieni w podziemiach po ataku Ziemnych Pająków. Kiedy Satoru odzyskał swój cantus i przeszliśmy do kontrofensywy… Był wtedy zaledwie dwunastoletnim chłopcem, ale zdawało mi się, że wstąpił w niego sam diabeł. Na samo to wspomnienie plecy zlał mi zimny pot.
Teraz jego twarz skrywała ciemność, lecz nie miałam wątpliwości, że gości na niej ten sam grymas co wtedy. Dziwna mieszanka niepohamowanej wściekłości i żądzy krwi…
– One są już martwe. Znajdziemy się w niebezpieczeństwie, jeśli szybko stąd nie uciekniemy.
– W porządku. Chodźmy – odezwał się w końcu Satoru, najwyraźniej nieco się uspokajając.
Uszliśmy zaledwie kilka kroków kiedy ponownie się zatrzymał.
– O co chodzi?
– Ta grupa którą właśnie zabiłem nie była tą samą, która atakuje główny plac. Ci żołnierze mieli napadać z zasadzki na ludzi próbujących ratować się ucieczką. Sądząc po ich liczbie, to była zaledwie straż przednia, a teraz nadciąga ich znacznie więcej. Jeśli więc dalej będziemy biegli w tę stronę, prawdopodobnie natkniemy się na kolejne dziwoszczury. Choć to niebezpieczne, najlepiej będzie jeśli cofniemy się w stronę placu.
– Ale…
– Będzie dobrze. Podczas ataku z zaskoczenia mogło zginąć kilka osób, ale ludzi nie da się tak łatwo zabić. Możliwe, że odzyskaliśmy już kontrolę nad sytuacją.
Jego przypuszczenie sprawdziło się co do joty. Taktyka dziwoszczurów, błyskawiczny atak w środku nocy, miała na celu raczej zasiać panikę niż spowodować realne straty w naszych szeregach.
Na początku dziwoszczury przebrały się za potwory i częstowały gości winem, do niektórych kubeczków nalewając jednak zatrutego napoju. Pierwsze ziarna paniki zostały zasiane, kiedy losowi ludzie zaczęli padać martwi na ziemię. Następnie, koordynując wystrzał ze swoich broni z wybuchami fajerwerków, dziwoszczury zdołały spowodować jeszcze potężniejsze zamieszanie na znacznie większym obszarze.
Kiedy ludzie zaczęli próbować ucieczki, zaczęły strzelać zakamuflowanymi strzałami, żeby zagonić ich z powrotem na centralny plac. W ten sposób chaos pogłębił się do tego stopnia, że korzystanie z cantusu stało się bardzo utrudnione. Kiedy wszyscy zostali uwięzieni w jednym miejscu, dziwoszczury mogły wybić nas z dziecinną łatwością.
Aż do teraz plan Yakomaru spisywał się bezbłędnie, jednak dwoje ludzi, władających cantusem tak potężnym, że mogliby rzucić wyzwanie samym bogom, odwróciło losy bitwy.
Podczas napaści dziwoszczurów śmierć poniosło ponad dwieście osób. Dwa tysiące mieszkańców, którzy zdołali przeżyć, było tak spanikowanych, że groziło to wybuchem masowej histerii. Kilka słów napisanych na niebie zdołało jednak przywrócić spokój. Nawiasem mówiąc, nikt inny nie zdołał nigdy wcześniej znaleźć sposobu na stworzenie w powietrzu świecących napisów bez wykorzystania fajerwerków.
Trzymając się instrukcji, tłum zbił się w mniej więcej siedemnastometrowy krąg. Ludzie przestali używać cantusu, żeby uniknąć nałożenia się działania swoich mocy. Jedynym powodem dla którego wszyscy tak bezwzględnie zastosowali się do tych poleceń, była absolutna wiara, jaką pokładali w Shiseiu Kaburagim.
Każdy, kto znalazł się wewnątrz kolistej formacji był chroniony przed wszelkimi atakami, zupełnie jak pod magiczną barierą, jakie często są opisywane w baśniach. Strzały czy pociski – wszystko co nadlatywało w stronę tłumu było odbijane przez niewidzialne pole siłowe.
Kiedy Satoru i ja dotarliśmy z powrotem na plac, byliśmy zszokowani tym z jaką szybkością i łatwością Shisei Kaburagi użył swojej mocy żeby nas ochronić.
Kiedy atak został powstrzymany, armia dziwoszczurów znalazła się w opałach. Koufuu Hino leniwym krokiem zbliżał się w ich stronę.
– Heeheeheeheeheeheeheehee. No, no, źle z wami. Wygląda na to, że nic nie możecie nam zrobić – powiedział dziwnym, śpiewnym tonem, gładząc wachlarzem swoją łysą głowę. – Niedobre małe szczury, zdradziłyście nas. Co powinienem z wami zrobić? Wyrwać wasze języki i wywrócić was na lewą stronę? Powiesić was, przerobić na mielonkę? Niedobre małe szczury zbuntowały się przeciwko ludziom. Jakby tu was ukarać? Połamać wam kości, rozerwać ciała, zrobić z was paszteciki…?
Ludzie zaczęli klaskać. Każdy chciał na własne oczy ujrzeć brutalną zemstę. Koufuu Hino uniósł rękę, pozdrawiając tłum. Kiedy ponownie odwrócił się w stronę dziwoszczurów, wyraz jego twarzy zupełnie się zmienił. Wytrzeszczył oczy, które przypominały teraz dwie wystające z głowy piłeczki pingpongowe.
– No i co mam z wami teraz zrobić, wy ohydne, zbrodnicze szczury? – zawył przerażająco. Po chwili zaczął mówić piskliwie w języku dziwoszczurów. Wyglądało na to, że tłumaczy to, co przed chwilą powiedział. W każdej innej sytuacji widok grubego człowieka, wydającego z siebie piski tak wysokie, że dygotały mu od nich policzki, byłby przekomiczny.
– Z wiatrem… Nie, to niemożliwe! – wymamrotał nagle Satoru.
– Co?
– Zdawało mi się dziwne, że przemieszczają się z wiatrem. Zyskałyby większą przewagę, gdyby szły pod wiatr. W takim razie znaczy to, że… Jest bardzo niedobrze! – krzyknął do Koufuu Hino. – Trujący gaz! Uważajcie! Rozpylają gaz w naszym kierunku!
Koufuu Hino odwrócił swoje wybałuszone oczy w naszą stronę i skinął z zadowoleniem.
– Rozumiem, rozumiem. Dzięki za ostrzeżenie, kolego. No tak, tak… Wygląda na to że nie są takimi zupełnymi idiotami.
Nagle poczułam dziwną woń. To nie był pachnący siarką gaz, jakiego używały Ziemne Pająki; ten smród był ostry, drażniący i sprawił, że powieki zaczęły piec mnie żywym ogniem.
To była prawdziwa zasadzka. Złożoność przebiegłej strategii Yakomaru przyprawiła mnie o gęsią skórkę. To był plan wewnątrz planu, zawartego w jeszcze innym planie. Błyskawiczny atak od samego początku miał z założenia się nie powieść.
Nikt też nie mógł przypuszczać, że Yakomaru poświęci własnych żołnierzy, zostawiając ich na pastwę toksycznych oparów.

¹ Tengu (jap. 天狗?, „niebiańskie psy”) – mityczne istoty, występujące w japońskim folklorze, sztuce, teatrze i literaturze. Jedne z najbardziej znanych yōkai (duchów – potworów), niekiedy czczone jako kami w religii shintō. Mimo, że ich nazwa pochodzi od podobnych do psów chińskich demonów (Tiangou), uważano, że tengu przybierają postać drapieżnych ptaków i przedstawiano je jako istoty łączące ludzkie i ptasie cechy.

poproz2 nasroz2