Rozdział 5

Rozdział 5

Gdy zmierzaliśmy na dziedziniec, natknęliśmy się na grupę trzecią, która właśnie z niego wracała.
– Byłam święcie przekonana, że to z wami spotkamy się w finale – powiedziałam do Hiroshiego.
– My też. Myśleliśmy, że wygramy – odpowiedział z ubolewaniem. – Gdyby tylko to się nie zdarzyło… – Pokazał przypominającego podkowę popychacza. Brakowało mu dużego fragmentu dolnej połowy.
– Jak do tego doszło?
– Jeden z ich obrońców wpadł na niego przez przypadek – powiedział Hiroshi, gładząc palcem popękane krawędzie figury. – Kula zaczęła się toczyć w złym kierunku i minęła ponad minuta, zanim udało się nam skierować ją ponownie na właściwy tor.
– Ostatecznie zwyciężyła grupa druga wynikiem minuta i trzydzieści sześć sekund do naszej minuty i czterdziestu jeden sekund. To było okrutne, nie uważacie? – Najbardziej zuchwała dziewczyna w klasie, Misuzu, położyła dłoń na ramieniu Hiroshiego i westchnęła.
– To ich wina, że uderzyli waszego popychacza.
– Cóż, to był nieszczęśliwy wypadek, więc nic nie da się z tym zrobić – powiedział Hiroshi niezbyt przekonująco. – Uważajcie – dodał, odchodząc. – Kto wie, co może się zdarzyć w finale.
Usłyszenie czegoś takiego tuż przed meczem było jak pewnego rodzaju wróżba. Wszyscy zaczęliśmy zwracać większą uwagę na to, co się wokół nas dzieje. Gdy natomiast zobaczyliśmy napastnika grupy drugiej, byliśmy bardzo zaskoczeni.
– Porusza się na kole? – wyszeptał z niedowierzaniem Satoru.
– Też myśleliśmy nad czymś takim, ale odrzuciliśmy ten pomysł bo uznaliśmy, że oś ograniczy zwrotność. To naprawdę dziwne. Czy robienie czegoś takiego z gliny nie jest głupim pomysłem?
Shun przyjrzał się napastnikowi, wytężając wzrok.
– Spójrzcie uważniej. To nie koło, a sfera.
Do dolnej części ciała popychacza przytwierdzona była kula; dało się jednak zobaczyć tylko jej dolną połowę, przez co można było pomylić ją z kołem.
– Wygląda na to, że po prostu przemieszcza się na kuli. Czy on się nie przewróci, gdy zostanie uderzony? – zastanawiał się Satoru. – Powinni chyba całkowicie ukryć kulę.
– Nie, schowali ją na tyle, na ile było to możliwe. W przeciwnym razie do wewnątrz łatwo dostałyby się ziarna piasku, powodując prawdziwą katastrofę. I tak jednak uważam, że dość szybko się zepsuje – powiedział Shun z powątpiewaniem.
– Jeśli piasek unieruchomi to koło-sferę, to po prostu będą musieli go popychać w zwykły sposób, prawda? Prawdopodobnie chcą po prostu ułatwić sobie start, by szybciej przebić się przez naszą obronę – odparła spokojnie Maria.
Nasze wątpliwości zostały rozwiane wraz z początkiem meczu.
– Dwoje z nich…! – wykrzyknęłam zdumiona.
Dwójka asów grupy drugiej, Ryou i Akira, razem sterowała popychaczem. Ryou przypuszczalnie odpowiadał za kontrolowanie ciała, kierując marmurową kulą, podczas gdy zadaniem Akiry było utrzymywanie razem obu części figury oraz usuwanie z drogi wszystkiego, co mogłoby zablokować sferę. Działanie cantusów dwóch różnych osób w tak bliskiej odległości było niebezpieczne, więc większość drużyn unikała sytuacji, w której dwie osoby kontrolują tę samą figurę. W tym przypadku jednak potencjalne korzyści znacznie przeważały nad ryzykiem.
Pomimo, że próbowaliśmy bronić się z całych sił, popychacz przecisnął się zygzakiem przez luki między obrońcami. Obrońca Satoru zawrócił w miejscu, rzucając się w pościg za popychaczem, lecz wpadł na powolną figurę Mamoru, wyrzucając ją poza pole gry.
– Uszkodził się – powiedziałam do Shuna z westchnięciem
– Na to wygląda. Ten popychacz to naprawdę coś! Teraz możemy już tylko liczyć na to, że twój pomysł wypali.
Przestaliśmy kontrolować obrońców i stanęliśmy z boku, obserwując dalszy przebieg gry. Widząc to, członkowie grupy drugiej pomyśleli, że się poddaliśmy i triumfalnie pognali naprzód. Nagle jednak zatrzymali się w połowie drogi i zaczęli w osłupieniu rozglądać się we wszystkie strony.
– Co jest? Tu nie ma celu! – krzyknął na nas Manabu.
– Jest – odparł Shun.
– Gdzie?
– Nie musimy wam tego mówić – rzekł zadowolony z siebie Satoru.
– Hej, zatrzymać czas! Coś tu jest nie tak! – użalał się Manabu.
– Nawet się nie waż – ostrzegła Maria mierzącego czas ucznia z grupy czwartej. – Nie zatrzymuj czasu, dopóki któraś ze stron nie wygra.
– Nie żartuję! Jak niby mamy kontynuować grę, skoro nie ma żadnego celu?
– Jak już mówiłem, cel istnieje – powiedział Shun do wściekłego Manabu.
– Poszukajcie go. Mimo, że trochę wam to zajmie – zadrwił Satoru.
Nawet dla mnie, członka tej samej drużyny, Satoru był wkurzający. Przeciwników musiał z pewnością doprowadzać do szału.
– Tylko marnujemy swój czas, skoro nie ma celu.
– Cel jest. Gdyby go nie było, naruszylibyśmy zasady i przegralibyśmy mecz – odpowiedział cicho Shun.
Manabu podejrzliwie rozejrzał się wkoło. Gdyby udało nam się przeciągnąć tą sytuację jeszcze trochę, straciliby już prawie dwie pełne minuty.
– Ukryliście go, mam rację…? – uświadomił sobie nagle któryś z zawodników.
Pomimo, że rozpaczliwie przeczesywali pole, celu nadal nie było nigdzie widać.
– To oszustwo! – warknął Manabu przez zaciśnięte zęby.
– Nie ma reguły mówiącej, że nie wolno ukrywać celu.
– Owszem, jest! Zmienianie pola gry to poważne przewinienie.
– Cóż, nie zmieniliśmy go w żaden sposób. Potrzebujecie wskazówki? – spytał Satoru.
Szybko się wtrąciłam, obawiając się że coś mu się wymsknie przez nieuwagę.
– Później wam to wytłumaczymy, ale teraz chyba lepiej dla was będzie, jak powrócicie do poszukiwań. Wiecie, czas leci.
Manabu wyglądał na skonsternowanego, jednak ponownie zabrał się za szukanie celu. Nawet, jeśli znalazłby go w tej chwili, stracili już ponad minutę. Istniała też możliwość, że w ogóle go nie znajdą. Cel był idealnie ukryty pod cienkim, glinianym dyskiem wykonanym tak, żeby wyglądał jak piaszczyste podłoże. Krawędź dysku była pokryta piaskiem, podobnie jak płaszczka zakopująca się częściowo w dnie oceanu, by wtopić się w otoczenie. Wbrew temu, co mówił Satoru o braku ingerencji w pole gry, to co zrobiliśmy prawdopodobnie graniczyło już ze złamaniem zasad.
Przez chwilę grupa druga popychała kulę we wszystkich kierunkach, bezowocnie szukając celu. Nagle, szczęśliwym trafem udało im się wtoczyć ją prosto na dysk. Wykonaliśmy go tuż przed meczem, więc nie był dostatecznie wzmocniony i nie mógł utrzymać ciężaru dziesięciokilowej kuli. Przełamał się w połowie, a kula wpadła do dziury.
– Ech, złamał się zbyt łatwo, tak jak się obawialiśmy.
– Ale spełnił swoją rolę. Stracili ponad trzy minuty, więc wygramy bez większych trudności – rzekł z optymizmem Satoru.
Wszyscy daliśmy się porwać jego entuzjazmowi. Nie było możliwości, by obrońcy grupy drugiej byli na tyle silni, by powstrzymywać nas przez trzy minuty.
Pewność siebie nie opuściła nas nawet, gdy zmieniliśmy strony i wystawiliśmy swojego popychacza. Byliśmy przekonani, że wszystko jest w porządku, dopóki nie zobaczyliśmy, że grupa druga posyła na nas falę, złożoną z ponad dziesięciu obrońców. Każda osoba kontrolowała co najmniej dwóch. Atakowali na oślep, uderzając nieustępliwie w naszych napastników. Jako, że było ich tak wielu, nie byliśmy w stanie powstrzymywać wszystkich. Części figur udało się prześliznąć i zmierzały teraz w stronę kuli.
Nawet w obliczu nacierających obrońców, Shun nie przestał spokojnie popychać kuli do przodu. Skoro mieliśmy trzy minuty zapasu, nie było powodów do pośpiechu.
Pomimo, że minęła tylko minuta, przebyliśmy już ponad połowę pola i dobrze widzieliśmy znajdujący się tuż na wprost cel. Grupa druga miała wielu obrońców, ale byli mali i lekcy, a ich siła nie była wystarczająca, by uniemożliwić ruch naszemu popychaczowi. Zwycięstwo było na wyciągnięcie ręki.
W jednej chwili kula zatrzymała się z szarpnięciem, zupełnie jakby była na uwięzi. Shun wyglądał na zaskoczonego. Gdy spróbował silniej pchnąć kulę, stało się coś jeszcze.
Jeden z obrońców nadleciał z boku, prześliznął się obok kuli i wpadł wprost na popychacza. Z donośnym, czystym niczym bicie dzwonu dźwiękiem, kawałki ceramiki wzleciały w powietrze.
Wszyscy wydali zduszony okrzyk. Obrońca wypadł z pola gry i zobaczyliśmy, że lewe ramię naszego popychacza zostało odłamane.
Pomimo, że mecz nie został przerwany, wszyscy z nas, wliczając w to członków grupy drugiej, byli tak zszokowani, że zastygli bez ruchu. Wszyscy, z wyjątkiem jednej osoby.
Inny obrońca nadleciał z tego samego kierunku co poprzedni i zaczął pchać kulę, która pomału stoczyła się z pola gry.
Kto mógł to zrobić? Spojrzałam na osłupiałe twarze naszych przeciwników i zauważyłam uśmiechniętego od ucha do ucha Manabu. Instynktownie odwróciłam wzrok, czując, że ujrzałam coś, czego nie powinnam była widzieć.
– Ej! Coś ty zrobił, do cholery?! – wrzasnął rozjuszony Satoru. – Ty… Ty właśnie… – próbował kontynuować, jednak nie był w stanie znaleźć odpowiednich słów.
– To był wypadek. Przykro mi – powiedział Manabu.
– Wypadek? Nie wymówisz się w taki sposób! – wykrzyczała Maria.
– W porządku, zatrzymać czas – oznajmił Słoneczny Księciunio, stając między nami.
Pojawił się w idealnym momencie; prawdopodobnie cały czas skądś nas obserwował.
– To niefortunna sytuacja, ale z powodu nieszczęśliwego wypadku finałowy mecz kończy się remisem – ogłosił.
– Co? Przecież przeciwnicy złamali reguły, prawda? – zaprotestował zaciekle Shun, co jak na niego było rzadkim zachowaniem.
– Nie, to był wypadek. Powiedzmy, że uznamy obydwie drużyny za zwycięzców, w porządku?
Po usłyszeniu tych słów, nikt nie odważył się kwestionować decyzji nauczyciela. Turniej, który dostarczył całej klasie ogromnych emocji, zakończył się w tak niespodziewany sposób.
– Nie wierzę w to! Jestem pewna, że zrobił to celowo! – kipiała z wściekłości Maria. – Nawet grupa trzecia ostrzegała nas, zanim zaczął się mecz.
– Tak, niemożliwe, żeby to był wypadek – zgodził się Mamoru.
– Zaplanował to wszystko – poparł ich Satoru. – Prześliźnięcie się obok kuli, zniszczenie ręki popychacza – to wszystko było częścią planu. Nie wydaje ci się, Shun?
Shun milczał, stojąc ze skrzyżowanymi ramionami.
– Że co? Nie mów mi, że mu uwierzyłeś!
Shun potrząsnął głową.
– Nie… Ale myślę o tym, co wydarzyło się wcześniej – odpowiedział.
– Wcześniej?
– Popychacz nagle się zatrzymał, zupełnie jakby uderzył w mur.
– Hę?
– Jesteś pewien?
– Tak. To było coś bardzo dziwnego. I jestem pewien, że na polu gry nie było niczego, co mogłoby go zatrzymać.
Zaniemówiliśmy. Shun miał spośród nas najostrzejsze zmysły i z pewnością nie należał do osób, które zmyśliłyby coś takiego.
W takiej sytuacji, pozostawało tylko jedno wytłumaczenie tego, co się stało. Ktoś wykorzystał swój cantus, by zatrzymać kulę. Pomijając nawet regułę gry, zabraniającą działania mocą bezpośrednio na kulę, ingerencja w działanie cantusu innej osoby była – jak już wspominałam – rażącym pogwałceniem Kodeksu Etyki. Gdy działanie dwóch różnych cantusów nakłada się na siebie, ukazuje się tęczowy wzór, a przestrzeń wkoło zostaje zniekształcona, tworząc ekstremalnie niebezpieczne środowisko.
Innymi słowy, ktoś z grupy drugiej nie widział nic złego w naruszeniu najbardziej fundamentalnej z zasad.
Wyobrażanie sobie osoby robiącej coś takiego było tak niepokojące, że wydawało mi się, że ziemia pod moimi nogami zaraz się rozstąpi. Tego dnia wracaliśmy do domów pogrążeni w ciszy. Przypuszczam, że wszyscy byli nadal w stanie szoku. Nawet wtedy nie znaliśmy jednak prawdziwej natury tego ukrytego głęboko w naszych wnętrzach strachu.
Podczas wieku dojrzewania nawet najbardziej błahe problemy często wydają się końcem świata. Zmartwienia trapiące nasze młode, naiwne umysły nigdy jednak nie trwają długo; szybko zapominamy o pierwotnej przyczynie niepokoju. Ponadto, dzięki temu podświadomemu mechanizmowi obronnemu, zwanemu niepamięcią, z naszego umysłu, niczym strużka dymu, mogą ulatywać także znacznie istotniejsze kwestie, które mogłyby w nas wzbudzić wątpliwości co do otaczającego nas świata.
Gdy turniej toczenia kuli dobiegł końca, nasza uwaga skupiła się na najważniejszym spośród dorocznych wydarzeń jakie odbywały się w Akademii Mędrców, czyli na letnim obozie. Nazwa ta może się kojarzyć z szczęściem i beztroską, jednak prawda jest taka, że była to pełna wrażeń, tygodniowa wyprawa, podczas której wraz z drużyną płynęło się w górę rzeki Tone i spędzało noce pod namiotami – a wszystko to bez żadnego nadzoru dorosłych. Nauczyciel musiał zaakceptować zaplanowaną przez nas trasę podróży by upewnić się, że nie będzie ona kolidowała z planami innych grup, lecz poza tą jedną kwestią nie angażował się w sprawę obozu. Miało to być nasze pierwsze wyjście poza Święta Barierę od czasu wizyty w Świątyni Czystości, więc wszyscy byli tak podekscytowani i poddenerwowani, jakby powiedziano nam, że idziemy odkrywać niezbadaną planetę.
Z każdym dniem byliśmy coraz bardziej nerwowi i zniecierpliwieni; za każdym razem gdy się spotykaliśmy, ktoś miał w zanadrzu kolejną zasłyszaną plotkę lub historyjkę dotyczącą letnich obozów. Pomimo, że żadna z tych opowieści nie była prawdziwa, ani w żadnym stopniu pomocna w przygotowaniach, kompletnie zaprzątnęły one nasze myśli, odwracając uwagę od trapiących nas zmartwień.
Dlatego też gorzki posmak jaki pozostawiło po sobie niefortunne zakończenie turnieju nie przetrwał długo na naszych językach. Nie pamiętaliśmy o nieobecnej od długiego czasu Reiko Amano i tak samo nie zaprzątał nam głów fakt, że zabrakło nagle wśród nas kolejnego ucznia – Manabu Katayamy.
Fakt, że zignorowaliśmy ich zaginięcie jest oczywiście sam w sobie niezaprzeczalnym dowodem na to, że zręcznie i skrupulatnie manipulowano naszymi wspomnieniami.
– Saki, zacznij wiosłować, jak należy – burknął Satoru już chyba po raz trzydziesty.
– Robię to poprawnie, to ty nie współpracujesz – odparłam, również po raz trzydziesty.
Kanadyjkami sterują pary wioślarzy, siedzących w rzędzie; jeśli jednak ich ruchy nie są odpowiednio zsynchronizowane, to nawet, jeśli będą wiosłować do końca świata, nie przemieszczą się ani o kawałek. Oznacza to, że Satoru i ja, umieszczeni w jednej łodzi w wyniku losowania, byliśmy najgorszą parą, jaką można sobie wyobrazić.
– Rany, czym tamta dwójka różni się od nas?
Z naszej perspektywy, Maria i Mamoru pracowali w idealnej harmonii. Nawet pomimo tego, że poprzedniego dnia odbyliśmy tylko krótki, dwugodzinny kurs sterowania kajakiem, wyglądali, jakby pływali nim razem już od wielu lat. Jakby tego było mało, Mamoru był w stanie zagospodarować wystarczająco dużo czasu, by móc jednocześnie zabawiać Marię, tworząc tęcze z rozpryskującej się piany, którą pozostawiała za sobą łódka.
– Przyjrzyj im się uważnie. Mamoru dopasowuje swoje tempo do Marii. Ten, kto siedzi z przodu nie jest w stanie zobaczyć, co jest za nim, więc to do drugiego wioślarza należy dostosowanie się do partnera.
– To nie zmienia faktu, że Maria po prostu prawidłowo wiosłuje. Ty za to tylko podziwiasz widoki i zapominasz zupełnie o machaniu wiosłami – Satoru nie przestawał zrzędzić, rzucając pod moim adresem fałszywe oskarżenia.
Wczesnoletni wiaterek, dmuchający znad szerokiej rzeki był cudownie orzeźwiający. Na krótką chwilę puściłam wiosła i zdjęłam kapelusz, pozwalając bryzie, by potargała mi włosy. Ręcznik, owinięty na moich ramionach trzepotał niczym peleryna, odsłaniając przepoconą koszulkę, która mogła w ten sposób suszyć się na wietrze. Gumowa kamizelka ratunkowa, którą na sobie miałam była prawdziwą torturą, jednak było to niezbędne zabezpieczenie.
Brzegi rzeki na całej długości porośnięte były trzciną; można było usłyszeć dochodzący spomiędzy niej szczebiot trzciniaków zwyczajnych.
Nagle poczułam, jak kajak nabiera prędkości i zaczyna gładko sunąć naprzód. Przez chwilę pomyślałam, że Satoru uświadomił sobie swój błąd i zaczął machać wiosłami wykorzystując pełnię swojej siły. Oczywiście jednak nie była to prawda.
Obejrzałam się za siebie i zobaczyłam go opartego niedbale o burtę; jedną dłonią podpierał policzek, a drugą, zanurzoną w wodzie, kreślił w niej szlaczek.
– Co ty wyprawiasz? – spytałam poważnie.
– Rzeka jest taka przyjemna – powiedział, spoglądając w górę. – Zupełnie jak ocean, tylko bez całej tej soli – kontynuował, kompletnie nie łapiąc, o co mi chodzi.
– Czy to czasem nie ty mówiłeś, że powinniśmy dostać się tak daleko jak się da bez korzystania z mocy? Już się poddałeś?
– Bądźmy poważni. Moglibyśmy tak zrobić, gdybyśmy płynęli w dół rzeki, ale zbyt ciężko jest wiosłować przeciw nurtowi – stwierdził Satoru, ziewając.
– Właśnie dlatego kompensujemy jego siłę dzięki cantusowi, więc…
– Skoro zamierzasz się z tym fatygować, to czemu od razu nie użyjesz swojej mocy do wprawienia łodzi w ruch? Zresztą, zawsze możemy wiosłować w drodze powrotnej.
Satoru przeszedł już w tryb leniucha, więc dyskusja z nim była bezcelowa. Zamiast tego skierowałam swoją uwagę na okoliczną scenerię. Gdy przyjrzałam się bliżej wspólnej pracy Marii i Mamoru, a także wiosłującemu samotnie Shunowi, mogłam przysiąc, że również ich cantus robił coś więcej ponad samo niwelowanie siły napierającej wody. Wygląda na to, że chodzenie na łatwiznę jest nieodłączną cechą ludzkiej natury.
Shun pomachał nam z brzegu, wskazując swoim wiosłem na trzciny. Dwa pozostałe kajaki zmieniły kurs i podążyły w jego stronę.
– Spójrzcie, to gniazdo trzciniaka zwyczajnego.
Małe gniazdo zostało zbudowane na wysokości piersi, więc gdy wstałam, mogłam do niego zajrzeć prosto z kajaku. Łódka kołysała się na boki; Satoru chwycił za burty, żeby utrzymać równowagę i zerknął na gniazdo.
– Łał, rzeczywiście. Ale czy to na pewno…
Gniazdo miało siedem lub osiem centymetrów średnicy i było podparte trzema grubymi łodygami trzciny. W środku leżało pięć małych jaj w brązowe cętki.
– Czy to na pewno gniazdo trzciniaka…? Równie dobrze może należeć do sianokułki, prawda?
Mówiąc szczerze, nie potrafiłam, i wciąż nie potrafię, rozróżnić ich od siebie. Nazwa sianokułek wzięła się od tego, że budują one swoje gniazda wśród pól srebrzystej trawy, jednak tak naprawdę częściej można je spotkać między trzcinami na brzegach rzek.
– Jest prawdziwe – powiedział Satoru ze swojego miejsca. – Sianokułki muszą budować ich wiele, a poza tym nie opiekują się swoimi młodymi, więc tworzone przez nie gniazda wyglądają na niedopracowane. Widzisz, jak dobrze ukryte jest to gniazdo w miejscu ciężkim do wypatrzenia z góry? Większość z gniazd sianokułek znajduje się w naprawdę odsłoniętych lokalizacjach.
– Poza tym łatwo można to stwierdzić po wyglądzie jego boków – dodał Shun. – Trzciniaki zwyczajne stają na krawędziach, chroniąc pisklęta, więc brzegi stają się spłaszczone; sianokułki natomiast po ukończeniu gniazda po prostu je porzucają, więc brzegi pozostają ostre. Ponadto trzciniaki czasami używają do budowy własnych piór; nie trzeba tłumaczyć, że próżno ich szukać w gniazdach sianokułek.
Chłopcy często używają imitacji jaj produkowanych przez sianokułki do płatania ludziom rozmaitych figli; nic dziwnego więc, że mieli na ich temat rozległą wiedzę, nawet pomimo tego, że żadne z nas nigdy nie interesowało się szczególnie tymi śmierdzącymi fałszywkami.
Sporządziliśmy krótką, ilustrowaną notatkę na temat miejsca, w którym znaleźliśmy gniazdo, po czym popłynęliśmy dalej, wypatrując kolejnych.
Letni obóz nie składał się tylko z zabawy i gier. Był też częścią praktyki, którą musieliśmy odbyć w ramach nauki o przyrodzie, więc każda z grup musiała prowadzić obserwacje podczas wyprawy i przedstawić ich wynik po powrocie. Nasz temat, „Gatunki okolic rzeki Tone” był dość ogólny. Zanim wyruszyliśmy, odbyliśmy gorącą dyskusję na temat tego, co dokładnie powinniśmy napisać. Gdy jakoś doszliśmy do porozumienia na temat wstępu, co i tak było według mnie dużym sukcesem, Satoru zaczął, w ramach propozycji dalszego ciągu, opowiadać jedną ze swoich podkoloryzowanych historyjek.
– Bombopsy? – wybuchłam śmiechem. – Coś tak dziwacznego nie może istnieć.
– Mówię ci, są prawdziwe – powiedział Satoru z całkowicie kamienną twarzą.
Satoru zawsze reagował w taki sposób gdy ktoś poddawał jego słowa w wątpliwość, więc często śmialiśmy się z jego opowieści, chcąc go wkurzyć. I tak zazwyczaj wierzyliśmy mu tylko po części; tym razem jednak nie był dość wiarygodny nawet na to.
– Pewni ludzie widzieli je ostatnio.
– Na przykład kto? – spytała Maria.
– Nie wiem jak się nazywają.
– Widzicie? Jest tak, jak zwykle. Zawsze zapiera się, że są jacyś świadkowie, ale gdy spyta się go o nazwiska, nagle zaczyna kręcić – powiedziałam triumfalnym tonem, ale Satoru zignorował mnie i kontynuował opowieść. Zastanawia mnie, dlaczego taką frajdę sprawiało mu zwodzenie ludzi.
– Gdybyś usłyszała jego imię, prawdopodobnie wiedziałabyś kto to taki. Powiedział, że spotkał bombopsa u podnóży góry Tsukuba.
– Po co szedł aż pod Tsukubę? – Maria bezkrytycznie uwierzyła w historię Satoru, całkowicie zapominając o tym, że nadal nie znamy tożsamości świadka.
– Robota dla Rady Edukacji, jakiś pomiar albo coś podobnego. To jasne, że nie zdradzają szczegółów dzieciom. W każdym razie, gdy zbliżył się do góry, z jednej z jaskiń ociężale wyszedł bombopies.
Zaczęłam już szukać nieścisłości w opowieści Satoru, gdy nagle odezwał się Mamoru.
– Jak wyglądał?
– Był zbliżony wielkością do zwykłego psa, całkowicie czarny, z pękatym tułowiem. Jego głowa była wielkości ledwie połowy łba normalnych psów a jego brzuch tak bardzo zwisał, że prawie szorował nim po ziemi.
– Czy to naprawdę był pies?
– Kto wie? To możliwe.
– Nie wygląda na to, by były szczególnie groźne – powiedziała Maria.
– To fakt. Lecz kiedy się zezłoszczą, ich ciało potrafi nadąć się niczym balon, ostrzegając w ten sposób wrogów, żeby się nie zbliżali. Jeśli jednak są prowokowane w dalszym ciągu, to…
– Nadymają się coraz bardziej i bardziej, aż w końcu eksplodują, tak? Czy naprawdę według ciebie to nie brzmi głupio? – wtrąciłam się, lecz Satoru natychmiast zmienił taktykę.
– I to właśnie jest problem.
– Hę?
– Czy to nie zaprzecza kompletnie zdrowemu rozsądkowi? Jeśli chciałbym wkręcić parę osób, wymyśliłbym coś bardziej wiarygodnego, nie sądzisz?
Przyszło mi do głowy parę zastrzeżeń, ale siedziałam cicho. Gdybym coś powiedziała, oznaczałoby to, że zaakceptowałam jego niedorzeczną historię. Mimo tego Satoru i tak najwyraźniej uważał, że ze mną wygrał.
– Słyszałem, że bombopsy są boskimi posłańcami, ale jak dla mnie to tylko zwykłe zwierzęta. Wiele stworzeń próbuje stwarzać pozory większych rozmiarów, gdy zostaną sprowokowane. Bombopsy to tylko skrajny przykład takiego zachowania. Gdy wybuchają, bardzo prawdopodobne jest, że przeciwnik zostanie zabity, albo przynajmniej poważnie zraniony – powiedział.
– I tak to nadal brzmi niedorzecznie – odezwał się dotychczas słuchający w ciszy Shun.
– Dlaczego? – spytał ponuro Satoru.
– Ponieważ gdyby tak się działo, to czy bombopsy nie ginęłyby wraz ze swoim przeciwnikiem? Wszystkie wymarłyby w mgnieniu oka.
To był prosty, lecz niepodważalny wniosek. Satoru skrzyżował ramiona, udając, że się zastanawia nad problemem, ale byłam pewna, że nie będzie w stanie niczego wymyślić. Kiedy już zdążyłam utwierdzić się w tym przekonaniu, zaczął nagle mówić, tak jakby konwersacja w ogóle nie została przerwana.
– Hmm… Oprócz bombopsa, ten człowiek spotkał też złego minoshiro.
– Co ma znaczyć to „hmm”? – spytałam, prawie spadając ze swojego krzesła. Halo, a co dalej z bombopsem?
– Ten, o kim mówię wycofał się, gdy zobaczył, że bombopies się nadyma, więc ostatecznie nie doszło do eksplozji. Kto wie, może i tak całe to wybuchanie jest zmyślone – powiedział Satoru, zręcznie, niczym odrzucająca swój ogon jaszczurka, wycofując się z dalszego drążenia tematu. – A później, podczas wspinaczki na górę Tsukuba, napotkał złego minoshiro.
– Czy to to samo co fałszywy minoshiro? – zapytał się Mamoru.
– Tak. Na pierwszy rzut oka wyglądają jak prawdziwe minoshiro, ale gdy się przyjrzeć z bliska, okazują się kompletnie różne.
– Ale dlaczego one są złe? – spytała Maria, marszcząc brwi.
– Ludzie, którzy je spotkali, wkrótce potem umierają.
To było absurdalne.
– Więc jak umarł ten ktoś? Czekaj, on wciąż żyje, mam rację?
– Ale prawdopodobnie już niedługo – odparł Satoru bez mrugnięcia okiem.
Gdybyśmy na tym poprzestali, byłoby tak jak zawsze, gdy Satoru opowiadał swoje bezsensowne historie, jednak Shun wysunął nieoczekiwaną propozycję.
– Czemu nie zbadamy tego w ramach obozowej obserwacji?
– Złych minoshiro? – Byłam kompletnie zaskoczona.
– Ich, bombopsów i innych stworzeń. Rzadko się trafia okazja taka jak ta, więc chcę dowiedzieć się, czy one istnieją, czy nie.
– To brzmi interesująco – zgodziła się natychmiast Maria.
– Czekajcie, czy wy w ogóle wiecie, o czym mówicie? Jeśli spotkacie złego minoshiro, to umrzecie.
Tak, jak się spodziewałam, Satoru z całych sił próbował odwieść nas od tego pomysłu, obawiając się, że jego kłamstwa zostaną obnażone.
– Nikt nie umrze – zachichotała Maria.
– Ale jak chcecie go złapać? Zapomniałem wspomnieć, ale nie działa na nie cantus.
– Co masz na myśli?
Wszyscy odwróciliśmy na niego wzrok. Kto wie, co jeszcze mógł wymyślić w akcie desperacji.
– Uch, nie wiem dokładnie.
– Po prostu to wyjaśnij.
Odpowiedziało nam milczenie.
Satoru w końcu ugiął się, zbombardowany naszymi pytaniami. Temat raportu został tym samym ustalony.
Myśląc racjonalnie, nie było jednak mowy o tym, by dało się spotkać tyle rzadkich gatunków. Zdecydowaliśmy więc, że zachowamy pierwotny, mglisty tytuł: „Gatunki okolic rzeki Tone”, tak, byśmy w razie niepowodzenia poszukiwań mogli napisać o normalnych minoshiro, sianokułkach i innych tego typu rzeczach.
Powróćmy do wydarzeń z obozu.
Nie minęło dziesięć minut od odnalezienia gniazda trzciniaka, gdy znów natknęliśmy się na coś ciekawego.
– Spójrzcie, tam jest jakieś olbrzymie gniazdo – krzyknęłam krótko.
Z jakiejś przyczyny Shun podniósł brwi z powątpiewaniem.
– Wygląda na należące do bączka żółtawego.
– Ta, prawdopodobnie tak jest, sądząc po wielkości – zgodził się Satoru.
Bardzo rzadko zdarzało się, że mieli takie same zdanie na jakiś temat, więc w pewien sposób sprawiło to, że ich opinia wydała się bardziej wiarygodna.
– Ale jest zbudowane dość niedbale.
Trzy łodzie zebrały się wokół gniazda. Znajdowało się ono niżej od tego należącego do trzciniaka, ale niektóre jego części były raczej odsłonięte. Każde zwierzę z wystarczająco bystrym wzrokiem byłoby w stanie dostrzec je z przeciwległego brzegu rzeki.
Shun wychylił się częściowo ze swojego siedzenia i zajrzał do środka.
– Tu jest pięć jajek.
Nasze łodzie zatrzymały się burta w burtę; gdy moje nagie ramię musnęło Shuna, momentalnie poczułam jak serce zaczyna mi szybciej bić. Udałam, że bacznie przyglądam się jajom i gniazdu. Bączki żółtawe są najmniejszymi przedstawicielami rodziny czaplowatych, jednak nadal znacznie przewyższają rozmiarem trzciniaka, który wielkością zbliżony jest do wróbla. Gniazdo było prawie dwa razy większe od poprzedniego, a jaja przypominały kurze, choć były nieco mniejsze i miały niebieskawy odcień.
Shun wyciągnął z gniazda jedno z jaj i dokładnie się mu przyjrzał. Po chwili ze zdziwienia opadła mu szczęka.
– O rety, to zdumiewające. Nawet jeśli się tego częściowo spodziewałem.
– Czego?
– Potrzymaj je, Saki.
Chwycił jajo dwoma smukłymi palcami, po czym położył je na mej otwartej dłoni. Było przyjemnie chłodne w dotyku, przypominało ceramikę.
– Co jest z nim nie tak?
– Nie rozumiesz? – Złapał kolejne jajo i rzucił nim w Satoru.
Zdziwiło mnie, że tak brutalnie się z nimi obchodzi.
– Hej, co ty wyprawiasz? A co z tymi biednymi pisklętami? – spytałam.
– Ach – uśmiechnął się nieznacznie Shun. – Są fałszywe. Przyjrzyj się uważniej.
Wybrał jeszcze jedno jajo i położył je na pobliskim kamieniu. Zanim zdążyłam mrugnąć, roztrzaskał je uderzeniem wiosła.
Skorupka popękała, uwidaczniając wnętrze, które nie składało się z białka ani z żółtka, a jedynie z cuchnącej, czarnej brei. Jeszcze dziwniejsze było to, że zaczęła z niej wyrastać i rozgałęziać się we wszystkich kierunkach przypominająca poroże struktura.
– Czarcia dłoń. Słyszałaś o niej, prawda?
Właściwie to nie słyszałam. Uszczypnęłam jeden z kolców czubkami palców; wydawał się cienki jak papier.
– Ostrożnie, krawędzie są naprawdę ostre.
We wnętrzu czarciej dłoni znajdują się odchodzące od rdzenia żyłki, nadające jej elastyczność. Tak jak powiedział Shun, była ostra, a brzegi na całej długości miała pokryte kolcami.
– Zazwyczaj pozostaje zwinięta wewnątrz jaja, ale po rozbiciu skorupki zaczyna rozrastać się na zewnątrz.
– Dlaczego?
– Jeżeli jakiś połoz albo wąż różańcowy je zje, eksploduje mu w żołądku – odpowiedział zza moich pleców Satoru. – A gdy będzie próbował je wypluć, sprawi tylko, ze kolce wbiją się głębiej w ścianę żołądka, rozrywając go od środka. Następnie zawarta w tej czarnej, śmierdzącej mazi trucizna rozleje się po całym ciele węża.
Okropieństwo. Węże różańcowe wyewoluowały w taki sposób, by przystosować się wyłącznie do jedzenia jaj; atakują one gniazda i połykają naraz wszystkie jajka, ale trawią je znacznie później. Nawet ich nazwa wzięła się od tego, jak wyglądają po objedzeniu się jajami. Mogę sobie jedynie wyobrażać, jak okropny musiałby być dla węża rezultat połknięcia kilku takich fałszywek. Te jaja nie zawierały w sobie życia, a pewną śmierć. Wyjęłam notatnik i szybko naszkicowałam fałszywe jajo.
– W Sosnowym Wietrze można znaleźć wiele fałszywych jaj trzciniaków, ale po raz pierwszy widzę sfabrykowane jajko bączka – powiedział Satoru ze zdziwieniem, oglądając jajo w promieniach słońca.
– Ptak, znoszący jaja takiej wielkości musi być w miarę duży, racja?
– Nie. Jest wielkości sianokułki – odparł Shun.
– Skąd wiesz? – Satoru spojrzał pytająco na kolegę.
Shun wskazał ruchem policzka na coś znajdującego się przed nami. To, co zobaczyliśmy, zdziwiło nas. Na wprost naszych oczu, z gęstwiny trzcin, spoglądał na nas mały pyszczek. Stworzonko przypominało czaplę, w dziobie trzymało pęczek ususzonej trawy. Jego twarz pokrywały jednak łuski, oczy były czerwone i pozbawione powiek, a z ich kącików biegły czarne linie, przez co oczywiste było, że nie jest to ptak.
Sianokułka powoli się rozwinęła, wpełzając na grubą łodygę. Większość z tych zwierząt ma ciemnobrązową lub zielono-brunatną barwę, ale ten osobnik był jasnozielony, niczym młody kiełek. Pomimo, że jej dziób wyglądał prawie identycznie jak ptasi, łatwo dało się stwierdzić, że reszta ciała nie odbiegała znacznie od jej przodka, kurojada. Właśnie budowała nowe gniazdo zwinnie zbierając do pyszczka okoliczne gałązki. Gniazdo bączka było splecione z trzcinowych łodyg, natomiast budowane przez sianokułkę bardziej przypominało robotę trzciniaka. Było na tyle podobne, że można było dać się nabrać.
– Te fałszywe jaja mogły nawet należeć do tej sianokułki, ponieważ często budują one kilka gniazd w jednej okolicy.
Spojrzałam na Satoru i ujrzałam, że chowa fałszywki do plecaka. W gnieździe pozostało tylko jedno jajo.
– Co masz zamiar z nimi zrobić? – spytała Maria.
– To na wszelki wypadek. Gdyby nie udało nam się spotkać bombopsa ani złego minoshiro, będą mogły nam posłużyć jako temat do raportu. Imitacje jaj bączka żółtawego są dość rzadko spotykane.
– Ale czy nie zaszkodzimy sianokułce, jeśli je zabierzemy?
– I tak są fałszywe, więc nic nie powinno się stać, jeśli zostawimy tylko jedno. Dopóki gniazdo nie będzie puste, wszystko jest w porządku.
Teoria Satoru brzmiała w porządku, ale gdyby tak było w rzeczywistości, to czy sianokułkom nie wystarczałoby stworzenie na początek tylko jednego jaja? W każdym razie, pomyślałam, że nie doceniliśmy w pełni przebiegłości tego węża o osobliwym pysku. Strategią przetrwania sianokułek był pasożytyzm lęgowy. Termin ten oznacza, że pasożytniczy rodzic składa jaja w gniazdach innych gatunków. Młode szybko się wykluwają i wypychają z gniazda potomstwo jego gospodarza. Jest to według mnie najokrutniejsza rzecz jaką robią zwierzęta, aby przeżyć. W Afryce żyje gatunek ptaka, zwany miodowodem; jego potomstwo wykluwa się z haczykami na dziobach, które służą im do zabijania piskląt ptaka-gospodarza.
Zgodnie z „Historią naturalną Nowych Wysp Japońskich”, przed tysiącem lat pasożytami lęgowymi były tylko niektóre gatunki kukułek. W dzisiejszych czasach jednak, w samej okolicy naszego miejsca zamieszkania, choć żyją też zwierzęta wychowujące swoje młode, to jednak dominuje strategia poszukiwania gniazd do podrzucenia jaj. Świat ptaków jest jedną, nieskończoną walką o przetrwanie.
Sianokułki budują swoje przekonywujące fałszywe gniazda i jaja, czekając aż jakiś ptak wpadnie w pułapkę. Co jakiś czas zaglądają do nich, sprawdzając, czy czeka tam na nie nowa ofiara.
Przypomniałam sobie model anatomiczny szkieletu sianokułki, który stał w naszej sali biologicznej. Ich przedogonowe kręgi są grubsze niż u innych węży i przypominają rząd trzonowców – dzięki temu sianokułki mogą miażdżyć jaja. Pozostałe po zgniecionym jaju fragmenty skorupki węże te wykorzystują jako materiał do tworzenia swoich fałszywek. Jaja, które same składają są za to, z powodu zawartości dużej ilości wapnia, bardzo twarde, podobnie jak ptasie. Stąd też młodym sianokułkom potrzebne są dzioby aby mogły się z nich wydostać.
Do tamtego dnia nie zdawałam sobie jednak sprawy, że wykorzystują one też czarcią dłoń jako broń przeciwko połozom i wężom różańcowym. Możliwe, że usnęłam na lekcji, gdy nauczyciel o tym opowiadał.
Być może stwierdziłam to już po fakcie, ale zdaje mi się, że w tamtym momencie czułam się nieco niekomfortowo. To był rzeczywisty dowód istnienia opisywanej w książkach adaptacji i selekcji naturalnej. Poprzez ewolucję mogą powstać nawet takie rzeczy jak czarcia dłoń – a to wszystko w celu przetrwania.
Wszystkie te wątpliwości i obawy zostały jednak zdmuchnięte przez relaksujący wiaterek, gdy tylko ponownie wyruszyliśmy w górę rzeki Tone.
Gdy dzień zaczął zbliżać się ku końcowi, skierowaliśmy kajaki w kierunku brzegu i zeszliśmy na ląd. Na piasku wciąż można było dostrzec ślady, jakie pozostawiła po sobie grupka, która była tu przed nami.
Pierwszym zadaniem do wykonania było rozbicie namiotów. Wykopaliśmy dziury na tworzące szkielet konstrukcji tyczki i rozpięliśmy na nich płótno, przywiązując je za pomocą skórzanych rzemyków. To była zdumiewająco męcząca praca. Najłatwiejszym sposobem na wykonanie zadania okazała się metoda, która polegała na tym, że jedna osoba utrzymywała lewitujące w powietrzu tyczki i płachty materiału, podczas gdy ktoś inny ustawiał je w prawidłowej pozycji.
Następnie trzeba było przygotować coś do jedzenia. W łodziach mieliśmy ponad trzysta kilogramów zapasów, więc nie narzekaliśmy na brak prowiantu. Zebraliśmy trochę leżących w okolicy suchych gałązek i chrustu a następnie przy pomocy cantusu rozpaliliśmy ognisko. Później umieściliśmy w garnku oczyszczoną wodę, ryż, warzywa, mięso, tofu i inne składniki na ryżowy kleik. Jedynymi przyprawami, jakie mieliśmy były sól i miso, ale mimo tego wszyscy tak zgłodnieli, że cała zawartość naczynia została pochłonięta w mgnieniu oka. Podczas gdy jedliśmy, zaszło słońce.
Siedzieliśmy wokół ogniska, rozmawiając. Ta scena jest wciąż silnie wypalona w moich wspomnieniach. Po całym dniu pracy byłam zmęczona, a unoszący się z ogniska dym sprawił, że zaczęły mi łzawić oczy. Była to nasza pierwsza duża przygoda poza Świętą Barierą, więc byliśmy bardziej pobudzeni niż zwykle. Gdy barwa nieba przeszła z jasnobłękitnej do granatowej, na naszych twarzach pojawiła się czerwona poświata, rzucana przez płomienie ogniska.
Mówiąc szczerze, nie pamiętam pierwszej części naszej konwersacji. Jestem w stanie dokładnie sobie przypomnieć nasze codzienne rozmowy, jednak bardziej interesujące tematy, które omawialiśmy nocami wciąż mi umykają. Jest zupełnie tak, jakby i te wspomnienia zostały wymazane.
Tamtego dnia tym, co całkowicie pochłaniało moją uwagę, był siedzący po przeciwnej stronie ogniska chłopiec.
– Nigdy wcześniej tego nie widziałaś, prawda, Saki? – powiedział niespodziewanie Satoru.
Nie wiem właściwie o czym mówił i czego miałam niby wcześniej nie widzieć. W każdym razie, odpowiedziałam niezobowiązująco.
– Och, kto wie.
– Hę? Czyli jednak widziałaś?
Nie miałam innego wyboru, jak potrząsnąć głową.
– Widzisz, to niemożliwe – zapewnił Satoru.
Chciałam mu zaprzeczyć, ale skoro nie wiedziałam o czym w ogóle mówi, nie mogłam tego zrobić.
– Otóż tak! – Z jakiegoś powodu Satoru nagle strasznie się podekscytował. – Całkiem niedawno również ja i Shun zobaczyliśmy to po raz pierwszy, prawda?
Zobaczyłam przez płomienie jak Shun przytakuje. Nie pamiętam kiedy ta dwójka tak bardzo zbliżyła się do siebie.
– To musi być coś ważnego, skoro jest tak dobrze chronione.
– Na to wygląda. W każdym razie, nie wydaje mi się by ktokolwiek z nas mógł to zobaczyć podczas nauki w Szkole Harmonii – powiedział Shun swoim spokojnym głosem, nieznacznie się uśmiechając. – Zaraz za drzwiami jest mur, więc nawet po ich otwarciu nie można zobaczyć wewnętrznego dziedzińca. Poza tym, nauczyciele zawsze są bardzo uważni podczas otwierania i zamykania wrót.
Czy to miało znaczyć, że udało im się dostać na dziedziniec? Byłam zaskoczona ich odwagą. Wewnętrzny dziedziniec był kwadratem, otoczonym ze wszystkich stron budynkiem Akademii, podobnie jak ten w Szkole Harmonii. Uczniom nie zakazywano wprost wchodzenia tam, ale nie wychodziły na niego żadne okna i z reguły nikt i tak nie miał szczególnych chęci by wyjść na dziedziniec.
– Ale dwa razy zdarzyło mi się zobaczyć, jak Słoneczny Księciunio otwiera drzwi. Obraz tych wszystkich zamków wrył mi się w pamięć.
Jak mogą wyglądać zamki do drzwi za tysiąc lat? Trudno mi sobie to wyobrazić. Kiedyś były to po prostu kawałki metalu z nacięciami, ale w miarę upływu czasu stawały się coraz bardziej wyrafinowane, jak mechanizmy w zegarkach. W naszej epoce jednak bardzo niewiele miejsc trzeba zamykać na klucz, więc budowa zamków ponownie stała się bardzo prosta.
Po wewnętrznej stronie drzwi znajdował się tuzin niewielkich, promieniście ułożonych zamków. Nie dało się ich zobaczyć z zewnątrz, więc aby otworzyć drzwi trzeba było mieć obraz ich ułożenia, albo po prostu pamiętać ich rozmieszczenie a następnie odblokować je używając cantusu.
– A później stałem na czatach, podczas gdy Shun odblokowywał drzwi. Wślizgnęliśmy się do środka i zamknęliśmy wrota za sobą. Wstrzymując oddech, ruszyliśmy w kierunku drugiego muru. – Satoru przerwał w celu zwiększenia dramaturgii, rozglądając się po nas.
– I co tam było? – spytała Maria.
– Zgadnij – uśmiechnął się Satoru.
– Chyba nie powiesz, że znowu groby, podobnie jak w Szkole Harmonii? – zapytałam.
– Co? To tam były groby? – Mamoru, który nie znał tamtej historii, szeroko otworzył oczy ze zdumienia.
– Nie było. To tylko historia którą słyszałam.
– Przestań już próbować być taki tajemniczy. Co było na tym dziedzińcu?
– Właściwie to samo co widziałem w Szkole Harmonii – odpowiedział Shun. – Parę roślin, nie licząc których dziedziniec był zupełnie pusty. A na przeciwległym końcu stał rząd pięciu ceglanych magazynów z ciężkimi, drewnianymi drzwiami.
– Zajrzeliście do nich? – spytała Maria.
– Mieliśmy taki zamiar, ale zawróciliśmy – odparł Satoru.
– Czemu?
– Cokolwiek było w środku, straszliwie cuchnęło, więc nie mieliśmy ochoty ich otwierać.
Satoru zazwyczaj opowiadał kompletnie przerysowane historie, okraszone toną zbytecznych szczegółów, więc tak mglista opowieść z jego ust sprawiła tylko, że bardziej się zainteresowaliśmy.
– Co to był za smród?
– Naprawdę ostry zapach. Trochę jak amoniak.
– Więc masz na myśli, że to były tylko toalety?
Satoru nie odpowiedział na mój dowcip.
– Nie, nie wydaje mi się. Nie jestem pewien, ale myślę, że słyszałem też dochodzące z wnętrza głosy – powiedział Shun.
– Co to były za głosy? – spytałam, pomimo, że zaczynałam się coraz bardziej bać.
– Nie wiem, ale brzmiały mi na odgłosy zwierząt.
To musiała być opowieść, która miała nas przestraszyć. Pomimo, że to wiedziałam, i tak poczułam jak po plecach przechodzą mi ciarki. Przez resztę nocy nie poruszyliśmy już tego tematu.
Skoro następnego dnia musieliśmy wstać o świcie, powinniśmy już iść spać, lecz wszyscy mieli ochotę na jeszcze trochę przygód. Znienacka Mamoru zasugerował nocny spływ kajakami. Maria natychmiast przyklasnęła tej propozycji.
Na początku obawiałam się nieco wiosłowania po rzece jedynie w świetle gwiazd. To instynktowna obawa przed niemożnością zobaczenia najbliższego otoczenia.
Jeszcze gorzej byłoby jednak, gdybym została samotnie w obozie, więc zdecydowałam się dołączyć. Ciągnęliśmy słomki, by wybrać osobę która nie popłynie i będzie pilnować ogniska. Gdyby bowiem ogień zgasł, zagubilibyśmy się w ciemnościach.
Zapomniałam wspomnieć, że nazwaliśmy swoje kajaki. Mój i Satoru nosił imię Sakuramasu 2, Marii i Mamoru – Hakuren 4, a Shuna – Kamuruchi 7.¹ Oznaczyliśmy patyczki do losowania ostrym końcem żołędzia i wybraliśmy po jednym. Shunowi i mi przypadł Hakuren 4, a Maria z Mamoru mieli płynąć Sakuramasu 2. Pechowo dla Satoru, pozostała mu rola strażnika obozu.
– To jakiś kant – narzekał Satoru. Nigdy nie wiedział kiedy przestać. Zawsze twierdził, że ostatni los jest najszczęśliwszy i tak to właśnie się skończyło. – Można było zobaczyć, który jest inny, gdy zajrzało się do puszki!
– Pewnie, ale nikt tam nie zaglądał – odparła ze spokojem Maria.
Tak naprawdę nie trzeba było nawet tego robić. Jeśli się skoncentrowało, dało się wyczuć, że nieoznaczony patyczek układa się trochę inaczej niż te oznaczone.
Gdy opuszczaliśmy obóz, Satoru siedział naburmuszony obok ogniska.
– Nie patrz na płomienie – powiedział Shun.
– Dlaczego?
– Nikt ci tego nie mówił? To pierwsza zasada spływów kajakowych. Musisz jak najszybciej przyzwyczaić oczy do ciemności, bo inaczej nie będziesz w stanie niczego dostrzec.
Shun wsiadł pierwszy do łodzi i obrócił się, pomagając mi do niej wejść. Poczułam, jak moje serce dostaje skrzydeł i zapomniałam zupełnie o obawie przed zagubieniem się na ciemnej rzece.
Kajak w ciszy sunął przez mroki nocy.
To, że nie mogliśmy niczego dostrzec sprawiło, że obawialiśmy się używać mocy, więc pozostało nam chwilowo ręczne wiosłowanie.
Ciężko było cokolwiek zobaczyć, nawet gdy już mój wzrok przyzwyczaił się do ciemności. W wodzie rzeki odbijały się jedynie migocące światła gwiazd, a wszystko wokół było zupełnie czarne. Jedynym słyszalnym dźwiękiem był cichy chlupot wody pod naszymi wiosłami
– Jest zupełnie, jakbym śniła – westchnęłam. – Płynąc w takich warunkach, ciężko ocenić prędkość.
– Łatwo to zrobisz, jeśli włożysz dłoń do wody – powiedział Shun zza moich pleców.
Odłożyłam wiosło i wsunęłam palce do wody, wyczuwając między nimi wartki prąd rzeki.
Z dużej odległości przed nami, usłyszałam niesiony echem śmiech Marii. Z powodu ciszy nocy albo dzięki stojącej w bezruchu wodzie, dźwięk niósł się znacznie dalej niż za dnia.
Shun przestał wiosłować i odłożył wiosło na dno łodzi.
– Co się stało? – spytałam.
– Gdy wiosłujesz, zawsze wzburzasz wodę, prawda…? – Wyglądało na to, że przygląda się powierzchni wody.
Odwróciłam się i ujrzałam światło ogniska. Przebyliśmy już duży dystans w dół rzeki.
– Racja, ale na rzece i tak zawsze będzie trochę fal.
Shun wyszeptał swoją mantrę.
– Gotowa? Zaraz wygładzę powierzchnię – powiedział.
Puls rozszedł się od naszej łodzi, usuwając wszystkie fale.
– Och, to jest niesamowite!
Wyglądało to zupełnie, jakby woda zamarzła. Każda niedoskonałość powierzchni została wygładzona, nadając jej wygląd wypolerowanego szkła, ogromnego lustra odbijającego wszystkie gwiazdy nocnego nieba.
– Przepiękne. To jakbym była w kosmosie.
Aż do śmierci będę pamiętać tamtą noc. Hakuren 4 nie płynął już po rzece. Sunął po Drodze Mlecznej.
Wiatr przyniósł ze sobą płynący z oddali głos. To był Satoru. Gdy się obejrzałam, ledwo byłam w stanie dostrzec ogień.
– Powinniśmy wracać? – spytał Shun.
Potrząsnęłam w ciszy głową. Chciałam pozostać tu jeszcze przez chwilę. Tu, wraz z Shunem, w tym idealnym świecie.
Nasz kajak dryfował przez rozgwieżdżone niebo. Odchyliłam się, podpierając się prawą dłonią i rozkoszując widokiem.
Po chwili poczułam dotyk dłoni Shuna, jego smukłe palce zetknęły się z moimi. Pragnęłam, by czas się zatrzymał. Tylko Shun i ja, połączeni w taki sposób na zawsze.
Nie wiem jak długo tak siedzieliśmy. Tym, co przywróciło mnie do rzeczywistości był dobiegający z bardzo daleka głos Satoru. Najwyraźniej zaczął panikować, ponieważ nikt z nas nie wracał.
– Wracajmy – powiedział Shun.
Tym razem przytaknęłam. Zostawienie Satoru samego na dłużej byłoby podłe. Obróciliśmy łódkę. Shun, wykorzystując cantus, pchał nas z powrotem w górę rzeki, a gwiazdy rozproszyły się w falach.
Gdy osiągnęliśmy zadowalającą prędkość, ogarnęło mnie uczucie niepokoju.
Jak szybko właściwie się poruszamy?
Rzeka i jej brzegi stopiły się w mrok, sprawiając, że stałam się zupełnie niezdolna do rozpoznania jakichkolwiek elementów otoczenia. W sytuacjach, gdy zawodzą zmysły, nawet posiadanie boskiej mocy pod postacią cantusu nie może rozwiać niepokoju.
Wtedy właśnie przyszła mi do głowy pewna wątpliwość.
Czy gdybyśmy utracili któryś ze zmysłów, to moglibyśmy nadal korzystać z mocy?
I, dalej idąc tym tropem, rodzi się kolejne pytanie.
Dlaczego w całym dystrykcie nie ma nawet jednej osoby, która utraciłaby wzrok lub słuch?

¹ Nazwy pochodzą od ryb. Sakuramasu – gatunek łososia, hakuren – tołpyga, kamuruchi – Channa argus, słodkowodna ryba okoniokształtna z rodziny żmijogłowatych.

poproz2  nasroz2 

Dodaj komentarz